Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miłorząb. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miłorząb. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 24 października 2019

Złota jesień

201019
W Chełmach: o wschodzie słońca na Radogoście, po zejściu z góry oglądanie miłorzębów przy pałacu w Kłonicach. Przejazd do Jakuszowej. Pałac, przejście Wąwozu Myśliborskiego, wokół wzgórza Tarnawa.

Zaparkowałem u podnóża Radogostu, na końcu wąskiej wstążki asfaltu; kwadrans po szóstej, więc jeszcze w nocy, poszliśmy. Na wschodzie Eos ledwie jedno zaspane oko wystawiła spod kołdry. Miałbym kłopoty ze znalezieniem ścieżki, gdyby nie Janek lepiej znający okolicę. Raz czy dwa włączyłem latarkę, ale nie był to dobry pomysł: oczy, oślepione silnym światłem, musiały długo się przyzwyczajać do światła Księżyca. To nocne podejście na szczyt zrobiło na mnie niemałe wrażenie. Widziałem księżycowe cienie drzew i niewyraźnie zarysowaną ścieżkę pod nogami; kamieni wśród liści już nie, ale dało się iść bez uderzania nosem w pnie drzew.
Ścieżkę oczywiście zgubiliśmy, ale że nie rosną tam krzaki, las jest przejrzysty, szło się dobrze, a kierunek wyznaczało samo zbocze: pod górę, ku szczytowi. Dopiero schodząc mogłem się przyjrzeć drzewom. Rosną tam niemal wyłącznie dęby i graby. Dużo grabów, wiele pokaźnych rozmiarów, wszystkie z wyraźnym, falującym po pniu, szarosrebrzystym rysunkiem. Piękny las. Taki, jaki tutaj zawsze rósł.
Wzdłuż ścieżki rosną daglezje. Co prawda są tutaj obce, ale dla ich urody, a zwłaszcza strzelistości, łatwo je zaakceptować w grabowo-dębowym lesie.
Pod szczytem zobaczyliśmy wieżę odrobinę ciemniejszą od nieba. Ta budowla jest wyjątkowa, ponieważ jest jedyną, której nie przerosły drzewa, a zbudowano ją z kamieni i cegieł w XIX wieku.
Przyznam, że po świetlistym spektaklu oglądanym niedawno ze szczytu Ostrzycy, dzisiejszy świt nie wywarł na mnie takiego wrażenia, jakiego chciałbym doświadczyć. Niedostatek wrażliwości, czy nadmiar wrażeń? A właściwie dlaczego nie możemy zachłystywać się urodą świata zawsze wtedy, gdy tego chcemy? To niesprawiedliwe.
Eos była dzisiaj z lekka nadąsana, ale może jestem wobec niej niesprawiedliwy? Może to niewielkie rozmycie kolorów było skutkiem mgieł? Szczególnej urody były wąskie pasemka chmurek z podświetlonymi brzuchami. Chciałbym potrafić nazwać wszystkie kolory, jakie niewidoczne jeszcze słońce nadawało chmurom. Powiedziałbym, że wiele tam było czerwieni o buraczkowym odcieniu, ale i ślady ciemnego różu, ale taki opis nie zadowala mnie.
Miałem też kłopoty z rozpoznaniem wielu gór wokół, a wzrok sięga od Legnicy po Karkonosze, od Ślęży, wyraźnie stamtąd widocznej, po Izery. Za mało bywam w Chełmach, za mało je znam.






Drugim celem przyjazdu do Kłonic było zobaczenie miłorzębów rosnących przed pałacem.
Taksonomowie dzielą całą ziemską faunę i florę na wiele pięter, zgodnie z naszą potrzebą porządkowania świata wokół nas przez szufladkowanie, ale i dla przejrzystości oraz umieszczeniu konkretnego organizmu wśród swoich bliskich krewnych.
Specjalnie dla miłorzębu musiano stworzyć klasę (miłorzębowe), rząd (miłorzębowce) i rodzinę (miłorzębowate). Jakbyśmy mieli do czynienia w Bóg wie iloma przedstawicielami miłorzębowatych i miłorzębowców, a mamy do czynienia z jednym drzewem nie mającym bliskich, ani dalszych, krewnych. Miłorząb został sam w zmienionym świecie, w którym na próżno szukać drzew mu podobnych. Dzięki swojej wielce oryginalnej urodzie rośnie teraz na całym świecie, sadzone przez ludzi – rzadki przypadek zabezpieczenia przez nas bytu zagrożonego gatunku.
Jakieś dziesięć lat temu oglądałem miłorząb w Szczecinie; chyba jeszcze trafiłbym do niego, ale widok tego drzewa nie wywarł na mnie takiego wrażenia, na jakie zasługuje. Może wiedzy miałem za mało (a wiadomo, że ona pogłębia widziany obraz, nasyca go urodą i szczegółami), może wrażliwości zabrakło, a może szum ulicy przeszkadzał mi. Nie wiem, ale na szczęście zaciekawienie drzewem, podsycane wspomnieniem dawnej chwili z ogrodu botanicznego we Wrocławiu, zostało we mnie.
Miłorzęby rosnące przed pałacem w Kłonicach widziałem kilka lat temu, w listopadzie, gdy stały już nagie. Zwróciłem uwagę na idealnie żółty kobierzec liści leżących pod drzewami – doskonały kontrast z czarnymi konarami i wyrazisty ślad ich wcześniejszej urody. Obiecałem sobie któregoś roku wrócić tam, do tej małej wioski schowanej w lasach, na końcu bocznej, wąskiej dróżki.
Po obejrzeniu z Ostrzycy wschodu słońca napisałem, że dla tego widoku warto było wstawać w nocy i jechać kawał drogi, dzisiaj to stwierdzenie było dla mnie niewypowiedzianą oczywistością, ale i czymś dalece większym, ważniejszym. Było kulminacją mojej przygody z miłorzębami i przeżyciem wyjątkowym. Kręciłem się pod drzewami nie potrafiąc odejść. Obszedłem pałac i wróciłem pod nie. Zjadłem śniadanie i na deser stanąłem pod miłorzębem. Już odchodziłem, ale wróciłem dla jeszcze jednej sesji zdjęciowej.
Patrzeć z bliska, w słoneczny dzień, na żółte i zielone liście tego drzewa, jest doświadczeniem niemal mistycznym, czymś najzupełniej wyjątkowym. Ten widok budzi w patrzącym myśli trudne do wyrażenia słowami o urzekającym pięknie świata, o jego przemianach, ale też o pięknie dla nas już nieodwołalnie straconym – z czasów życia kuzynów miłorzębów.
Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem liścia, był gruby i gładki, jakby nieco nawoskowany. Dziwne, ale miłe wrażenie.
A może mit o złotym wieku Ziemi jest prawdą, a miłorząb, starszy od najstarszych mitów, poświadcza swoim urokiem wspaniałości tamtych czasów?





Dzisiaj miałem możliwość dokładniejszego obejrzenia pałacu. Jest większy niż wcześniej myślałem, niedawno był remontowany, ale stoi pusty. Z bliska widać niedokończenie prac, ale i potrzebę kolejnych remontów. Podoba mi się jego kształt, podoba dzikie wino wspinające się na mury i na specjalne, jak myślę, kolumny przy pałacu. Podziwiając tę budowlę, przychodziły mi do głowy niewesołe myśli o jej przyszłości. Na dokończenie prac potrzebne są zapewne miliony, na utrzymanie dobrego stanu może nawet setki tysięcy rocznie (ogrzać dom o powierzchni dwóch tysięcy metrów!). Hotel z widokiem na rozlatujące się budowle folwarczne? Na końcu drogi, na której nie wyminą się dwa samochody, kilkanaście kilometrów od Jawora, małego przecież miasteczka, kawał drogi od większych miast? Miałem kilka pomysłów na wykorzystanie pałacu, każdy finansowo niewydolny.




Nie mieliśmy planów na resztę dnia, chyba dopiero siedząc w samochodzie zaproponowałem pojechanie do bliskiej Jakuszowej, ale gdy ruszyłem, skręciłem w boczną uliczkę chcąc dowiedzieć się, dokąd prowadzi. Trafiliśmy na spore osiedle nowych domków jednorodzinnych. Duże działki, ładne domy, zielono wokół, cicho i dostatnio. Pomyślałem o coraz częstszych ucieczkach ludzi z miast na wieś, o zmianach charakteru jakże wielu wsi zatracających swój dawny rolniczy charakter.
Dlaczego Jakuszowa? Ponieważ nie byłem jeszcze w tej wiosce i nie znam jej okolic – a takie powody mam za dostateczne.
Mała to wioska, senna i ukryta, ale pałac ma, jak większość wiosek kaczawskich, a chyba też i sudeckich. Niewielka część budynku jest wykorzystywana na mieszkania, reszta stoi pusta. Na dachu ordynarna papa, kilka wybitych szyb w starych oknach, odpadający tynk i zaniedbany skrawek parku za budowlą.


Kolejny pałac czekający na swój marny koniec. Szkoda mi tych budowli.
Pole po drugiej stronie ulicy przecina ładna dróżka, więc poszliśmy poznać ją bliżej, a że podprowadziła nas pod las, w którym gdzieś niżej ukrywał się Wąwóz Myśliborski, weszliśmy między drzewa. Prowadziłem według słońca i bez problemu doszliśmy do wąwozu, tyle że „zniosło” nas paręset metrów w bok od spodziewanego miejsca.
Dnem prowadzi popularny szlak, sporo tam turystów, ale nader mało wśród nich ludzi pamiętających dobry polski zwyczaj pozdrawiania mijanych wędrowców. Ozdobą wąwozu jest kilka grup skał stojących na stromych zboczach. Dzikie to skały, trudno dostępne, wysokie na kilka pięter, niemal pionowe. Tam, gdzie schodzą na dno i niemal zagradzają drogę strumieniowi, zobaczyliśmy języcznik zwyczajny, nadzwyczaj rzadki gatunek paproci nie wyglądającej na paproć, dla której ustanowiono rezerwat. Jak i za poprzednią bytnością tutaj kilka lat temu, poczułem zadowolenie: coś robimy dla ochrony zagrożonych gatunków.
Po wyjściu z wąwozu resztę dnia spędziliśmy na włóczeniu się po okolicy, zwłaszcza w pobliżu wzgórza Tarnawa.
Łagodne zbocza wzgórz, samotne brzozy, polne drogi biegnące gdzieś za swoimi sprawami, wstęgi tarniny ukrywające strumienie, cisza, słońce, kolory jesieni oraz wielkie pola niebiesko kwitnącej rośliny. Dzięki Jankowi poznałem jej nazwę, to facelia błękitna. Zdumiałem się, gdy przeczytałem na stronie Wikipedii, że siana jest także dla nektaru, a jego zbiory mogą sięgnąć nawet 400 kg z hektara. Niesamowite.
Szliśmy polną drogą, brzegiem lasu, a taka droga zawsze jest urokliwa. Znaleźliśmy przy niej tak dużą kępę kań, że można było je kosić, według zapewnień Janka, a niewiele dalej, gdy w końcu podnieśliśmy wzrok znad grzybów, rozpoznaliśmy daglezje rosnące przy drodze. Nie były to pojedyncze drzewa tego gatunku, a najprawdziwszy las daglezjowy. Pierwszy taki las widziany przeze mnie. Co prawda dobrano się do niego, las świecił wielką łysiną-porębą, ale sporo jeszcze zostało tych ładnych drzew.
Wrócę tam, ponieważ oglądając zdjęcia z kosmosu, zobaczyłem kilka ominiętych miejsc i przejść. Wrócę i oddam się swojemu ulubionemu zajęciu: szwendaniu się po okolicy i gapieniu na świat.

























sobota, 13 kwietnia 2019

Wiosenny spacer

060419
Trwa najbardziej kolorowy czas kwitnienia, a że pracę skończyłem wcześniej, po raz pierwszy wybrałem się na wiosenny spacer. Na najbliższym rondzie różowieją śliwy wiśniowe, tak cudne o tej porze i przywołujące wiele wspomnień, a wśród nich obraz śliwy z Trowbridge w UK kwitnącej już w lutym. Stałem pod drzewkami i patrzyłem na ich kwiaty, na płatki prześwietlone słońcem; widok wyjątkowo ładny, kolory właściwie nie do oddania fotografią.



Ulica obok wysadzona była dorodnymi lipami. Miesiąc temu ze zdumieniem zobaczyłem po nich tylko resztki gałęzi. Kilkadziesiąt pięknych i jakże naszych, polskich i letnich, drzew wycięto. Później okazało się, że z powodu budowy szerszej ulicy – jakieś wytłumaczenie, ale żadna pociecha. Ten wieczny konflikt źle nam wróży, wszak prawda jest w twierdzeniu o możliwym istnieniu drzew bez nas, i o niemożności istnienia nas bez drzew. Lip zostało niewiele po drugiej stronie ulicy, a niektóre znam z widzenia. Odmianę szerokolistną najpewniej odróżnię od drobnolistnej po orzeszkach, a teraz, gdy trudno je znaleźć pod drzewem, a liści jeszcze nie ma, nie potrafię jednoznacznie rozpoznać, jednak akurat tę znam, wiem, że jest lipą szerokolistną. Dzisiaj zobaczyłem na niej pierwsze listki, a jej sąsiadka o drobniejszych liściach dopiero nabiera oddechu przed wiosennym wysiłkiem.
Za ostatnimi domkami osiedla, na nieużytkach, rosną klony jesionolistne, już zielone. Drzewa tego gatunku zawsze bardzo się śpieszą, nieokiełzane w dążeniu do rozrostu; może wiedzą, że nie będąc zbyt cenione przez ludzi, życie mogą szybko skończyć?


 Mirabelki co do jednej wystrojone w biel oblubienicy, stoją zasłuchane w zapylające je pszczoły, tylko moja mirabelka już nie założy godowego stroju. Niedawno zajrzałem w kąt posesji, za budynek, gdzie rosła. Śladu nie ma po niej na ziemi, ale we mnie jest. Uśmiercono moją wiosenną towarzyszkę, ponieważ nie chciało się liści grabić! Nie, nie rozpamiętuję, w końcu to tylko lubiana przeze mnie mała mirabelka, ale gdy przypomni mi się powód jej wycięcia, znowu jestem zły na sprawcę. Jeszcze kilka lat po tym zdarzeniu mieszkałem w pokoju, do którego zaglądała, a ilekroć wchodziłem, starałem się nie patrzeć w okno.
Było puste.

Dęby nadal pamiętają o zimie, jeszcze czekają grzejąc się w słońcu, a obok szybsze klony pospolite już w pięknie zielonych pęczkach swoich kwiatów. W alei, którą szedłem, rośnie dużo wielkich jesionów, one też kwitną, ale ich kwiaty trudno nazwać ładnymi. Te drzewa mają w sobie coś, co nie pozwala mi je polubić.
Tak, oceniam drzewa biorąc pod uwagę ich urodę i wrażenia jakie na mnie czynią, także różne drobnostki, nierzadko przypadkowe, ale pamiętane i wiążące mnie z drzewami określonych gatunków, czasami też z konkretnymi osobnikami. Obraz kasztanowców zawsze będzie przywoływać wrażenia chłopaka wdrapującego się na nie dla ich pięknych kasztanów, a brzozy betula przypominać śmiech mojej małej córki i pewną scenkę z napisanej książki.
Jesiony mają nieładne grube gałęzie z licznymi naroślami i czarnymi pąkami, kwiaty maleńkie, właściwie niewidoczne, poza wiechciami długich ogonków. W porze ich kwitnienia więcej na nich szarości niż zieleni – gdzie im do jasnej, wesołej kolorystyki kwitnących klonów, których kwiaty nie są pokaźne, ładnymi jednak będąc. A liście? Nie dość, że jesiony późno je rozwijają, to i tracą bez przebarwień, a klony zwyczajne olśniewają swoją jesienną urodą.
Jesiony mają jednak coś ciekawego: totalne pomieszanie płci. Są osobniki męskie i żeńskie, są drzewa mające jednocześnie kwiaty obu płci, a na dokładkę drzewo może zmienić płeć. Hmm, w sumie czemu nie? Chętnie dowiedziałbym się, jak to jest być kobietą, zwłaszcza że jak wieść niesie… Może zacznę od początku.
W historii ludzkości jeden tylko człowiek był kobietą i mężczyzną. Transseksualistów po operacjach nie można tutaj liczyć, ponieważ ich płeć psychiczna, gender, jak to mówią Anglicy, nie uległa zmianie, a nie tylko o cechach zewnętrznych płci, ale i tych ważniejszych dla odczuwania, właśnie psychicznych, piszę tutaj. Więc ten jedyny człowiek nazywał się Tejrezjasz. Tak się złożyło, że przez kilka lat był kobietą, a fakt ten przyczynił się do jego kłopotów z Herą. Otóż kiedyś pokłóciła się z Zeusem, a poszło im o intensywność odczuwanej przyjemności seksualnej. Hera twierdziła, że większą ma mężczyzna, Zeus, że kobieta. Wezwano Tejrezjasza dla rozstrzygnięcia sporu, a ten stwierdził, że kobieta ma znacznie większą przyjemność, bodajże nawet dziewięciokrotnie. Oj, nie spodobało się to pani niebios, a we mnie budzi chęć osobistego sprawdzenia tych krotności odczuwania :-)
A propos opowiedzianej historii i wracając do jesionów powiem, że te drzewa mają dziwne zapylanie, bo jedne kwiaty korzystają z pomocy wiatru, inne preferują owady. Może dzięki tym swoim dziwnościom gatunek istnieje 10 mln lat?
Na stronie o mojedrzewa.pl dowiedziałem się, że jeszcze starszym gatunkiem jest magnolia istniejąca od 50 mln lat. Drzewa te zapylane są przez chrząszcze, ponieważ w czasie ich wykształcania się jako odrębny gatunek, nie było jeszcze pszczół. Dzięki bajecznej urodzie kwiatów (których płatki są, zdaje się, odmienionymi liśćmi), magnolii nie grozi wyginięcie. Będę więc mógł spokojnie szukać wiosną drzewek obsiadłych wielkimi kwiatami niczym motylami, i stać pod nimi z otwartymi ustami.

Jeśli już o wieku gatunków wspomniałem, napiszę parę zdań o miłorzębie. Nie widziałem go dzisiaj, nie wiem, czy rośnie w Lesznie, bo nie spotyka się często tych wyjątkowych drzew. Ich rodowód sięga ćwierci miliarda lat wstecz. Jest jedynym na świecie liściastym drzewem nagozalążkowym, czyli, mówiąc w uproszczeniu, niewytwarzającym owoców. Spośród wszystkich drzew (z wyjątkiem części iglastych) i nieprzeliczonego mrowia najróżniejszych roślinek, jedynie miłorzęby są nagozalążkowe. Mówi się o nich, że z tego powodu są żywą skamieliną, ponieważ w pradawnych czasach właśnie takie przeważały, a do dzisiaj ostały się jedynie bardzo nieliczne.
Miłorzęby są endemitami, czyli ich ojczyzną jest jedno miejsce, konkretnie jakiś skrawek Chin; są też bardzo długowieczne, może nawet najbardziej, skoro mówi się o dwóch, a nawet o ponad trzech tysiącach lat.
Dwa razy widziałem miłorząb jesienią, a wygląda wtedy wyjątkowo ładnie. Ten pierwszy był w słoneczny dzień jesieni we Wrocławiu, calutkie drzewo było idealnie żółte, a kolor był bardzo czysty i żywy. Wyglądało nie tylko pięknie, ale i odmiennie – jak zjawa z innego świata; później dowiedziałem się, że właściwie tak jest w istocie. Wszak przodkowie tego miłorzębu byli świadkami rozwoju dinozaurów i o tyleż milionów lat późniejszego ich końca. Drugie spotkanie był kilka lat temu w Kłonicach, w kaczawskich Chełmach. Drzewa rosną przed pałacem, a widziałem je już nagimi, jednak pod nimi leżały opadłe liście, nadal idealnie żółte. Wspomnę jeszcze miłorząb widziany w Szczecinie. Nie widziałem go kilka lat, ale pamiętam gdzie rośnie i trafiłbym do niego. Te kaczawskie postaram się odwiedzić jesienią.


Wracam na moją aleję w Lesznie.
Brzozy przy magnoliach wydają się pospolite, nie mające czym olśnić, ale pamiętajmy o chwilowości urody magnolii. Ich chwała trwa krótko, a gdy przeminie, zostaje nam szara gąska – tuzinkowe, trudno rozpoznawalne drzewo, a brzozy, zwłaszcza pendule, przyciągają wzrok cały rok. Teraz, gdy rozwijają listki, wydają się być obrazem pieściwych marzeń otulonych zieloną mgiełką wiosny. Przy całej swojej delikatności i zwiewności, są nie tylko odporne i wytrwałe, ale też przyjazne i uśmiechnięte. One proszą o ich objęcie ramionami. Brzozy są jak ta kobieta, która uśmiechając się do nas w sklepie, odkryła swoje piękno, a my odruchowo idziemy za nią, żeby raz jeszcze zobaczyć jej uroczą przemianę.
Wierzby budzą we mnie mieszane odczucia, ale też różnią się one znacznie między sobą. Wierzba babilońska teraz właśnie rozwija jasnozielone listeczki na swoich uroczo zwiniętych gałązkach i cieszy oczy urodą; ładnie też wyglądają długie włosy wierzby płaczącej, zieleniejące się już od dwóch tygodni, a na drugim biegunie urody smutne, połamane i szarawe iwy, których uroda zaczyna się i kończy na baziach.
Widziałem forsycje w pięknych, świetlistych żółciach, widziałem mniszki, jasnoty, wiosnówki, widziałem wiele innych niepozornych roślinek strojących się kwiatami, których nazwać nie potrafię.
Ach!, zapomniałbym o akacjach, czyli robiniach akacjowych. Dzięki oryginalnym liściom i nieregularnemu pokrojowi, drzewo widzę ładnym i kojarzącym się z Afryką. Przy alei rośnie ich kilka, jeszcze śpią snem zimowym, ale, jak zawsze w zimie, zwróciłem na nie uwagę z powodu kory. Jej głębokie spękania przyciągają wzrok, a i fascynować potrafią. Kiedyś powiedziałem znajomej, że pnie akacji wyglądają jak twarz starego, zmęczonego życiem mężczyzny, w odpowiedzi usłyszałem, że jej kojarzą się z mądrością nabywaną z wiekiem. Podobne wrażenie, ale jednocześnie odmienne. Ładniejsze.
Nierzadko bywa dziwnie z naszą pamięcią, skoro na lata, albo i na zawsze, potrafią utkwić w niej zwykłe, zdawałoby się, chwile i obrazy. Pamiętamy je nie wiedząc dlaczego. Kilka takich chwil związanych z akacjami przechowuje moja pamięć. Wiele lat temu, jesienią, po nocnym przymrozku, widziałem cicho i spokojnie opadające zielone listeczki akacji, a po latach, gdy zdarzyło mi się zobaczyć Panią Jesień w lesie (naprawdę!), dowiedziałem się, że to właśnie Ona zrzucała liście; pokazała mi nawet, jak to robi. Kiedyś w środku ciepłej nocy przyjechałem do jakiegoś miasteczka, i nie mogąc jeszcze spać, wyszedłem na ulicę. To była akacjowa aleja, szedłem brodząc po kostki w kwiatach, otoczony ich silnym, słodkim zapachem.
Prawdziwy, pełny ich zapach odkryłem niedawno, na wędrówce górskiej, gdy z nosem w kiści kwiatów wciągnąłem powietrze do dna płuc. Pod dominującym, słodkim i miodowym zapachem, poczułem drugi, nieco ukryty, głębszy zapach świeżości i lekkiego chłodu. Stałem przy niskiej gałęzi akacji i wąchałem jakbym zmysł ten miał dopiero od dzisiaj i nie mógł się nadziwić.
Akacja fotografowana dzisiaj ma wyjątkowo głębokie spękania i narośle potęgujące wrażenie jej starości, czy też mądrości życiowej.

Spójrzcie jeszcze na zdjęcie topoli. Pewności nie mam, wydaje mi się, że to mieszaniec – topola szara powstała ze skrzyżowania topoli białej i osiki. Tak przypuszczam na podstawie pęknięć kory: jest wzdłużne, bez przeplatających się poletek jak w czarnej i białej, no i kolor kory wskazuje raczej na szarą. Czasami różnice są na tyle niewielkie, że umykają mojemu widzeniu, czyli po prostu za mało wiem i dlatego za mało widzę.
Właśnie o jednej z cech charakterystycznych chciałem powiedzieć. O niewielkim, romboidalnym, niemal okrągłym pękaniu kor młodych topól, które widać nawet wtedy, gdy na dole pnia z wiekiem ciemnieje i pęka. Widać te pęknięcia na podłużnych poletkach kory, zwłaszcza w ciemniejszym miejscu.

Wędrówki górskie już zakończyłem, a przecież tak niedawno zaczynałem swój sezon.
Czasami bardzo wyraźnie widzę ambiwalencję mojego subiektywnego odczuwania czasu. Z jednej strony dzień, a nawet godzina, potrafią się dłużyć, do końca tygodnia tak daleko, do wiosny jeszcze dalej, z drugiej, gdy obejrzę się wstecz, widzę, zdumiony, jak dni skracają się do sekundowych klatek. Dzisiaj jest czwartek, wczoraj był poniedziałek, co więc się stało z wtorkiem i środą? A gdzie umknął mi styczeń, skoro pamiętam z niego parę obrazów mogących wypełnić sobą ledwie kilka dni?
Już wiosna. Oczywiście cieszę się nią, ale i wstecz się oglądam, żałując zbyt szybko mijającego czasu.