Po
wczorajszym dniu zgodnie uznaliśmy, że dzisiaj nie kręcimy kilometrów, robimy
sobie lekką niedzielę. Taka była, chociaż gps kolegi zatrzymał się dopiero na
siedemnastym kilometrze.
Dylemat
czy wjechać na parking pod Błędnymi Skałami, czy wejść, rozwiązał się bez nas:
szosa okazała się być zamknięta. Może to i dobrze, bo miło się szło tą wygodną
trasą pod górę, między drzewami przysypanymi świeżym, czystym śniegiem, miło
się rozmawiało z towarzyszem.
Widzieliśmy mnóstwo śladów zwierzyny, ludzi tylko
jeden ślad, później chyba jeszcze dwa; i tak dużo – pomyślałem – bo w moich
Górach Kaczawskich nie zobaczyłbym żadnych ludzkich śladów. Na myśl o ich małej
popularności, poczułem gwałtowną tęsknotę na kaczawskimi dróżkami.
Parę
lat temu przeżyłem podobną chwilę. Szedłem wtedy na Połoninę Caryńską, był mglisty,
chłodny dzień października, dlatego nie spodziewałem się spotkać tam nikogo, a
spotkałem całą grupę ludzi. Wtedy też pomyślałem o moich ulubionych górach, że
w taki dzień nie spotkałbym tam nikogo i też zapragnąłem zobaczyć je. Może
działała we mnie pewna odmiana bardzo ludzkiego odruchu ujmowania się za
słabszym: jeśli nikt nie chce was poznać, ja poznam za siebie i za nich, a może
po prostu działało – i działa - moje zauroczenie tymi górami.
Błędne
Skały. Sporo zrobiono tam dla turystów: ładnie urządzone miejsca wypoczynku,
często spotykane tablice z opisami przyrody, barierki, kosze na śmieci.
Na
początku labiryntu przejść jest miejsce widokowe; są nimi dwa spłaszczone
wierzchołki skał spięte małym mostkiem. Przechodzi się go tak, jak samochodem przejeżdża
się most nad rzeką: częstokroć nie zauważając jej przekraczania. Może dlatego
zatrzymałem się na mostku i spojrzałem w bok – w czarne dno wąskiej szczeliny
między dwiema gładkimi skałami. Z drugiej strony mostku szczelina rozszerzała
się, w jej świetle, miedzy ścianami skał, widziałem szczyty świerków rosnących
sto metrów niżej, u stóp urwiska.
Obok
stała cała grupa skał, jedna przy drugiej, oddzielone wąskimi krechami pęknięć,
a na każdej kępa roślin. Mały świerk z wykrzywionym na wszystkie strony pniem
wyglądał jak sosny oglądane kiedyś na szczycie nadmorskiego klifu. Jeśli
ograniczyć patrzenie do powierzchni, dostrzega się rzadki, skarłowaciały las na
nierównych skałach, ale jeśli obniży się wzrok, miedzy drzewami dostrzeże się
ostre granice białych płacht śniegu, a miedzy nimi zygzaki czarnych pręg
pustki. Jeszcze niżej nie widać nic, albo majaczące w szarości głębin rumowiska
drewna i kamieni.
Błędne
Skały. Pomieszanie kierunków, perspektyw, odległości, światła i ciemności;
pomieszanie totalne, budzące nie tylko zdumienie i oszołomienie, ale i, poprzez
graniczenie z chaosem, także niepokój. W jednej chwili stoi się na skałach, by
chwilę później stać pod nimi; wchodzi się na skały, w skały i pod skały. Wzrok
biegnie wiele kilometrów, by niewiele później zderzyć się z czarną, zimną,
odpychającą ścianą, o którą zaczepia się nosem; ma się wtedy wrażenie chodzenia
po otwartej od góry jaskini umieszczonej nie na zboczu, a na szczycie góry,
wrażenie nierealności.
Wracaliśmy
ścieżką przyrodniczą. Po zapoznaniu się z tekstami zamieszczonymi na tablicach
informacyjnych, byłem zaskoczony ilością pracy wkładanej przez pracowników
Parku w poprawę stanu lasów Gór Stołowych, także wiedzą potrzebną do tych
działań i wieloletnią ich perspektywą.
Otoczenie
ścieżki jest ładne, zwłaszcza w dolnym jej biegu, gdy stromo schodzi w dolinę,
meandrując wśród kamiennych i drewnianych rumowisk. Śnieg, ukrywając
nierówności i kamienie, utrudniał marsz, nierzadko musiałem mocno podpierać się
kijami idąc po śliskich pochyłościach, ale jednocześnie przydawał uroku lasowi.
Najmniejsze nawet drzewko i najmarniejszy krzaczek były strojne trzymaną na
gałęziach grubą okrywą śnieżnego puchu, a choinki wyglądały dokładnie tak, jak
wyglądają w naszym śnie o prawdziwej zimie.
Rozłożyste ramiona świerka były
nisko obwieszone ciężarem śniegu; przechodziłem pod nim pochylając głowę,
drzewo trzymało wokół siebie głęboki półmrok, przy pniu ziemia była ciemna,
naga, bez śniegu. Nieco dalej grupa małych buków chwaliła się nasyconym brązem
swoich liści – przykuwający wzrok rzadki akcent kolorystyczny w czarno-białym
lesie, przysypane śniegiem wspomnienie kolorów jesieni.
Strumyczek
ukryty wśród drzew byłby niewidoczny, gdyby nie przebijał się przez śnieg
ciemną pręgą swojego nurtu.
Górskie
strumienie.
Któregoś
dnia skała pod korzeniami świerka wilgotnieje, na jej powierzchni pęcznieją
kropelki, jakby kamień się pocił, w chwilę później pierwsze krople wody odrywają się i
wsiąkają w ziemię. Między źdźbłami trawy powoli tworzy się miniaturowe
rozlewisko wypełniające nieckę pod skałą.
Albo
inaczej: gdzieś na stoku spotyka się podmokłe miejsce, czasami lekko
zagłębione, nierzadko zarośnięte charakterystycznymi trawami mokradeł – to
wiele sąsiadujących ze sobą miejsc wycieku wody wprost z ziemi, zbyt słabych,
żeby utworzyć bijące źródło. Rozmiękła ziemia schodzi zwężającymi się językami
w dół zbocza, a niżej błyszczy woda maleńkiego strumyka odwadniającego
mokradło.
Strumyk
płynie powoli, zatrzymuje się często, wsiąka w cienką warstwę ziemi, czeka na
posiłki, nabiera sił, a ruszając dalej, po trochu wypłukuje drobiny ziemi i
niesie je w dół. Myszkując wśród traw i kamieni wybiera najlepszą drogę,
czasami płynie prosto, czasami meandruje lub rozdziela się na bliźniacze strugi.
Przywłaszcza mniejsze strumyki spływające ze zboczy, mości sobie koryto unosząc
z niego ziemię, patyki i liście. Zatrzymany przez pniak leżący na swojej
drodze, rozlewa się na boki, szuka obejścia, zostawia na zaporze niesioną
ziemię i liście, w końcu przesuwa przeszkodę, albo przelewa się przez nią i z
impetem płynie dalej. Mężniejąc, potrafi
turkotać kamieniami. Chowa się coraz głębiej w wypłukiwanym jarze,
ocienia drzewami, stroi kwiatami. Dźwięcznie spada z kamiennych progów, cicho
szemrze wśród traw, błyszczy jasnymi kamykami na dnie, czernieje w zarośniętym
rozlewisku. Omdlewa w suche dni lata (jest wtedy orzeźwiająco chłodny i
uroczy), pędzi wzburzony w czas wiosennych roztopów, a czasami niemal
zatrzymuje się skuty lodem, ale wtedy wystarczy zatrzymać się przy ciemnym
śladzie na białym śniegu i uciszyć oddech, żeby usłyszeć delikatny dźwięk
dobywający się spod lodu – szept mieszkającej w strumieniu najady.
Pojechaliśmy
na Lisią Przełęcz. Na parkingu stało pięć samochodów, z tego cztery z czeską
rejestracją. I dobrze – pomyślałem – niech żyje Europa bez granic i wolność
podróżowania.
Poszliśmy
w stronę Białych Skał i Skalnej Furty, grupy skał wyjątkowo widowiskowych, a po
drodze spotkaliśmy nowe ścieżki prowadzące do niewidzianych wcześniej skał,
przy nich tablice z informacjami geologicznymi.
Szedłem
jedząc i zadzierałem głowę na skały wystające ponad drzewa. Byłem na szlaku.
Szedłem.
Lubię
chleb, zwłaszcza gdy jest czerstwy, a już szczególnie chleb z pewnej małej
piekarni blisko mojego domu; ilekroć tam jestem, kupuję go i wiozę przez całą
Polskę do mojej pracy w delegacji. Na górskie wędrówki zawsze robię kanapki,
nawet jeśli wyjeżdżam na kilka dni. Jem idąc (oczywiście na równiejszym
odcinku trasy), nie wiem dlaczego tak robię, chyba szkoda mi czasu, droga woła
mnie zbyt głośno, a może dlatego, że chodząc w zimie, nie mogę robić zbyt
długich przerw z obawy wyziębienia organizmu. Kije trzymam pod pachą i gryzę
chleb, a smakuje on wtedy wyjątkowo. Drobne przypomnienie dla wędrowca:
opakowanie kanapki zwija się i wkłada do kieszeni; czynność oczywista, ale idąc
ścieżką nierzadko widać, że nie wszyscy o niej pamiętają.
Już
po powrocie policzyłem, że ten dzień był ósmym dniem mojego chodzenia po tych
górach.
Wołają
mnie moje Góry Kaczawskie, przy najbliższej okazji odpowiem na ich wołanie, ale
będę też wracać tutaj. Idąc dzisiaj, wspomniałem Skalne Wrota, piękną grupę
skał oglądanych kilka lat temu; chciałbym je kiedyś odwiedzić, chciałbym też
odnaleźć skalną maczugę znalezioną gdzieś poza szlakiem. Kiedyś pamiętałem
drogę do niej, ale czy teraz trafię? Trzeba mi wrócić w te góry i sprawdzić.
Wrócę
zobaczyć swoje stare i zrobić nowe ślady na ścieżkach.