160220
Chrośnickie Kopy w Górach Kaczawskich.
Miałem
już kłaść się spać, gdy uświadomiłem sobie, że nie wiem,
gdzie jechać. Rozłożyłem mapę moich gór i wzrok padł, zupełnie
przypadkowo, na Chrośnickie Kopy.
–
Po cóż mi szukać dalej? Zapowiadano silne wiatry, a tam będę
mógł szybko wejść między drzewa i wędrować lasami –
pomyślałem.
Nim
napiszę o tym dniu, dwa słowa o nazwach. Ten masyw jest wyraźnie
oddzielony od innych gór i dość pokaźny, a składa się z
czterech szczytów: Kopa, zwana też Kazalnicą, Lastek, Ptasia i
Czernicka Góra. Tak więc Kopa, to jedna konkretna góra, natomiast
Kopy są górskim masywem złożonym z kilku gór.
Samochód
zostawiłem w stałym miejscu we wsi Chrośnica i poszedłem szlakiem
ku przełęczy z zamiarem wejścia na Kopę. Pod szczytem tej góry
jest szereg skał o zbiorczej nazwie Skalisko. Kilka z nich ma ponad
dziesięć metrów wysokości i pionowe ściany, ale od szlaku nie
wiedzie tam żadna droga ni ścieżka. Chciałem upewnić się, czy
wchodząc w las, dojdę prosto do skał.
Pamiętałem
dobrze, jak się okazało.
Podchodzenie
po stromym zboczu bez ścieżki nie jest łatwe. Liście ukrywają
luźne gruzowisko, wszędzie leżą zdradliwe nagie gałęzie, po
których buty ślizgają się jak na lodzie, omijać trzeba zwalone
drzewa lub wystające z ziemi duże i omszałe skały, no i o
zasapanie się łatwo. A może tylko pocieszam się, skoro nogi
miałem dzisiaj jak z ołowiu i ciężko mi się szło?
Jeszcze
kilka lat temu mówiłem sobie, że po prostu brakuje mi kondycji, że
będzie lepiej, ale ostatnio przychodzi mi do głowy paskudna myśl o
moich latach: a może ta dawna kondycja minęła, a teraz będzie
taka jak dzisiaj?
Może
jednak nie, wszak dzień wcześniej skończyłem przyjmowanie
antybiotyków – pocieszałem się.
Znamię
wieku jednak jest – w takich myślach właśnie.
Chrośnickie
Kopy są widokowe, mimo że poza jednym, pozostałe szczyty są
zalesione. Nie brakuje tam jednak miejsc bardzo urokliwych, a widoki
są nie z pojedynczych miejsc, a na niemal całej długości zboczy,
po parę kilometrów z obu stron masywu. Można długo iść w
pobliżu brzegu lasu, mając powoli zmieniający się widok na wiele
sąsiednich i dalszych gór. Na przykład mogłem dokładnie obejrzeć
Gniazdo, izerską górę, na której niedawno byłem.
Na
zboczach Kop byłem kilka razy, w końcu ten masyw (i okolice
Trzmielowej Doliny) są najbardziej ulubionymi moimi miejscami.
Jednak dopiero dzisiaj zwróciłem uwagę na Gniazdo, wcześniej ta
góra stapiała mi się z innymi, nierozpoznawanymi. Ten fakt nie
tylko świadczy o dobroczynnym wpływie wiedzy na nasze widzenie
świata, ale i pokazuje potrzebę powrotów, ponieważ nigdy nie są
one dokładnym powtórzeniem poprzedniej wędrówki, skoro oprócz
zmienności ścieżek i przejść, zmienia się postrzeganie okolicy.
Na zapomnianej łące przechodziłem obok samotnego klonu. Był nagi,
smutny, zimowy, i zapewne przeszedłbym obok ledwie rejestrując
drzewo widziane kątem oka, ale zbliżając się, nagle zobaczyłem
go w najwspanialszych kolorach jesieni; dopiero w chwilę później
uświadomiłem sobie, że oto pamięć podsuwa mi widok tego drzewa
widzianego w październikowy słoneczny dzień.
Tak
więc pory roku, obok pogody, wpływają na nasz ogląd i nasze
wrażenia. W tym roku wiele wskazuje na to, że po mało licznych
wyjazdach zimowych, będę mógł spędzić kilka późnowiosennych
dni w moich górach.
Nie
ukrywam, że dzisiejsza włóczęga (to słowo najbardziej pasuje,
skoro chodziłem bez konkretnego celu) miała związek z moją
książką, z historią, która właśnie na Kopach zaczyna się i
kończy. Napisałem w niej, że będę chodził po Górach
Kaczawskich rozglądając się za Jasią z opowiadania, ale tak
naprawdę to tylko figura stylistyczna, tak mi pasowało napisać dla
osiągnięcia zamierzonego efektu. Nie szukam jej, nie rozglądam się
za nimi, chociaż może i chciałbym – dla tak lubianego
pomieszania fantazji z rzeczywistością. Na szukanie chyba jestem
zbytnim realistą, jednak w inny sposób opisana historia ciągnie
mnie tam. Możliwe, że tak naprawdę przyciąga mnie mój czas –
ten spędzony na Kopach, i ten poświęcony pisaniu i myśleniu o
pisanym.
Przypuszczam,
że nie jestem odosobniony w emocjonalnym traktowaniu swoich
większych tekstów i osób w nich występujących. Ci ludzie stają
się w pewien sposób realni i bliscy, mimo że cały czas pamiętam
o ich nieistnieniu. Myślę, że poświęcając im dziesiątki i
setki godzin swojego czasu, udzielając im cząstki swojego ducha,
tworzę swoistą nić łączącą z nimi – nie całkiem już
fikcyjnymi postaciami. Nie ma tutaj sprzeczności, nie ma ucieczki od
rzeczywistości, ponieważ nasz umysł zawsze żyje na pograniczu
fantazji i realności, zawsze tworzy fikcje, nie tylko senne. Byłoby
więc pisanie wymyślonych historii jednym z przejawów skłonności
czy potrzeb ludzkiego ducha?
Tak
więc można powiedzieć, że chodząc po Kopach, szukam śladów
swojego czasu, a im więcej chodzę, tym wyraźniejsze ślady tworzę
i dla nich częściej chciałbym wracać.
Chyba
już pisałem o krótkiej chwili, o jednym obrazie czy wrażeniu,
które wspomniane, dopominają się powrotu w miejsce ich
doświadczenia. Tak było i dzisiaj. Idąc przez skały Skaliska,
chciałem dojść do kępy brzóz na łące ukrytej w lasach, z
dalekim widokiem Ostrzycy i Grodźca stojących blisko siebie.
W
końcu września znalazłem pod tymi brzozami kilkanaście
zdrowiutkich zajączków, no i dzisiaj, wbrew spodziewaniu i wiedzy,
stojąc pod brzozami, odruchowo myszkowałem wzrokiem po trawie w
poszukiwaniu grzybów. Nieco dalej są zagajniki brzozowe, je też
chciałem odwiedzić. Teraz, pisząc te słowa, wspominam inne
miejsca w pobliżu, niezobaczone tego dnia; mam więc powód do
powrotu na Kopy.
Kręciłem
się w pobliżu szczytu Kopy, chcąc w końcu wyjaśnić swoją
niepewność: który z dwóch sąsiednich szczytów jest właściwym,
czyli wyższym? Na oko są takie same. Dzisiaj na jednym z nich,
wcześniej omijanym z powodu gęstwiny krzewów, znalazłem słupek
oznaczający szczyt. Podobne jest na Lastku. Encyklopedia podaje dwa
szczyty, są trzy i na wszystkich byłem, ale słupka nie znalazłem,
więc nadal nie wiem, który jest najwyższy.
Z
południowego zbocza Kopy jest piękny widok Karkonoszy, kilku
kaczawskich gór i sporej części Kotliny Jeleniogórskiej.
Powietrze miało dzisiaj dobrą przejrzystość, więc karkonoskie
szczyty, białe od śniegu, były wyraźnie widoczne. Jak zwykle
wracałem wzrokiem do Śnieżnych Kotłów – ogromnych niecek
wyżłobionych przez lodowiec. Ich niemal pionowe ściany mają
dwieście metrów wysokości, dlatego widać je z odległości wielu
kilometrów.
Natomiast
północne zbocze Lastka w pobliżu szczytów jest teraz porębą.
Odsłonił się daleki widok, ale sama poręba czyni przygnębiające
wrażenie. Owszem, są już zasadzone małe świerczki, ale wokół
nich jest pobojowisko, armagedon lasu. Pozostawione drzewa są teraz
niezasłonięte, wiatry uderzają w ścianę wysokich świerków
rosnących do tej pory w osłonie innych drzew, więc
nieprzystosowanych do obecnych warunków. Efekt w postaci świeżego
wiatrołomu widać. Jeden z powalonych świerków zadziwił mnie
swoją masywnością i strzelistością, ale też niewielkim
korzeniami. Leży teraz niczym maszt wielkiego żaglowca, a nad nim
stoją drzewa poranione przez niego przy upadku. W kilku miejscach
widziałem połacie ziemi zasypane drzazgami drewna. To chyba efekt
pracy tych specjalnych maszyn do rozdrabniania niewywożonych gałęzi,
zapewne dla przyspieszenia wejścia w ponowny obieg ich materii, ale
i ten widok nie jest ładny. Mimo widocznych starań leśników,
stanowczo nie podobają mi się poręby.
Obszedłem
Kopy, poznałem bieg zarastającej dróżki i nowe, wygodne przejście
przez jęzor lasu schodzący do dna doliny. Przekroczyłem zwarte
szpalery tarniny wyrosłej na nieużywanej drodze i wyszedłem na
dziką łąkę zarastającą jeżynami i różami. Warto przyjrzeć
się takim łąkom, ponieważ widać na nich istotną zmianę:
przestają być miejscami użytkowanymi przez ludzi i przez nich
utrzymywanych w nienaturalnym stanie monokultury, a przejmowane są
przez dzikie gatunki roślin. Tylko patrzeć, jak pojawią się tam
brzozy, a później i inne drzewa, zacierając ślady ludzi.
Byłem
na rozległym, urozmaiconym i widokowym zboczu Ptasiej.
Usiadłem
na kamieniu i patrzyłem na wzgórza po drugiej stronie doliny, na
zagajniki, dróżki polne pod szpalerami drzew, kolorowe pola.
Patrzyłem na nitkę szosy pnącą się ku przełęczy, na wolno
jadący samochód wyglądający z tej odległości niczym kolorowy
żuczek, Rozpoznawałem szczyty: nad łagodny i rozległy grzbiet
Babińca wychylał się ciemny czubek Ostrzycy; po lewej, daleko,
miałem nową znajomą – izerską górę Gniazdo, a blisko
widziałem brzozę przy drodze wspinającej się od wioski ku
szczytowi – jedną z moich brzóz.
Na
wprost, po drugiej stronie doliny, na zboczu Babińca, polna droga
kluczy między kępami drzew, jakby nie chciała żadnej ominąć.
Wracałem wzrokiem do tej mojej urodziwej znajomej, chciałem nawet
iść do niej w odwiedziny, ale musiałbym się spieszyć, a tego na
szlaku nie wypada czynić. Na Babińca pójdę wkrótce.
Nie
powinno się śpieszyć na szlaku, ponieważ pośpiech w istocie jest
uznaniem celu za najważniejszy. Śpiesząc się, przyjmujemy
założenie (nawet nie myśląc o tym), że mijane miejsca i widoki
są gorsze, a wtedy faktycznie widzimy okolicę jako mało
interesującą. W środowisku naturalnym, albo trochę tylko
zmienionym przez człowieka, tak naprawdę mało jest miejsc
nieciekawych, w przeciwieństwie do obszarów zurbanizowanych, gdzie
różnie bywa. Tam, gdzie natura ma jeszcze coś do powiedzenia,
nasze postrzeganie zależy właściwie tylko od nastawienia i
oczywiście od wiedzy.
Warto
pamiętać, że sam fakt negatywnego nastawienia wpływa na
postrzeganie.
Wracając,
jeszcze raz wszedłem w brzeziny. Chciałem nie tylko zobaczyć z
bliska brzozy, ale i przejść między drzewami, dotykać ich pni.
Kto nie zna brzóz, niech się śmieje (ze swojej niewiedzy) czytając
o ich dotykaniu.
Nie
wie, ile traci.