Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góry Kamienne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góry Kamienne. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 października 2020

W Górach Kamiennych

240920
Ze wsi Łomnica wokół Gomólnika Małego do żółtego szlaku, nim przez Skalną Bramę na Rogowiec i dalej w dół, na otwarte hale. Przejście na zbocze Ostoi, powrót do wioski.

Z Krakowa, gdzie obecnie pracuję, do Leszna przyjechałem późno, rozpakowałem samochód układając na tapczanie górę pakunków, złapałem torbę i pojechałem na zakupy. 

Kończył się pierwszy dzień urlopu, szykowałem się do wyjazdu w góry.

Wróciwszy, wszystko robiłem naraz (nie wiem, czy taki sposób przyśpiesza prace), chcąc położyć się wcześnie. Przez ponad dwa miesiące wstawałem po godzinie dziewiątej, kładąc się nad ranem, a jutro miałem wstać o trzeciej. Światło zgasiłem dopiero o godzinie 22, pięć godzin przed pobudką i miałem kłopoty z uśnięciem, a gdy w końcu usnąłem, potrzebny był wspólny wysiłek dwóch budzików żeby mnie obudzić.

Jeszcze nocą zabrałem Janka z Legnicy i pojechaliśmy do Głuszycy, miasteczka we wschodniej części Gór Kamiennych. Kilka tygodni temu oglądałem serię zdjęć na Instagramie zrobionych właśnie tam, okolica tak mi się spodobała, że postanowiłem ją zobaczyć.

Znaczna część tych gór ma drugą nazwę, Góry Suche. Nie bardzo wiem czy są to synonimy, a jeśli nie, to gdzie się jedne kończą a zaczynają drugie góry, skoro na mapie obydwa napisy zazębiają się, ale tak po prawdzie, jakie to ma znaczenie dla widoków i przeżywania?…

Pokręciliśmy się po Łomnicy, wiosce u stóp Gomólnika Małego i Ostoi, gór, które mieliśmy poznać.

Rozczłonkowana to wioska, z pojedynczymi domkami siedzącymi na stokach gór, a wiele z nich oferuje noclegi. Zwróciłem uwagę na ich ilość odruchowo porównując do Gór Kaczawskich. Wszędzie, w każdym sudeckim paśmie, więcej jest turystów i większe dla nich zaplecze. Czasami ten fakt budzi we mnie odrobinę żalu (takie ładne góry, a niedocenione!), ale częściej odczuwam zadowolenie; bywa nawet, że z dodatkiem mściwości:

Dobrze wam tak! Nie wiecie, gdzie cicho, pusto i ładnie! A może i nie chcecie wiedzieć, bo cisza wam przeszkadza, więc tłoczcie się tutaj, mnie zostawiając Góry Kaczawskie.

Kiedy na parkingu wysiadłem i rozejrzałem się, przypomniał mi się niedawny sen. Kupowałem w nim używane trabanty, duże fiaty i polonezy, czyli samochody popularne w czasach mojej młodości. Kupowałem, bo były tanie, mając zamiar jeździć nimi. Co dalej było w tym śnie, nie pamiętam, ale doznałem dziwnego stanu, jakby deja vu, widząc takie same samochody, w podobnym do tego ze snu kącie parkingu. Moje samochody ze snu?

Widoki z otwartych przestrzeni są tam ładne, dokładnie takie, jakie cenię najbardziej. Wyżej, na górskich grzbietach, też są miejsca widokowe, szczególnie dalekie ze szczytu Rogowca, ale właśnie odległości pozbawiają widoku szczegółów i oczywiście do dobrego oglądu wymagają przejrzystego powietrza, co wcale nie jest częste. Będąc niżej, na łąkach u podnóża gór, widziałem po drugiej stronie małej dolinki parę domków na hali pnącej się ku ścianie lasu – widok bardzo malowniczy i budzący ciepłe myśli. Stojąc wysoko, na szczycie, i patrząc na odległe o 10 czy 20 kilometrów łąki i góry, nie widać takich szczegółów. Świat widziany z takiej perspektywy traci szczegóły, nie widać ludzi, a i zdecydowanej większości ich budowli. Oczyszcza się, owszem, ale i staje się anonimowy, trochę zimny. Nie można wypatrzeć polnej dróżki którą można by pójść, a nie widząc samotnego drzewa na hali, nie poczuje się pragnienia poznania go z bliska.

Na szczycie Rogowca są resztki kamiennych murów średniowiecznego zamku. Pobieżnie przeczytałem o jego losach: zbrojna wyprawa przeciwko bratu, atak na wojska innego księcia, oblężenie, wyprawy łupieskie, zniszczenie. Typowy los takich budowli.

Zachowane resztki murów pozwalają wyobrazić sobie ogrom i skalę trudności prac budowlanych. Ilu ludzi zginęło przy ich wznoszeniu, ile w czasie rozlicznych walk? Dlaczego nasza historia jest spisem wojen i mordów?

Ciasne mury, w nich pewnie ludzki smród, a wokół bezkresna, wolna i piękna przestrzeń Ziemi.

Patrząc na góry widoczne ze szczytu, a widać znaczną część pasma Góry Kamiennych oraz Wałbrzyskich, znajduje się uzasadnienie takiego, nie innego ich podziału. Granicami są zwykle głębokie i rozległe doliny. Góry po ich drugich stronach przypisywane są innym pasmom. Widziałem Chełmca, chociaż Wałbrzycha, nad którym się ta góra wznosi, nie było widać. Za to z drugiej strony góry wyraźnie widziałem Boguszów Gorce, odległe o kilkanaście kilometrów. Wysokie, stożkowate góry Grzbietu Rybnickiego Gór Wałbrzyskich przyciągały wzrok, a z drugiej strony wznosił się rozległy, niemały Bukowiec. Szukałem na nim swoich śladów sprzed lat, ale chyba byłem za daleko, bo nie zobaczyłem. U jego podnóża zaczyna się rozległa, malownicza dolina. Snuliśmy plany jej obejścia, pokazując sobie możliwe przejścia.

Schodząc, wypatrzyłem między drzewami otwartą przestrzeń i namówiłem Janka na skrót.

Okazał się bardziej stromy niż się wydawało i dłuższy. Omijałem zarośla, słysząc marudzenie Janka za mną, a gdy chaszcze się skończyły, wyszedłem na dukt ze znakiem szlaku zostawionego wyżej. Mogłem sobie darować to przedzieranie się i wygodnie iść szlakiem, ale – tak się tłumaczyłem – odezwał się we mnie kaczawski zwyczaj chodzenia nie tylko bez szlaku i dróg, ale nierzadko po prostu bezdrożem.

Przeszliśmy w poprzek wioskę i dolinę, wchodząc na odkryte, bardzo widokowe zbocza Ostoi. To miejsca, z którymi trudno się rozstać. Siedzieliśmy na zboczu gapiąc się wokół i nie chciało się nam już nigdzie iść, zwłaszcza, że po chmurnym początku dnia, niebo wybłękitniało.

Tak po prawdzie to nie wiem, czy wstrzymywała nas późna już pora dnia, widoki, czy zmęczenie.

Kiedy światło niskiego słońca opuściło dolinę, wstaliśmy i poszliśmy w dół, do wioski.

Tym górom nie brakuje urokliwych widoków i ciekawych miejsc, tylko… to nie są TE góry. Żaden argument – mówicie? Nieprawda, a zgodę i wsparcie znajdę u każdego zakochanego.
















niedziela, 5 kwietnia 2015

Buki we mgle


Ledwie wyjechałem w coroczną delegację, a już z obawą myślę o siedmiomiesięcznej przerwie w wędrówkach, a już obiecuję sobie – jak co roku - w przyszłym sezonie górskim nie opuścić żadnego weekendu, niechby deszczowego. Zapewnienie o tyleż daremne, że najwyraźniej wpadłem w pułapkę: im więcej czasu spędzam na wędrówkach, tym bardziej mi ich brakuje. Gdy zaczynałem swoją przygodę z górami, w Sudetach spędzałem kilka dni w roku, tej zimy włóczyłem się prawie miesiąc.

Jadę odczuwając tęsknotę, ale wyjazd gasi ją na kilka dni, a później czuję się jak ten motyl pędzony feromonami kochanki.

Pojechać gdzieś, tam kłapnąć drzwiami samochodu, zostawić wszystko za sobą, założyć plecak i po prostu iść. Nieważna pogoda i trasa, byleby droga rozwijała się przede mną.

Pojechałem z kolegą w Góry Kamienne, ściślej w ich część nazywaną Górami Suchymi, które dzisiaj suche nie były - dzień był mglisty i deszczowy.

Budzik nastawiłem na 1.45, a na myśl o zawirowaniach związanych ze zmianą czasu, dla pewności ustawiłem dodatkowy budzik w drugim telefonie. Obudziłem się o pierwszej, bezskutecznie próbowałem usnąć, w końcu wstałem i zaparzyłem mocną kawę zaczynając długi dzień, ostatni dzień mojego sezonu górskiego.

W Sokołowsku, najwyraźniej biedniejącej i pustoszejącej miejscowości na krańcu Polski, byliśmy o szóstej. Kwadrans później szliśmy niebieskim szlakiem wiodącym po szczytach kolejnych gór w stronę Waligóry, a tam, ledwie dwieście metrów wyżej, chmurna wiosna ustąpiła miejsca zimie. Wiał porywisty, mroźny wiatr, śniegu leżało dużo, miejscami nogi zapadały się wyżej kostek. Jeszcze w połowie zbocza Włostowej, pierwszej naszej góry, zdążyliśmy zobaczyć w oddali Stożek Wielki, górę na którą muszę kiedyś wejść, później weszliśmy we mgłę i do końca dnia nic dalekiego nie widzieliśmy. Trudno. W nagrodę dużo widzieliśmy obok nas, a pierwszym widokiem był rzadko spotykany las jaworowy na zboczu Włostowej. Po raz drugi w życiu szedłem wśród jaworów (pierwszy był gdzieś w Górach Bialskich), a las taki czyni duże wrażenie. Młode jawory oglądane zimą są trudno rozpoznawalne, dość tuzinkowe, ale duże drzewa, z ich tak charakterystycznie łuszczącą się korą, nierzadko porośniętą mchami, wydają się drzewami bardzo, bardzo starymi. 


Mnie czasami kojarzą się z bajką, w której zgubione dzieci – tak sobie wyobrażam – błądzą w zaczarowanym lesie, wśród straszących je drzew.

Góry Suche mają charakterystyczną budowę. Kolega, niezły znawca Tatr, dostrzegał ich podobieństwo do zachodniej części naszych najwyższych gór. Nieba nie dotykają, najwyższe niewiele przewyższają 900 metrów, ale ich zbocza są strome, miejscami nawet bardzo, a całe góry podobne są do stożków – jak miano wspomnianej góry wznoszącej się nad sąsiednim Unisławem Śląskim.

Mimo mgły i deszczu, kilka razy mijaliśmy grupki turystów; widziałem ich więcej, niż w najładniejsze dni kaczawskich wędrówek. Na myśl o pustych drogach moich gór, poczułem zazdrość z odrobiną smutnego zawodu, ale i dziwną satysfakcję: drogi Gór Kaczawskich są moje, nie muszę się z nikim dzielić.

Widzieliśmy kilka wielkich kęp śnieżycy wiosennej; to właściwie nie były już kępy, skoro gęsto rosły na sporych połaciach stoków. Sporo spędziliśmy czasu na ich kontemplacji i fotografowaniu. Tomek śmiesznie wyglądał klęcząc przy kwiatkach, z głową przy ziemi; na pewno ja wyglądałem równie pociesznie.




 Gdy patrzy się na te rozległe dywany kwiatów, zadziwia ich delikatność, czystość, chciałoby się powiedzieć czystość dziewicza i bezbronna, ujmuje ich zwiewność omalże niematerialna, a krótkość ich istnienia budzi nie tylko rozczulenie, ale i zadziwienie bliskie fascynacji ich pędem ku spełnieniu, życiowej sile każącej rozkwitać i wydawać owoce bez względu na okoliczności. Trudno nie zwrócić uwagi na kontrast między urokiem tych małych i niskich kwiatów, a martwymi szczątkami zeszłorocznego życia, wśród których rozkwitają. Uschnięte badyle (niektóre z nich mogły być równie piękne w czasie swojego kwitnienia), żółte trawy, butwiejące szczątki drzew, a wśród tego cmentarzyska białe kwiaty wystrojone kropelkami deszczu i nadzieją przyszłego życia.

Coraz częściej dostrzegam w przyrodzie ów przemożny, nie liczący się z niczym, pęd do życia. Nie bacząc na przeszkody, na niekorzystne warunki, na brak nadziei spełnienia, pąki rozwijają się w kwiaty, nasiona pęcznieją kiełkami, a liście wychylają się ku słońcu. Na jednej z mijanych skał oglądałem zielony mchami pień dawno przewróconego drzewa, które rosło wczepione korzeniami w pęknięcia skał, a w końcu uległo wiatrom. Gdy widzę takie resztki drzew, czasami zupełnie irracjonalnie konstatuję, że gdyby rosło w lepszym miejscu, pewnie żyłoby jeszcze, czemu więc rosło tutaj? Jedyną odpowiedzią i sensem wszystkiego są jego potomkowie - małe drzewka rwące się do słońca obok martwego przodka, bo najpierwotniejszym celem życia jest podanie go dalej.

Co ciekawe: chyba podobne myśli miewa mój towarzysz, skoro opowiadał o pielęgnowanych przez siebie śliwach będących wnuczkami śliwy zasadzonej przez dziadka.

Każdy rodzaj lasu we mgle jest ładny… Może inaczej: każdy czyni wrażenie, bo bywa, że urodę przewyższa niesamowitość scenerii – na przykład lasów łęgowych, zwłaszcza wierzbowych. Dość łatwo przeżyć wrażenie zupełnego odludzia, przeniesienia się o tysiące lat wstecz, silnego osamotnienia; wystarczy w listopadowy mglisty zmierzch być na łęgach.

Więc każdy las we mgle może się podobać, ale ostatnio najładniejszym wydaje mi się być las bukowy. 


W przeciwieństwie do świerkowego boru, niemal czarnego i niedostępnego, albo przeraźliwie smutnych wierzbowych zarośli, taki las jest czysty i przestronny, jasny nawet w chmurny dzień, jest lasem zapraszającym między swoje drzewa. Idąc, próbuję dostrzec moment wyłaniania się drzew z mgły. Gdy pojawiają się, zrazu są ledwie domysłem (czarodziejska to chwila, bo wydaje się, jakby drzewa istniały w naszym świecie dopiero od momentu zobaczenia ich), później są leciutkim cieniem rzuconym na szarość ściany mgieł, cieniem zapełniającym się szczegółami i rosnącym w miarę zbliżania, nabierającym realności i masywności. Oglądane z bliska, wyglądają inaczej: mokra skóra na ich naprężonych mięśniach traci swoją zwykłą barwę szarego ołowiu czerniejąc i błyszcząc, ich sylwetki są ostro zarysowane i wydają się większe – grubsze i tak wysokie, że ich szczyty giną we mgle. Gdy do mgły dołączy zmrok, ich widok może czynić duże wrażenie. Te drzewa wydają się być zastygłymi monstrami, które przecież zaraz mogą się obudzić, wystarczy spojrzeć na ich niesamowicie powyginane, a przy tym wyciągnięte w moją stronę, ramiona. Gdy w chmurny dzień patrzę z bliska na duże drzewo, zwłaszcza na buka, wyraźniej niż w słoneczny dzień odczuwam jego tajemniczą aurę samotnego i niepojętego życia.

Gdy minie już chwila niepokoju lub fascynacji, wzrok przyciąga uroda gładkich, mięsistych pni, także ich wielkość, czasami majestatyczna, a chyba najbardziej piękny kolor liści. W słoneczny dzień zimowy liście buków, mimo iż wtedy bardziej są nasycone kolorami, zwłaszcza gdy się przez nie ogląda słońce (aparat tego nie potrafi, to urządzenie ślepnie od słońca wtedy, gdy ja jestem nim olśniony), nie przyciągają tak wzroku rozbieganego między obudzonymi kolorami wokół, natomiast pod chmurnym niebem, gdy wszystko szarzeje, a już zwłaszcza we mgle tonującej nie tylko resztki kolorów, ale i kontury, liście na małych bukach wydają się skupiać w sobie wszystkie kolory świata. Są jak bukiet świeżych kwiatów w brzydkim pokoju, albo jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w ponury dzień.




Zejście z Waligóry do schroniska łatwe nie było. Stromizna stoku miejscami chyba przekracza 45 stopni, a ścieżka była oblodzona. Bez raków nie było szans przejść nią; ileż to razy mój kolega czynił sobie wyrzuty z powodu nie zabrania swoich leciutkich, przyczepianych raków! Zeszliśmy bez perturbacji tylko dlatego, że szliśmy obok szlaku, po śniegu, ale i tak kilka razy wisiałem na kijach wbitych swoimi widiowymi grotami w zlodowaciały śnieg. Po przejściu tej trasy uznałem, że dopiszę takie raki do listy swojego obowiązkowego wyposażenia górskiego.


Idąc żółtym szlakiem doszliśmy do Skalnych Bram i zamku Rogowiec, a wracaliśmy niebieskim, prowadzącym nieco inną drogą. Bramy podobały mi się: kilkunastometrowe, pionowo wbite w ziemię, złomy skał sterczą po obu stronach ścieżki, uzasadniając nadaną im nazwę. Wierzchołkami niektórych prowadzi ścieżka, stałem na krawędzi urwiska podziwiając poszarpane kształty skał i drzewa wdzierające się na nie. Mgła dodawała im wielkości i dzikości.


Wracając, w Andrzejówce zjedliśmy dobrą, aczkolwiek nie tanią, szarlotkę. Godzinę później wspólnie uznaliśmy, że ruinom wieży zamku Radosno można nadać nazwę kebabu, a to przez jego podobieństwo do pionowo kręcącego się na rożnie mięsa widzianego w przybytkach serwujących to danie. 


Okolica tych ruin warta jest zobaczenia: resztki budowli wzniesionej siedemset lat temu, strome stoki, wychodne skały, dorodne drzewa lasów wokół, a w dole strumień, przy którym można spotkać salamandrę. Ciekawostka: to ładne zwierzę ma dłuższy genom od ludzkiego.



Szedłem oglądając się nie tylko dlatego, że kończyła się ostatnia wędrówka tego sezonu; otóż do głowy przyszła mi przejmująca myśl: może jestem tutaj po raz ostatni?.. Nie wiem, skąd ta myśl. Może w związku z niepewnością mojej pracy (a jej zmiana byłaby pożegnaniem z Sudetami), może przez niespodziewane wspomnienie osoby kiedyś mi bliskiej.



Stukający i grzechoczący tłumik mojego forda przypomniał moją ekonomiczną rozterkę: złomować tego staruszka i kupić następny samochód, czy dalej reanimować? Gdybym miał kierować się li tylko ekonomią, już parę lat temu powinienem wymienić samochód, ale nie bardzo potrafię tak postępować. Ten samochód już sześć lat wozi mnie, służąc mi wiernie, jakże więc mogę zdać go na złom, zastąpić nowszym? Czy nie będzie to zdradą? Niegodziwością? Skończyłem nie tylko sezon górski, ale i sezon jeżdżenia swoim samochodem. Do jesieni jeździć będę (równie starą) scanią, służbową ciężarówką, a po powrocie oddam mojego forda do załatania zardzewiałych miejsc. 
Przejdzie w stan spoczynku wtedy, gdy nie będzie miał sił wozić mnie. Nie wcześniej.

Ja przestanę chodzić po górach wtedy, gdy zabraknie mi sił. Nie wcześniej.


piątek, 21 marca 2014

Góry Kamienne i Stołowe

20 marca.
Gdy wybierałem trasę jednej z moich zimowych wypraw w góry, zrezygnowałem z wejścia na Waligórę po przeczytaniu w jakimś przewodniku ostrzeżenia przed wchodzeniem na tę górę północnym zboczem, a to ze względu na jego duże nachylenie. Pojechałem w inne góry, ale Waligóra z tym swoim stromym zboczem plątała mi się po głowie. Fakt, jestem dziadkiem – myślałem - ale czy tylko dlatego, że syn ma córkę, mam zrezygnować z wejścia na dach Gór Suchych?
Pojechałem. Celem było małe, senne, jakby wymarłe miasteczko ukryte w głębokim wąwozie, na końcu bezimiennej drogi, miasteczko, w którym czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych. Stare, zaniedbane wille z łuszczącymi się i opadającymi śladami minionej świetności, a na głównej ulicy jedynie pies z podkulonym ogonem i babcia owinięta w czarny szal. Sokołowsko.
Ulica mijała drogowskazy szlaków turystycznych, i zaraz kończyła się kamienistą dróżką pnącą się w kierunku lasu na zboczu pierwszej góry. Wcisnąłem forda w ciasne pobocze, wsadziłem w kieszeń mapę, zarzuciłem plecak i poszedłem, oczywiście okrężną drogą, no bo kto to widział w górach zmierzać do celu najkrótszą drogą..
Góry Suche, fragment Gór Kamiennych, są inne od pozostałych pasm sudeckich: kształtami przypominają stożki o stromych zboczach. Są tam dwie góry tak nazwane – muszę kiedyś wejść na nie. Stożek Wielki widziany z Unisławia Śląskiego czyni wielkie wrażenie swoją wysokością i regularnością stromych zboczy.


Czerwonym szlakiem poszedłem na Bukowiec, dalej przez Krzywuchę ku schronisku Andrzejówka, w którym zjadłem całkiem dobry żurek. Waligóra sterczała nade mną z nachylonym czołem, niczym byk mający odpierać atak. Będzie trudniej niż na męczącym zboczu Bukowca? – zastanawiałem się. Było trudniej, ale mniej męcząco. Było trudno, bo każdy krok musiał być postawiony rozważnie na zboczu o kącie nachylenia na pewno przekraczającym 45 stopni i pokrytym zbitym, zeskorupiałym śniegiem, ale i mniej męcząco, a to ze względu na szybkość mojego wchodzenia niewiele większą od marszu ślimaka na stracenie. Wiosny nigdzie ni śladu, za to liczne ślady zimy. Gruby szron na świerkach, a na nagich gałęziach wyższych drzew szkliła się, niczym lukier, warstwa lodu. Czasami dobiegał mnie z góry dziwny dźwięk, ciche trzaskanie zlane w jeden szumiący odgłos – to pękał lód na gałęziach poruszanych wiatrem, a w moment później inna seria szemrzących odgłosów: zderzania się lodowych złomków ze śnieżną skorupą pokrywającą ziemię. 





Na szczycie nie miałem cichego sam na sam z górą, bo ten okupowany był przez sporą grupkę rozkrzyczanych młodych z piwami w ręku. Ominąłem ich i niebieskim szlakiem poszedłem w stronę Suchawy, pierwszego z trzech ustawionych w rządku szczytów. Pierwszego i ostatniego, jak się okazało. 



Otóż na Suchawie zgubiłem szlak. Na szczycie odszedłem od ostatniego znaku w bok, chcąc wydostać się poza linię drzew i spojrzeć z góry w dziki, zimowy, czarno-biały wąwóz z widocznymi stąd domkami Sokołowska. Zobaczyłem i będę pamiętać ten widok. Poszedłem dalej, ale na brzegu stromego zbocza, nie widząc nigdzie ani ludzkich śladów, ani znaków szlaku, zawróciłem. Od ostatniego znaku zataczałem koła szukając jakichkolwiek śladów – bezskutecznie. Następny szczyt, Kostrzyna, wznosił się stromo przede mną, ale bliżej i niżej miałem strome zbocze pokryte śniegiem. W końcu zdecydowałem się pójść ledwie widoczną ścieżyną, właściwie paskiem nieco równiejszego śniegu skosem trawersującego stromiznę. Doszedłem do duktu, był bez znaków: w lewo, czy w prawo? Tutaj popełniłem błąd wybrawszy drogę w lewo. W dwa tygodnie później szedłem tą drogą z przeciwnej strony i wtedy dowiedziałem się, że ze względu na bezpieczeństwo dobrze zrobiłem trawersując zbocze, ale gdybym na tym dzikim dukcie skręcił w prawo, doszedłbym do mojego zgubionego na szczycie szlaku. Wtedy nie wiedziałem, a parę kilometrów dalej doszedłem do… schroniska, czyli tam, skąd wyszedłem. Zrobiłem wielkie koło. Już wtedy obiecałem sobie przejść drogę ponownie, co zrobiłem w dwa tygodnie później, już przy wiosennej pogodzie, bez śniegu. Dnem głębokiej, malowniczej doliny doszedłem do miasteczka, i zgodnie z planami pojechałem do Zapomnianych Skał stojących między Mieroszowem, a Chełmskiem Śląskim. Dlaczego tam? Też się zastanawiałem. Tyle tutaj skał, a wybrałem te…
Otóż ze względu na ich nazwę. Żal mi się ich zrobiło, że takie zapomniane, no i po prostu postanowiłem odwiedzić je, aby chociaż przeze mnie były pamiętane.
Dwie największe skały podobne są do przedpotopowych stworów wyrzuconych tutaj przez fale morskie: długie, o stromych bokach i tępych pyskach wielkości kamienic, a po wdrapaniu się na grzbiety jednego i drugiego zobaczyłem dziwne narośla piaskowe, pełne skalnych okien, kształtów dziwnych, obłych, ale i rogatych. Ależ tak! Stojąc na wierzchu łba jednego, na sąsiednim zobaczyłem rogi! Autentyczne rogi wyrastające ponad czołem, doskonale tłumaczące drugą nazwę tych skał: Czartowskie Skały.



Zszedłem na miękkich nogach; chyba już nie dla mnie Orla Perć…
Na zakończenie wędrówki zobaczyłem drogę, taką zwykłą polną drogę: przez chwilę przytulała się do świerków lasu, by zaraz porzucić je beztrosko i skręcić na otwartą przestrzeń pól. Przecinała je śmiałą linią, zapraszająca, wołająca, i ginęła za szczytem wzniesienia. Była zwykłą zimową drogą, mokrą i szarą wśród szaro-brązowych pól, ale nawet nie mając urody swoich letnich sióstr wystrojonych zielenią i polnymi kwiatami, ciągle miała to, co tamte: nostalgiczny urok wołający wędrowca. Nie mogłem odjechać nie odpowiedziawszy na jej wołanie.


3 kwietnia.
Już dwa tygodnie wcześniej miałem ustalony plan wyprawy: samochód zostawić na poboczu tej samej uliczki w Sokołowsku, i pójść tam, gdzie nie doszedłem na ostatniej wyprawie. Niebieskim szlakiem poszedłem na Włostowę, a że w połowie jej zachodniego zbocza mój szlak przecinała dróżka poziomo trawersująca stromiznę, dałem się skusić, idąc nią w obie strony i podziwiając widoki. Zbocze to jest w wielu miejscach odkryte, wzrok leci daleko, góra z jednej strony pnie się ku niebu, z drugiej spada skalnymi rumowiskami w głęboki wąwóz oddzielający je od sąsiednich szczytów: Garbatki, Średniaka i Koziny; za nimi, już po czeskiej stronie, dolinę wypełniały niemal białe, opalizujące w jasnym słońcu chmury. Szedłem ponad chmurami.
Na stromym szczycie następnej góry, Kostrzyny, stałem długo, sycąc wzrok czarodziejską dalą rozległych widoków i ciesząc się każdą rozpoznaną górą.
Na wprost wysoko wznosił się poznany na poprzedniej wyprawie szczyt Bukowca, nieco bliżej przylepiona do niego Krzywucha, a jeszcze niżej, w dolinie, na stromym grzbiecie skalnym, sterczała ponad drzewa brązowa maczuga baszty zamku Radosno, do złudzenia przypominająca pionowy wałek pieczonego mięsa stojący w budkach serwujących kebab. Na lewo, po drugiej stronie Kotliny Sokołowskiej, wznosiły się dwa strome szczyty Stożków, tak imponujące od strony Unisławia, a za nimi, dalej na lewo, rozsiadł się szeroki masyw Lesistej. Między Stożkami a Bukowcem widziałem Chełmiec w Górach Wałbrzyskich, górę zbłękitniałą odległością, nachylona nad swoim miastem i niezmiennie przyciągającą mój wzrok przedziwnym poplątaniem świata wyobraźni i rzeczywistości.

Na prawo widok zamykała stroma ściana zachodniego zbocza Suchawy, i z tamtej strony dobiegały mnie bliskie głosy ludzi. Były tak wyraźne, że oczekiwałem spotkania za chwilę, a okazało się, że słyszałem je z samego zbocza oddzielonego od mojego szczytu głęboką przełęczą i kilometrową odległością. Akustyka niesamowita, jak w starożytnych teatrach.
Idąc zygzakowatym szlakiem po stromym zboczu Suchawy, tym szlakiem, którego dwa tygodnie temu nie mogłem znaleźć schodząc w dół, pomyślałem, że jednak dobrze zrobiłem idąc wtedy skosem po zboczu, bo zejście poza szlakiem po tej stromiźnie pokrytej śniegiem nie byłoby rozsądne. A znaków szlaku jest tam niewiele, i tak są umieszczone, że pod śniegiem nie widać ich. Dzisiaj szedłem kierując się głównie śladami ścieżki wydeptanej  w poszyciu lasu.
Oglądany ze szczytu Suchawy wąwóz zakończony Kotliną Sokołowską, tak dziki, zimowy, czarno-biały dwa tygodnie temu, teraz, bez śniegu, w jasnym słońcu, wydawał się inny, przyjazny, uśmiechnięty. Gdzieś między Suchawą a Waligórą, na brzegu rozjaśnionej słońcem dróżki, zrobiłem przerwę, siedząc na pniaku i pijąc gorącą jeszcze kawę. Jej smak w takich miejscach, daleko od ludzkich osiedli, wśród kamieni i drzew, wydaje się inny, lepszy i dziwny, smak nie z tego świata. Coś podobnego odczuwam włączając laptopa i uruchamiając internet gdzieś w drodze, poza miastem: zadziwienie przepleceniem się dwóch światów.
Nie wiem jak ja wszedłem na to zbocze – to była moja myśl w czasie schodzenia północnym, stromym zboczem Waligóry. Śniegu było niewiele, więc szło mi się łatwiej, ale dwa tygodnie temu szedłem pod górę w głębokim śniegu. Udało się wtedy, udało i dzisiaj.
Od schroniska Andrzejówka poszedłem żółtym szlakiem via ruiny zamku Radosno do miasteczka, a stamtąd pojechałem w Góry Wałbrzyskie, kuszony nie wiedzieć czemu nazwą jednego ze szczytów południowego pasma: górą Wołowiec. Z drogi 381 skręciłem w boczną uliczkę przeciskającą się między domami, a na jej końcu, u podnóża gór, zostawiłem samochód i płytkim żlebem wszedłem na grzbiet. Tam znalazłem niebieski szlak, no i zakręciłem się, idąc nim w przeciwną stronę. Ale nic to, bo poznałem Kozła i Małego Kozła, Dłużynę i Wołowiec, z którego roztacza się szeroki widok na Wałbrzych, masyw Chełmca i szczyty Gór Suchych, a ze zbocza Kozła zobaczyłem w oddali naburmuszony, jakby przewalający się w dolinę, szczyt Waligóry z przylepionymi do niego Suchawą i Kostrzyną.
Nie chciało mi się wracać, bo wiedziałem, że ta wyprawa jest moim pożegnaniem z górami na przeciąg półrocza. Wyjeżdżam, a w góry będę się mógł wybrać dopiero w październiku.
Już mi ich brakuje. Już oglądam mapy, odruchowo wybierając szlaki i zazdroszcząc sobie samemu tych przyszłych jesiennych wypraw.