250623
Zbieram się pojechać dalej, w mało znane rejony Roztocza, mam w planach wyjazd w zupełnie nieznane wschodnie krańce, ale… wracam do nieźle już poznanych zachodnich początków krainy. Wszak – mówię sobie – tam zdążę jeszcze pojechać, a tutaj tyle dróg czeka na poznanie lub odwiedziny.
Dla zobrazowania uroku tych okolic przedstawiam zdjęcia zrobione przy wieży widokowej stającej na wzgórzu nad Hosznią Ordynacką.
Próbowałem, nota bene, poznać znaczenie słowa „hosznia”, ale nie znalazłem informacji; może ktoś wie?
Widoki na niemal całej trasie miałem tak ładne, że parokrotnie mobilizowałem się do zakończenia przerw i ruszenia dalej wyobrażeniem widoków czekających na szlaku.
Odwiedziłem pola z dębami i brzozą, opisanymi tutaj wiosną. Pod jednym z dębów, a ten rośnie w pobliżu wejścia w ciemne zapadlisko Lisiego Dołu (jest zaznaczone w górnej części mapy), zarządziłem przerwę. Kiedy ruszyłem, miałem zamiar pójść dalej, ale przypomniałem sobie o brzozach rosnących przy wejściu do Dołu. Zawróciłem, przywitałem się z drzewami, a pod nimi znalazłem poziomki. Były, tak sądzę, podziękowaniem za pamięć. Później, będąc parę kilometrów dalej, szukałem na wzgórzach tej pierwszej brzozy i znalazłem, a pod wieczór, stojąc jeszcze dalej, pewności już nie miałem.
Jadłem pierwsze owoce dzikich czereśni. Chodząc w zimie po Sudetach i widząc je nagie, mogłem tylko powspominać ich tak lubiany słodki smak z nutką goryczki, a od trzech lat, będąc na emeryturze i mogąc być na szlaku w czerwcu, miewam uczty. Mój dziadek miał w sadzie (po którym ni śladu) kilka wielkich trześni, znałem każdy ich konar, zapewne dlatego jedzenie tych owoców zawsze przywołuje wspomnienia z dzieciństwa na wsi.
Droga skręcała nie tam, gdzie chciałem iść, ale niecały kilometr zaczynała się (albo kończyła, zależnie jak patrzeć) inna, pasująca mi droga. Przejdę na przełaj – postanowiłem. Pierwsze paręset metrów było wygodne, szedłem śladem wygniecionym przez koła traktora na brzegu pola, ale na jego końcu zobaczyłem zwartą gęstwinę zarośli. Wracać? Westchnąłem i ruszyłem wzdłuż zielonej ściany. Znalazłem ścieżkę wydeptaną przez zwierzynę, biegła w dobrą stronę, więc wszedłem na nią. Z takimi ścieżkami bywają kłopoty, zwłaszcza gdy przecinają zwarte i kolczaste krzaki, a to z powodu ich wysokości nieprzekraczającej metra; na szczęście ta ścieżka biegła głównie niekoszonymi łąkami zarośniętymi nawłocią i młodniakiem brzozowym. Udało mi się jej nie zgubić i bez przedzierania się wyszedłem wprost na szukaną drogę. Nie byłoby takiej precyzji marszruty gdybym nie mógł sprawdzać kierunku według wskazań GPS nanoszonych na mapę. A kiedyś psioczyłem na takie udogodnienia...
Szedłem drogą wiodącą płytkim co prawda wąwozem, właściwie ledwie metrowym zagłębieniem, ale że ściany podniesione były wysokim już zbożem, widok dali miałem tylko chwilami, gdy na prostym odcinku drogi patrzyłem za siebie. Dopiero na szczycie długiego a łagodnego wzniesienia mogłem zobaczyć odległy i rozległy styk nieba i ziemi. Mając iść takimi drogami, zwykle idę brzegiem pola, ale nie teraz, dopiero po żniwach będzie to możliwe, wszak nie wypada wchodzić w szkodę, jak to dawniej mówiono.
Jeśli już piszę o wąwozach, powiem o chwili, gdy idąc inną drogą wszedłem w głębszy wąwóz. Gęsta ściana drzew tworzyła na dnie tak głęboki cień, że wchodząc z otwartej słonecznej przestrzeni wydawało się, że zagłębiam się w czarny tunel. Dopiero po wejściu i przyzwyczajeniu oczu dostrzegłem dno i drogę. Wiele razy próbowałem robić zdjęcia w takich wąwozach, ale nie mam żadnego dobrego. Aparat patrzy na nieliczne plamy słońca na zboczach i jest nimi oślepiany, widząc jeszcze mniej ode mnie gdy patrzę bez okularów. Jeśli nie są zakrzaczone ani zaśmiecone, takie wąwozy mogą się podobać nie tylko kontrastem oświetlenia, wilgotności i temperatury, która nagle, na przestrzeni kilku kroków, wyraźnie spada. Podobają mi się drzewa rosnące na krawędziach ścian wąwozu, ich zaskakujące czasami kształty i sposoby radzenia sobie z utrzymaniem równowagi przy braku podparcia z jednej strony. Urzekający bywa dla mnie kontrast, gdy przez lukę w zielonej ścianie zobaczę słońcem rozświetloną dal – jakbym przez czarodziejskie okienko patrzył na inny świat, baśniowy i nieosiągalny.
Podsypana żwirem równa ulica wiejska zamieniła się w zieloną drogę gruntową, a ta stopniowo zawężana była krzewami i drzewami; ostatni jej fragment był niewyraźną ścieżką kluczącą wśród bujnej, gęstej zieloności. Znalazłem tam okazałe kępy bzu hebd oraz morwę, drzewo pamiętane z dzieciństwem i odruchowo kojarzone z latami sześćdziesiątymi w Lublinie, gdy jako zasmarkany dzieciak ganiałem po brukowanych ulicach starej dzielnicy. Żeby nie czynić z siebie znawcy dodam, że morwa niejasno mi się kojarzyła, ostatnio widziałem drzewo tego gatunku wiele lat temu i rozpoznanie musiałem sprawdzić w internecie; podobnie było w bzem.
Kwiaty, kwiaty, kwiaty polne. Przeważają rumianki i chabry, sporo jest maków i powojów, ale nierzadko widziałem wielkie kępy gwiazdnic polnych i dużo nieznanego mi drobiazgu. W jednym miejscu rozpoznałem kępkę kurzyśladu polnego, w drugim goździka kropkowanego. Gdyby ktoś zobaczył mnie w czasie mojego ustawiania się do fotografowania, mógłby mieć powód do śmiechu.
Najczęściej przypominam sobie o tytule w czasie publikacji tekstu, wtedy wpisuję pierwszy, który przyszedł mi do głowy. Dzisiejszy nie jest oryginalny, jak większość z nich; najwyraźniej nadawanie tytułów nie jest moją mocną stroną.
Obrazki ze szlaku
Patrzę na pola z jęczmieniem. Ich kolor jest już letni, przywodzi myśli o żniwach, ale nadal jest ładny, najładniejszy wśród zbóż.Okazały dąb na miedzy, w pobliżu Lisiego Dołu, dąb pamiętany z poprzednich wędrówek. Dzisiaj siedząc pod nim byłem schowany wśród zbóż.
Koślawy grab. Ciekawe, jaki przypadek, jakie zdarzenie, spowodowało takie wykrzywienie pnia.
Szedłem śladem wygniecionym przez traktor, i oto co zobaczyłem. Ptak był spory, widać było jego strach, ale nie uciekał. Chyba jeszcze nie umiał? Może ktoś wie więcej? Zrobiłem mu zdjęcie i przeszedłem na sąsiedni ślad.
Jezioro w Podlesiu Małym. Raczej nie do kąpania się, ale ładne, szczególnie w słoneczny upalny dzień. Siedziałem na ławce i patrzyłem na jaskółki łowiące insekty tuż nad wodą. Sprawność, precyzja i wdzięk lotu tych ptaków budzą zdumienie i radość.
Może nie morze, ale niewątpliwie calutkie pola kwiatów gryki, a nad nimi szumiący wir pszczół. Miodu jem dużo, gryczany jest jednym z moich ulubionych, ale jedząc ten przysmak odczuwam coś podobnego do wyrzutów; wszak my okradamy te pracowite owady. Może więc dobrze robi pszczółka Maja w nosie mając zbieranie pyłku? Wspomniałem ją, ponieważ niedawno oglądałem z wnukiem jej przygody przy ratowaniu tego gamoniowatego Gucia.
Trasa: Samochód zaparkowałem przy wieży widokowej w Hoszni Ordynackiej. Polami poszedłem na północ, do Lisiego Dołu, dalej pod Wólkę Czarnięcińską i Podlesie Małe. Stamtąd wróciłem pod wieżę.
Statystyka: 22 km przeszedłem w czasie siedmiu godzin, a pięć przesiedziałem w ładnych miejscach.