Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wleń. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wleń. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 lutego 2020

Skały Gniazda na Pogórzu Izerskim

190120
Góry Izerskie.
Góra Gniazdo w pobliżu Wlenia.

Zabrałem Janka z Legnicy i zgodnie z jego propozycją pojechaliśmy do Wlenia, chcąc poznać Gniazdo, niemałą górę na Pogórzu Izerskim. Trochę kluczyliśmy po miasteczku, szukając dogodnego i bezpiecznego miejsca na całodniowe parkowanie samochodu, ale krótko po nastaniu dnia byliśmy już na zboczu Gniazda.
Pierwszym celem były porwaki, rzadko spotykana formacja geologiczna. Genealogia nazwy jest prosta: to porwane kawałki skał. Jest i druga nazwa, ksenolity, ta wzięta jest z łaciny i oznacza obcą (w domyśle) skałę. Tworzone są w sposób łatwy do wytłumaczenia i wyobrażenia: wypływająca lawa unosi, porywa, kawałki skał, które zostają w niej po zastygnięciu niczym rodzynki w cieście. To, co mnie najbardziej zadziwia, to namacalność tego procesu, możliwość bezpośredniego patrzenia na jego skutki, ale też widok takich skał jest dowodem przeobrażeń morfologii Ziemi i jej niewyobrażalnego wieku. W naszym języku jeszcze funkcjonuje powiedzenie „wiek wieków”, będące określeniem niewyobrażalnego czasu, a przecież to ledwie dziesięć tysięcy lat, chwila w istnieniu naszej planety, podczas gdy skały, na które patrzymy, miewają tysiące „wiek wieków”.
Piękny twór kamienny, podobny do kwiatu, jest piaskowcowym porwakiem, czyli kawałkiem skały piaskowca utopionym w lawie. Jej słupowe spękania też są, jak dowiedziałem się z Internetu, nadzwyczaj rzadkie, bo zwykle tak pęka bazalt, skała powstała po zastygnięciu lawy. 



Dowiedziałem się, że jej wylewy nastąpiły około 30 milionów lat temu (trzy tysiące wiek wieków), a pisząc o tym, chciałem zwrócić uwagę na istotny szczegół. Otóż lawa porwała wtedy okruchy piaskowca, a jest to skała osadowa, metamorficzna. Czyli nie pierwotna, a utworzona z osadów i podległa przekształceniom. Jej głównym składnikiem jest piasek, a ten powstał z kruszejących skał wcześniej istniejących gór. Mamy więc tutaj jakby trzecie piętro widocznych (a były i wcześniejsze!) przemian: z nieznanych i bardzo starych gór zostały pokłady piasku, które w ciągu milionów lat zmieniły się w nową skałę, piaskowiec. Efekt trzeciej przemiany widziałem: to kawałki tych wtórnych skał utkwione w nowych skałach, w bazalcie, skale pochodzenia wulkanicznego. Ta tutaj ma parę dziesiątków milionów lat, a bryły piaskowca tworzące te piękne formy, Bóg wie ile (a może i geolodzy też) setek milionów. Ile miały lat tamte pierwotne góry, z których powstał piaskowiec?
Tam, gdzie stoją skały, wyraźnie widać ślady wyrobiska. Kiedyś działał tam kamieniołom, a obok stała tablica informacyjna. Została niedawno wycięta piłą, zostały kikuty okute cynkowaną blachą. Kto i po co to zrobił? Teraz myślę, że niekoniecznie wandal, że wprost przeciwnie: może miłośnik geologii, chcący w ten sposób ukryć skałę.
Z oporem wynikłym ze wstydu przyznam się do odłupania kawałka piaskowca wielkości dwóch palców. Dopiero później pomyślałem: co byłoby, gdyby tysiąc ludzi tak zrobiło?
Więcej takiego błędu nie zrobię.
W pobliżu sterczy nieco inna skała, też bazaltowa, ale popękana w charakterystyczny słupowy sposób. Układ spękań każe się domyślać burzliwości procesu wypiętrzania się tych skał.
Nieczynnych kamieniołomów jest jeszcze parę na Gnieździe. Kierując się mapą, niedokładną, jak niemal wszystkie mapy wydawane w naszym kraju (piszę tak po obejrzeniu dużo dokładniejszej mapy czeskiej), udało się nam odnaleźć pierwszy, najbliższej szczytu gór. Po zejściu na dno wyrobiska, westchnęliśmy z zachwytu, co zrozumie każdy miłośnik skał. W głębokim półmroku świerkowego lasu, na odludziu bez dróg, sterczą niemal pionowe skały piaskowca, u podstaw leżą omszałe skalne złomy, a na nich i między nimi rosną i umierają drzewa.



Mylnie uznałem, że skały odnalezione niewiele dalej były następnymi, których szukaliśmy. Dopiero przy pomocy GPS udało się nam dotrzeć do poszukiwanych i tam ponownie jęknęliśmy z zachwytu.
Raczej nie ma w Sudetach wielu miejsc bardziej najeżone skałami, czy raczej bezładnym rumowiskiem skalnym. Janek nie bez podstaw wysnuł przypuszczenie, że stały tam, na krawędzie uskoku, bloki skalne, które rozkruszył i rozrzucił po zboczu wielki wybuch. Tak właśnie wyglądają te skały. Ma się wrażenie chaosu, siłowego rozrzucenia połamanych bloków albo bezładnego ich wysypania z jakiejś monstrualnej wywrotki mitycznych Gigantów.
Wspomniałem ładne, skaliste zbocze poniżej Jelenich Skał na Tłoczynie i uznałem, że przy skałach dzisiaj oglądanych, tamte są placem zabaw dla dzieci.
Między zwalonymi na kupę blokami są luki wyglądające niczym schrony, niewielkie jaskinie, w których można się skryć. Na wejściu do jednej z nich rośnie pokrzywione drzewo ze śladami siekiery na swoim pniu – ktoś szykował sobie schronienie? Wodząc wzrokiem po tym rumowisku, dostrzega się skalne złomy jakby czarami zatrzymane w swoim pędzie w dół, dopiero po dokładnym ich obejrzeniu dostrzega się wątłe wsparcie klinujące, a wtedy pojawia się obawa o ich stabilność.
– Te skały kiedyś runą na dół. A jeśli zechce się im runąć teraz? Lepiej stanąć z boku – takie myśli pojawiały się u mnie.
Płaska duża płyta skalna sterczy nad ziemią skosem w górę, niepodparta. Jest jedną z tych, których trwanie w tej pozycji można wyjaśnić jedynie po ich uważnym obejrzeniu.
Było tak: ja oglądałem, a Janek w tym czasie podpierał skałę głową. Nie wierzycie? To spójrzcie na zdjęcie.







Skały piętrzą się pasem długości jakieś 200 metrów, dalej stopniowo mniejsze, bardziej wgniecione w ziemię, omszałe, a wszystkie w ładnym lesie. Świerkowym, ale jaśniejszym, z drzewami zielonymi do ziemi. W wielu miejscach stoją masywne buki z rozcapierzonymi pazurami swoich korzeni, w otoczeniu licznej dziatwy – małych buczków wystrojonych żywym brązem swoich liści. Trawy, krzaczki jagód i liczne paprocie tworzą poszycie tego ładnego lasu.

Z odszukaniem Białych Skał mieliśmy kłopoty. Znowu wspomagałem się GPS, ale tym razem bezskutecznie; najwyraźniej symbol skał na mapie był przesunięty. Później okazało się, że faktycznie był, ale niewiele, a w odszukaniu skał przeszkadzało ukształtowanie terenu. Wróciliśmy na rozdroże w pobliżu pierwszego kamieniołomu i tam się rozdzieliliśmy. Poszedłem wyraźnym duktem trawersującym wysokie i strome zbocze. Szedłem drogą i wtedy, gdy wiedziałem, że jestem za daleko i powinienem zawrócić, ale szedłem i patrzyłem. 


Ta góra imponuje swoimi zboczami. Bardzo trudno byłoby przejść po nich, a są i urwiska niemal pionowe, nie do przejścia bez sprzętu wspinaczkowego.
Janka znalazłem na grzbiecie wąskiej grzędy z pionową ścianą. Sprawdziliśmy, czy można z niej zejść idąc dalej, i zawróciliśmy. Janek uznał, że warto by sprawdzić jeszcze jedną ścieżkę, ja byłem bliski poddaniu się. Ścieżka, lekko opadając po bardzo stromym zboczu, zaprowadziła nas pod Białe Skały. Dopiero tam zorientowaliśmy się, że grzęda jest wierzchołkiem poszukiwanych skał. Stojąco tam i rozglądając, nie wiedzieliśmy, że skały są o dwa kroki, pod nami.
Po raz trzeci tego dnia jęknęliśmy z radości i zachwytu. Te skały czynią wielkie wrażenie. Szare pionowe ściany o wysokości do kilkunastu metrów są z piaskowca, ale nadanie im miana Białych znajduje potwierdzenie w jasnym kolorze bloków, które skutkiem procesów niszczących nie zdążyły ściemnieć.




Było już późno, zbliżała się godzina 16, więc na kiepskich zdjęciach niewiele widać uroku tych skał, ale nasze własne aparaty widziały i zapamiętały więcej i lepiej.
Zgodnie uznaliśmy, że do nich, na górę Gniazdo, powinniśmy wrócić – i wrócimy.
Na całej górze liczne są dziwne, nieturystyczne, znaki. Natomiast znaki ścieżki przyrodniczej, przebiegającej także u podstawy Białych Skał, pojawiają się niespodziewanie i tak samo znikają. Nader trudno iść według ich wskazań. Nawiasem mówiąc, nie spotkałem jeszcze dobrze oznaczonej ścieżki przyrodniczej.
Poszliśmy duktem, który według mojej oceny powinien wyprowadzić nas na południowy kraniec miasteczka. Wyprowadził, aczkolwiek z kilometrowym odchyleniem. Dopiero później, ślęcząc nad mapą, uznałem, że była to najprostsza i chyba najkrótsza droga powrotu.
Ostatni kilometr szliśmy nieużywanymi od lat torami. Zauważyliśmy dwa czy trzy włączone sygnalizatory świetlne. Od dwudziestu czy więcej lat ta linia jest nieczynna, torowisko już się rozpada i zarasta, a lampy nadal świecą! Proste rachuby wykonane w pamięci dały wynik ponad złotówkę na lampę na dobę, czyli około pięciu tysięcy złotych za dziesięć lat świecenia jednej lampy!
Cóż, kolei jest bogatą firmą, jak widać.

Kończyła się moja pierwsza w tym roku wędrówka górska. Przez trzy dni przemierzałem drogi trzech pasm sudeckich. Wiedziałem, że nazajutrz w południe będę już w Krakowie, nie wiedziałem jednak, że drobne zdarzenie sprzed trzech lat zawiedzie mnie na stół chirurga i uniemożliwi szybki powrót na szlak.





piątek, 28 października 2016

Słoneczny początek sezonu


231016

Kamieniczki przy rynku spały głębokim snem, w jednym tylko oknie widziałem światło. Ubrałem się, cicho zamknąłem drzwi samochodu, rozciągnąłem kije i ruszyłem. W zupełnej ciszy metaliczny stukot ich grotów o trotuar wydawał się tak głośny, że mógł obudzić – tak pomyślałem – śpiących mieszkańców. Przeszedłem most nad Bobrem i skręciłem w boczną drogę; od niej gdzieś tutaj powinien odchodzić dukt z czarnym szlakiem. Na otwartej przestrzeni rozwidniało się, ale w lesie, między drzewami, noc była jeszcze czarna. Raz i drugi podszedłem do drzew rosnących na poboczu chcąc rozpoznać znaki majaczące na ich pniach, ale nim zdecydowałem się na wyciągnięcie latarki z plecaka, znalazłem szlak i zacząłem podejście. Gdy na szczycie rozległego wzgórza wyszedłem z lasu, dzień dopiero zaczynał się; stanowczo zbyt wcześnie wyjechałem, czemu nie ja jestem winien, a moja zachłanność. Tak jak przeziębiony bierze pierwszą dawkę leku podwójną, chcąc z całą siłą zaatakować chorobę, tak ja, gnębiony głodem drogi, chciałem nasycić się nią od razu, wziąć pełną, maksymalną dawkę leku; w rezultacie na drugi dzień chodziłem jak na szczudłach, czując w łydkach ból przemęczonych mięśni. Przyznać jednak muszę, iż kuracja okazała się być skuteczna, chociaż zapewne na krótko, na kilka dni.

Teraz uświadomiłem sobie, iż napisałem porównanie w stylu Homera; fascynująca jest siła oddziaływania myśli człowieka żyjącego niemal trzy tysiące lat temu.

Przez kilka miesięcy przerwy w sudeckich wędrówkach trochę zapomniałem ile czasu zajmują przygotowania. Przejrzałem zawartość plecaka (a noszę w nim mnóstwo różności na wszelki wypadek), naładowałem akumulatory latarki, telefonu i aparatu foto, zapakowałem zapasowe skarpety i sweter – a to tylko przykłady. W drodze przyszły mi do głowy słowa zdolne opisać jakąś myśl, otworzyłem mapnik i wtedy okazało się, że zapomniałem kartki i długopisu, ale tylko tych dwóch drobiazgów, więc wynik dobry, jak na moje gapiostwo.

Parę lat temu przeszedłem ładną, widokową trasę, dzisiaj przeszedłem ją w odwrotnym kierunku. Chyba niemożliwe już jest wybranie nieznanej mi drogi w tych górach, takiej na cały dzień marszu. Postanowiłem więc przypomnieć sobie tamten szlak, po drodze odwiedzić znajomych, poznać sąsiednie dróżki i skróty (czytaj: pokręcić się po okolicy), ale też zobaczyć okolicę patrząc na nią z drugiej strony, jakby zza pleców, ponieważ dawno temu zauważyłem, iż ta sama droga oglądana w drodze powrotnej wygląda inaczej. W rezultacie w niedzielę, trzy kwadranse przed świtem, zaparkowałem na rynku we Wleniu, a o wschodzie słońca byłem na jednym z moich miejsc widokowych.

Pamiętałem je z poprzednich wędrówek – to miejsce powinno być zaznaczone na mapach dużą gwiazdką punktu widokowego. Byłem tam sam, a na całej, bez mała trzydziestokilometrowej, trasie spotkałem tylko troje ludzi. Jednym z nich był spotkany w Chrośnicy kilka godzin później fotograf, miłośnik historii Gór Kaczawskich; mój rozmówca wspomniał, iż będąc na Okolu nie spotkał tam nikogo – w piękny słońcem i kolorami dzień złotej jesieni. Dodał też, że w Szklarskiej i w Karpaczu jest tłok i że wkrótce popularność Gór Kaczawskich zwiększy się. Wtedy po raz kolejny uświadomiłem sobie, że wolałbym zachowanie status quo. Niech się ludziom wydaje, że ich zadeptany Karpacz jest najpiękniejszy, niech się tam tłoczą na chodnikach i ścieżkach, niech szukają wolnego miejsca w knajpach i na parkingach, zostawiając dla mnie Kaczawy.

Ludzie, przecież wiecie, że te góry nie są trendy! Powiecie znajomym, że byliście w Chrośnicy, a w odpowiedzi usłyszycie pytanie „co to jest?” i zobaczycie wzruszenie ramion, a gdy powiecie o Karpaczu, wszyscy z uznaniem pokiwają głowami. Nie przyjeżdżajcie, bo tutaj nic nie ma. Między Bolkowem a Wleniem nie znajdziecie ani jednego hotelu czterogwiazdkowego, o dyskotekach i barach piwnych nie wspomniawszy, więc jedźcie gdzie indziej.



W kwadrans później, gdy polną drogą, jedną z tych uroczych dróżek kaczawskich, schodziłem ku Czernicy, usłyszałem dziwny dźwięk. W pierwszej chwili nie poznałem go, ale od razu skojarzył mi się z dzieciństwem; po sekundzie przyszło rozpoznanie – to tętent biegnących koni. Wyszedłem zza przydrożnych krzewów różanych i zobaczyłem je: było ich kilkanaście, biegły w moją stronę. Stanęły w rzędzie kilkadziesiąt metrów ode mnie, patrzyliśmy na siebie. Po dłuższej chwili jeden z nich potrząsnął grzywą i pobiegł w bok, reszta ruszyła za nim. 



I tak jest dobrze. Z wiekiem zauważam u siebie rozmiłowanie w brzmieniu ciszy, ale i samotne tete a tete z drogą i z przyrodą cenię coraz bardziej. Jedynie dla paru szczególnych osób czynię wyjątki.

Wracam na widokowe wzgórze.

Świt był chmurny, bez kolorów, tylko na wprost widziałem niewielką plamę różu na ciemnym niebie. Po prawej stała zimna, sinogranatowa ściana Karkonoszy, ale wzrok biegł daleko po licznych górkach kaczawskich i jeszcze dalej, aż po najdalszy horyzont. W całej okazałości widać też jedno z tych małych, bezimiennych wzgórz, które zwykłem nazywać moimi z powodu ich urody. Po dzisiejszych chwilach dopisuję miejsce do mojej listy najpiękniejszych; będę tam wracać.

Nic nie zapowiadało zmiany aury, a jednak w godzinę później rozpogodziło się i zaświeciło słońce. Zobaczyłem złotą jesień.




Oczywiście bajecznie kolorowe klony czarujące mnie liśćmi prześwietlonymi słońcem, ale w tym pokazie jesiennych uroków tuż za nimi podążały dęby, graby, brzozy i oczywiście czereśnie. Przy drogach róże dosłownie obsypane są czerwonymi owocami – wiele z nich dźwigało błyszczące w słońcu kropelki wody – a pod stopami miałem lśnienie rosy na trawach. Festiwal kolorów i droga przede mną.

Oznaczonym szlakiem szedłem tylko wtedy, gdy pasował mi jego bieg; a gdy było inaczej, szedłem swoimi dróżkami albo na przełaj. W Czernicy porzuciłem szlak biegnący szosą i poszedłem ku Przełęczy Chrośnickiej południowymi stokami Kop. Jak to zwykle bywa w tych górach, łąki w pobliżu wsi są ogrodzone, czasami pasie się na nich bydło, ale z reguły ogrodzeniem jest gładki drut biegnący nisko, łatwy do przekroczenia, chociaż lepiej nie dotykać go gołą dłonią, ponieważ bywa pod napięciem. Myślę, że na wiosnę i w lecie lepiej byłoby nie przekraczać ogrodzeń, ale o tej porze roku pastwiska są już puste.

Wędrowanie bez szlaku, na orientację, brzegiem lasu i otwartych przestrzeni łąk lub pól, ma urok wyjątkowy nie tylko z powodu widoków. Przypomina prawdziwą włóczęgę, taką w rodzaju „gdzie oczy poniosą”, ale też jest urozmaicone. Omijać trzeba uskoki terenu lub rozlewiska wokół źródeł, przecinać jęzory lasu schodzące w dół lub przekraczać głębokie strumienie, schodzić w dolinki między zboczami i wchodzić na ich grzbiety, na spotkanie wiatru i dali. Nierzadko znajduje się urocze, zupełnie dziewicze miejsca, w których stawiałbym ołtarzyki Naturze. Tutaj rośnie kilka drzew tworzących ładny zagajnik schowany w fałdzie ziemi, tam dźwięczny strumyk skaczące po kamieniach, a dalej stoi stara, ale nadal owocująca, jabłoń otoczona wianuszkiem głogów. Dzisiaj spotykałem muchomory rosnące w dużych grupach, nawet po parędziesiąt okazów. Widok tych ładnych grzybów rosnących najczęściej pod brzozami, ukrytych wśród traw i opadłych liści, przy polnej drodze, w słoneczny dzień, sprawiał mi przyjemność i budził ciepłe wspomnienia. Na łące pod lasem spotkałem rodzinkę kani; największy grzyb był okazem zdolnym wypełnić sobą dużą patelnię. Przypomniała mi się uczta sprzed roku zafundowana mi przez żonę – smażone kanie. Z żalem musiałem zostawić te smakołyki, mając przed sobą kilka godzin drogi.



Podejście ku przełęczy biegnie stromym, zarośniętym żlebem; chyba tylko raz szedłem tamtędy, później już wiedziałem, że sto metrów dalej zaczyna się jasny i wygodny dukt, a przy nim tryska ze skalnej ściany woda z pobliskiego źródła. Ilekroć jestem tam, napełniam złożone dłonie wodą i piję. Tak pita woda, prawdziwie źródlana woda, smakuje inaczej od wody pitej z plastikowej butelki.

Idąc lasem w poprzek Chrośnickich Kop, spotkałem Jesień. Nie pokazała mi się tak, jak to zrobiła kilka lat temu w podleszczyńskim lesie, ale przecież znam ją i potrafię rozpoznać. Powiew wiatru był delikatny, w dole właściwie niezauważalny, a powietrze nagle zawirowało tysiącami lecących liści. Rozejrzałem się: wszędzie widziałem ich niezdecydowane, drżące, kołyszące się opadanie; wiele z nich osiadało na gałęziach lub na jeszcze wiszących liściach, ale zaraz z cichym szelestem zsuwały się i opadały niżej, a było ich tyle, że, zdawałoby się, zasypią ziemię. Zewsząd, z każdej strony, dobiegały mnie ciche, ale wyraźne, wielobrzmiące odgłosy opadania, ocierania o siebie i furkotania w powietrzu.

Ilekroć widziałem takie zbiorowe opadanie liści w spokojnym powietrzu, zawsze okazywało się później, że była tam pani Jesień – sprawczyni tego widowiska – dlatego jestem pewny jej obecności także tam, w lesie pod przełęczą, mimo iż tym razem nie widziałem jej.

Dalej była dróżka biegnąca przy strumieniu i jej odgałęzienie wiodące na Lastka. Stałem chwilę na rozdrożu i patrzyłem w stronę góry, z którą wiąże mnie tak wiele miłych chwil, ale byłem u szczytu pętli mojej trasy, samochód stał wiele kilometrów stąd, musiałem iść dalej; na Lastek wrócę już niebawem.

We wsi spotkałem fotografa, o którym już wspominałem; ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, i uścisnąwszy dłonie ruszyliśmy swoimi drogami; może spotkamy się jeszcze na szlaku?

Zboczyłem z trasy żeby zajrzeć na dno doliny u stóp Wywołańca, bo po prostu ładne to miejsce, obszedłem dookoła górki w pobliżu Rząśnickiej Przełęczy, a na zboczu Babińca wspomniałem dziką gruszę siedzącą na miedzy gdzieś tutaj. Rozejrzawszy się zobaczyłem ją. Rok temu, w taki sam słoneczny dzień października, obwiesiła się gronami apetycznie wyglądających żółtych owoców, ale teraz najwyraźniej odpoczywała po tamtym wysiłku. Szedłem którędy chciałem, zostawiwszy szlaki i drogi, szedłem rozglądając się, jako że widoki są tam rozległe. Wszystkie większe góry znałem i rozpoznawałem, jednak czasami podejmowałem dyskusję z sobą samym na temat drobiazgu kaczawskiego. Przekonywałem, argumentowałem, albo popadałem w wątpliwości; gdy żaden z nas nie uzyskiwał przewagi, odwoływaliśmy się do mapy, a ta brała stronę jednego lub drugiego, albo obu pokazywała figę.

Szwendałem się. Parę razy siadałem na miedzy żeby wypić herbatę i pogapić się przed siebie, zatrzymałem się przy znajomych lipach wielopiennych, ale koniec drogi zbliżał się nieuchronnie. Minęła jedenasta godzina wędrówki, gdy groty kijów zastukały na wleńskim trotuarze.















piątek, 14 marca 2014

Góry Kaczawskie. Słońcem malowane

Dzień piąty, marzec.
Wleń, wioska Tarczyn, Babiniec, Przełęcz Rząśnicka, wsie Orzechowice i Chrośnica, Chrośnickie Kopy, wsie Płoszczyna i Czernica, Babiniec, wieś Tarczyn, Wleń.













Gdy dowiedziałem się o planowanej słonecznej pogodzie, przestawiłem budzik o pół godziny wstecz, na trzecią. Chciałem wykorzystać ten dzień cały, od świtu do zmierzchu, ponownie w Górach Kaczawskich. Zastanawiając się nad powodem ich wyboru, wspomniałem moje wędrowanie po Górach Świętokrzyskich wiele lat temu i zauroczenie tymi górami. Chyba właśnie tego rodzaju góry: niskie, z wioskami w dolinach, z otwartymi przestrzeniami pól pnących się po łagodnych zboczach poznaczonych ścieżkami i dróżkami którymi tak miło się wędruje ze słońcem na twarzy i wiatrem we włosach, takie góry podobają mi się.
Surowość i majestat skalistych gór Tatr ma wielką siłę oddziaływania, ale jakoś inaczej. One są jak ta piękna kobieta z wybiegu dla modelek: nie tylko poza zasięgiem, ale i chyba nieco chłodne, podczas gdy tamte są moje i dla mnie, swojskie i ciepłe; gdy uśmiechnę się do nich, one uśmiechną się do mnie.
Więc trasa w Górach Kaczawskich: z Wlenia żółtym (w dalszej części drogi niebieskim) szlakiem do Tarczyna, dalej przez szczyty Babiniec i Rogatkę oraz miejscowość Orzechowice dojść do wioski Chrośnica; przejść w poprzek Chrośnickie Kopy, wyjść we wsi Płoszczyna, i dalej czarnym szlakiem via Czernica dojść do Wlenia. Doszedłem, ale nieco inną drogą, za co nie winię braku oznaczeń ani nawet swojego gapiostwa, bo dzięki nim poznałem drogę o wyjątkowych walorach widokowych. Wiele już razy myślałem o zrobieniu tej pętli, ale zdecydowałem się dopiero dzisiaj; dzięki tej decyzji przeszedłem jedną z najładniejszych tras w Sudetach.
Ab ovo.:
Na rynku we Wleniu byłem jeszcze przed godziną szóstą, a krótko później poszedłem żółtym szlakiem na wschód, na spotkanie słońca. Spotkaliśmy się przed szczytem wzniesienia, blisko wioski Tarczyn: szedłem drogą pod górę, gdy między czarnymi pniami drzew, przy samej ziemi, słońce zajaśniało nagle świecąc mi prosto w twarz – i tak zostało, bo idąc wielkim łukiem w prawo, miałem je przed sobą niemal cały dzień - w nagrodę za te wszystkie szare dni zimowe.
Niemal cała ta trasa chwaliła się przede mną urokliwymi widokami dali, i to nie z jednego miejsca widokowego, jak to bywa w Sudetach; często szedłem odkrytymi grzbietami wzniesień lub ich stokami, a mój wzrok biegł swobodnie ku odległym horyzontom.
Tak było już na pierwszym wzniesieniu w okolicach Tarczyna, z którego po raz pierwszy zobaczyłem widok oglądany dzisiaj z niemal całej trasy: bliskie pola w młodej, jaskrawej zieleni ozimin, ciemne wzgórza na drugim planie, i daleko, daleko, biało-niebieskie Karkonosze i Góry Izerskie. Falista, wysoka ściana Karkonoszy zaczynała się stożkiem Śnieżki, dalej ku zachodowi widziałem wyraźne nawet z tej odległości dwie wielkie wyrwy Śnieżnych Kotłów oddzielonych ostrą linią grani, nad nią budynek stacji nadawczej niczym bladoniebieski łepek zapałki, a w pobliżu mały stożek Wielkiego Szyszaka. Szrenica ciągle chwaliła się białymi nitkami swoich tras narciarskich, a jeszcze bardziej na prawo Wysoki Kamień wystawał białym punktem ponad równą linię wierzchowiny Gór Izerskich.
To na południu, a z przeciwnej strony wzrok przyciągała Ostrzyca ostrząca (na mnie!) skalne zbocza ponad niskimi pagórami przedgórza.
Cały czas szedłem ku Tarczynowi i gdy minąłem go idąc zboczem Tarczynki, widoki te szły ze mną, wystarczyło odwrócić głowę by widzieć ośnieżone przepaście Kotłów. Czasami patrząc na nie przypominała mi się pewna reklama czekolady: na zieloniutkiej łące pasące się krowy, a w głębi ośnieżone, niebieskawe odległością skalne turnie. Brakowało tylko krów, chociaż gdzieś na zboczu Chrośnickich Kop widziałem stado. W wiosce Tarczyn chyba próżno byłoby szukać rolników, bo ta wioska, jak wiele innych w Sudetach, by wymienić tylko nieodległe Radzimowice, zmienia swój charakter z miejscowości rolniczej na wypoczynkową. Ostatni dom wioski patrzy swoimi dużymi oknami w dolinę zamkniętą z drugiej strony majestatyczną ścianą Karkonoszy; cóż się dziwić nowym właścicielom? Też chciałbym mieć dom z takim widokiem, dom na łagodnym stoku góry, o dwa kroki od lasu, na końcu cichej drogi…
Żółty szlak jest bardzo słabo oznaczony, w rezultacie już na początku drogi wracałem się  kilometr, bo dróżka którą szedłem, zrazu tak wyraźna, rozpłynęła się na skraju lasu stromo opadającego w ciemną dolinę; szlaku widocznie zapomniano zaznaczyć. Kilka razy zatrzymywałem się, bezradny, na rozwidleniu dróg daremnie szukając znaków, ale wspierając się mapami udawało się (na ogół) wybrać właściwą drogę. Później tak samo miałem z czarnym szlakiem, a za to niebieski oznaczony jest dobrze, właściwie wzorowo.
Wielkich lasów na moim szlaku nie ma, laski ledwie, w które wchodzi się z przyjemnością jak do prześwietlonej słońcem świątyni Natury. Oto koniec lasu, już widać otwartą przestrzeń, droga przyśpiesza i zostawiając mnie wybiega spomiędzy drzew radosna, roześmiana, ledwie dotykająca zielonych pól. Pijana słońcem i wiatrem zatacza meandry i pędzi w dół po stoku, a ja idę ze wzrokiem w nią utkwionym i uśmiecham się bezwiednie w odpowiedzi na jej radość.
Słońce! Miałem je na twarzy, czułem na nagich ramionach. Słońce - uśmiech świata. Kiedyś w sklepie potrąciła mnie kobieta. Odwróciła się do mnie i bez słów, samym uśmiechem, przeprosiła, a ja, olśniony, zapragnąłem iść za nią w nadziei zobaczenia jej cudownego uśmiechu raz jeszcze. Uśmiech kobiety i słońce potrafią w jednej chwili odmienić świat.
Gdy wychodziłem na szlak, miałem na sobie dwa swetry pod wiatrówką (oj, przepraszam, teraz nie ma już  wiatrówek, teraz są windsoppery), a w miarę upływu godzin plecak pęczniał zdejmowanym ubraniem; większość dnia szedłem mając na sobie, po raz pierwszy w tym roku, tylko podkoszulek z krótkimi rękawami i nareszcie gołą głowę. Nieomal zapomniałem jak miło jest czuć polny wiatr we włosach i słuchać skowronków. Dzisiaj udało się zobaczyć te małe, niepozorne ptaszyny polne, których arie tak jednoznacznie kojarzą mi się z latem i dzieciństwem spędzonym na wsi.
Szedłem obserwując przemiany krajobrazu wokół mnie. Najszybciej zmieniała się droga: wchodziła w las, opuszczała go dla pól, biegła przez chwilę wzdłuż strumienia, zagłębiała się w niskie wąwozy ocienione starymi drzewami, znikała za garbem ziemi lub na zakręcie i po chwili znowu odnajdywała się, albo rozpływała się bez śladu w morzu starych, zeszłorocznych jeszcze traw. Dalej, na drugim planie, zmiany zachodziły statecznie i powoli: gdy ukazał się przede mną ciemny swoimi lasami Leśniak, szedł przede mną dwie godziny nim pozwolił się wyminąć; później, gdy przeszedłszy lasy Chrośnickich Kop wyszedłem na otwartą przestrzeń, zaskoczył mnie widok wyniosłej góry na wprost, ponad domami wioski Płoszczyna. Stromiec, nazwa dobrze dobrana do góry, towarzyszył mi przez kilka godzin mojej wędrówki, a jedynie na co się zdecydował, to wolne przesuwanie się na tle najdalszych gór, Karkonoszy. Te, zajmując kraniec horyzontu, były niemal niezmienne; obojętne na kilometry mojej trasy, tkwiły bladoniebieską ścianą na południu i tylko raz udało mi się je przyłapać na ruchu.: Gdy minąłem wioskę Czernicę nie widziałem ich, dopiero nieco wyżej zobaczyłem czubek Śnieżki między dwoma nieznanymi szczytami. Ledwie wystawał, jakby nie był szczytem królowej Sudetów, a małą i bezimienną górą; dopiero mój marsz pod górę wymusił na nim wznoszenie się, później stopniowe odsłanianie i wypiętrzanie i całej linii Karkonoszy.
Znane aż do banalności zjawisko perspektywy, tworzenia z naszego miejsca patrzenia centrum świata wokół nas, ale przecież zjawisko to jest w istocie zadziwiające zniekształceniami oglądanego świata i jego najgłębszymi przemianami uruchamianymi naszym przemieszczaniem się.
W Chrośnicy świadomie zboczyłem ze szlaku i wszedłem na szczyt Kopy. Marsz bez szlaku, tylko według mapy, na której polne dróżki i ścieżki zaznaczone się niedokładnie lub wcale, ma swoisty urok przygody.: Czy dobrze idę? Gdzie wyjdę? Czy będzie przejście za tamtym wzniesieniem? Przeszedłem. Dalej była urocza przełęcz, strumień kręcący się w pobliżu mojej drogi i szepczący jej coś do ucha, a gdy na brzegu lasu znaki kazały mi schodzić żlebem, poszedłem prosto widząc między drzewami Stromiec wśród pól, i tam, na brzegu leśnego duktu i asfaltowej drogi, znalazłem źródło strzelające obfitą strugą zimnej wody wprost ze skał zbocza; rozkosznie jest w ciepły dzień zmyć z twarzy zmęczenie źródlaną wodą i poczuć w ustach jej świeżość.
Czarny szlak za Czernicą tylko nominalnie jest oznaczony. Nie wiem kiedy z niego zszedłem. Co prawda mój cień przede mną nie pasował mi, jego miejsce wydawało się być bardziej na prawo, ale może dalej droga skręci we właściwą stronę? – myślałem. Gdy Stromiec i Czernicka Góra ustawiły się w rządku, a takiego ich porządku z mojej trasy nie powinienem widzieć, uznałem, że chyba coś nie tak jest z moją mapą. A tak w ogóle, to czym się przejmować, skoro droga tak piękna? Szła łagodnie w górę  brzegiem lasu i rozległych pół zielonych oziminą, za mną rosły Karkonosze, a po prawej powoli obracały się szczyty Chrośnickich Kop, ukazując wcześniej ukryte przede mną stoki i wysokie hale. Szedłem. Słońce świeciło. Czegoż trzeba było mi więcej?
Na szczycie spotkałem… żółty szlak. Doszedłem do góry Babiniec, około pięciu kilometrów od Wlenia. Nie zirytowałem się, nie. Ruszyłem w stronę miasta zadowolony z drogi przede mną i z jej widoków. Na tym samym grzbiecie w pobliżu Wlenia, na którym rozpoczynałem dzień, obserwowałem jego koniec malowany pastelą: subtelne przemiany kolorów perłowych, szarych, srebrzystych i złotych były po prostu piękne. Na zdjęciach jak zwykle prawie nic z tej symfonii barw nie widać:(
W drodze powrotnej zatrzymałem się na chwilę w pobliżu Ostrzycy, aby chociaż rzucić na nią okiem. Gdy pomiędzy nagimi i rzadkimi drzewami zobaczyłem strome skały szczytu, wiedziałem, że wejdę na tę górę gdy tylko będę mógł ponownie przyjechać w Kaczawskie. Wiedziałem też, że tym razem nie tyle dla widoków, co… właśnie!, jak wyrazić to dziwne pragnienie pójścia tam, gdzie kiedyś otwarta gardziel ziemi zionęła ogniem swoich wnętrzności? Chciałem wejść na szczyt zastygłej w bazalt magmy, jedynej pozostałości po wulkanicznej górze, której już po prostu nie ma. Został tylko ten nek - stary i niezniszczalny jak Chronos – gdy wszystko wokół uległo odwiecznym prawom metamorfoz.

Góry Kaczawskie. Mróz i kryształowe stalaktyty

Dzień trzeci, styczeń.
Wleń, Góra Zamkowa, Zamek Lenno, Maciejowice, Dziki Wąwóz, Zapora Pilchowicka. Powrót samochodem do Wlenia. Żółtym szlakiem do wioski Tarczyn, powrót do miasta.








Piszę o wycieczce w Góry Kaczawskie, ale dla porządku zaznaczam, że część drogi wiodła lewym brzegiem Bobru, a więc formalnie terenami Gór Izerskich, jako że geografowie uznali Bóbr na rzekę wyznaczającą granicę między tymi górami. Jednakże widoki po obu stronach rzeki są typowe dla Kaczaw.
Na rynek uśpionego jeszcze Wlenia wjechałem o pierwszym świcie, gdy noc ledwie zaczęła ustępować miejsca dniowi. Kwadrat kamieniczek, oświetlona choinka, ciepłe, przyciągające wzrok światło lamp ulicznych i pustka. Cofnąłem fotel by dokonać karkołomnej operacji założenia butów górskich i ochraniaczy, gdy zobaczyłem dwoje idących ludzi. Otworzyłem drzwi chcąc zapytać się przechodniów o kościół, a tym samym o początek mojej drogi, i w tej chwili mroźne powietrze uderzyło mnie taranem; przez głowę przeleciała myśl o powrocie do samochodu i jeździe do domu, ale byłem dzielny i myśl zignorowałem. Może pokazany mi widok kościelnej wieży z Górą Zamkową wznoszącą się w tle dodał mi animuszu? Możliwe.
Szedłem jak na szczudłach w zmrożonych butach w których ten cud-wynalazek, pianka dopasowująca się do stopy, była tak stwardniała z zimna, że długo trwało nim zmiękła i dopasowała się. Niestety, wieża wieńcząca okazałe ruiny zamku na szczycie góry była niedostępna z powodu remontu; w ten sposób pozbawiony zostałem panoramicznego widoku na Góry Kaczawskie i Karkonosze, ale został mi widok zimowego, czerwonego wśród bieli i czerni, wschodu słońca oglądanego ze szczytu, pomiędzy zmarzniętymi i nieruchomymi drzewami. Kiedyś wrócę tam i ze szczytu wiekowych murów zamku zobaczę Dal; wrócę, bo one wszystkie, te nie poznane z różnych powodów widoki, czekają na mnie, a ja na nich.
Zszedłem ku szosie mijając uroczy dworek i ostatnie domy wioski, a za nimi zobaczyłem jeden z tak wielu prawdziwie kaczawskich widoków: zbocze niewysokiej góry z czerniejącymi między drzewami skałami o zadziwiających formach, po drugiej stronie otwarta przestrzeń pól, a na stokach łagodnych wzgórz ciche kępy drzew. Szlak prowadzący lewym brzegiem Bobru ku Zaporze Pilchowickiej, mojemu dzisiejszemu celowi, parokrotnie tego dnia wiódł mnie bocznymi dróżkami szerokości dwóch kroków, tymi dróżkami, których nawet na mapach trudno znaleźć, a które najbliżej są pól i lasów, ludzi i ich domów; dróżkami śmiało wrzynającymi się w zbocza gór, pnącymi się odważnie stromymi serpentynami, mijającymi ostrymi zakrętami czarne skały na szczycie i pędzącymi w dół, ku kolejnej wiosce, ku dwóm domkom ukrytym w fałdzie ziemi, wśród drzew.
Kapryśne to dróżki i nieprzewidywalne w swoim biegu, dróżki potrafiące zniknąć za kolejnym zakrętem, zamienić się w polną lub leśną drogę chowającą się między drzewami swoimi dwiema koleinami błyszczącymi lodem zamarzniętych kałuż. Szedłem prowadzony taką dróżką, czasami niemal zaglądając w okna domów stojących tuż przy niej, czasami rozglądając się wokół w poszukiwaniu ludzkich śladów na otwartej przestrzeni dzikich łąk zamkniętych czarną ścianą lasu.
Cichło gdy wchodziłem między drzewa lasu. Zmieniały się odgłosy moich kroków, stając się mniej stukające, a bardziej wielobrzmiące szelestem liści, trzaskiem łamanych gałęzi, turkotem poruszonych kamieni, chrzęstem zmarzniętego śniegu.
Kolejny las, towarzysz szlaku, zostawił mnie samego na brzegu pól, a ścieżka zginęła pod dziewiczym śniegiem, zmarzniętym i chrzęszczącym. Szedłem prosto przed siebie, wyciągałem mapę, czytałem ją, skręcałem nieco w prawo i dalej szedłem w zapadającym się śniegu, na szczęście płytkim. Niskie słońce zapalało na nim miriady iskierek, ale nie przebijało mglistej opończy mroźnego dnia: szczyty wokół były ledwie niewyraźnym domysłem na tle nieba. Wielka połać pól wznosiła się łagodnie po zboczu pagóra odsłaniając najpierw odległe zbocze po drugiej stronie doliny, a później samotnie stojący dom. Zatrzymałem się zdumiony, a po głowie przelatywały mi dawne wspomnienia bez obrazów, właściwie nastroje, wrażenia, a może samo ciepło przywoływane widzianym obrazem: z komina domu wznosiła się niemal pionowa, jasna smuga dymu. Wokół zmrożony, czarno-biały świat zimowy, i ten dym – jak symbol domowego ciepła…
Napaliła w piecu i gotuje obiad, co raz wyglądając przez okno… Czy on też ma przyjść tymi polami? Myśliwy wracający z łowów idzie dźwigając na karku łanię i cieszy się na myśl o swojej żonie i powrocie do niej. Może ona widzi mnie i myśli o nim, że zmarznięty będzie i zmęczony. Czy martwi się o niego?
Dom był nowy, bogaty, a przed nim stała terenowa Toyota. Szyby samochodu nie były zmarznięte, jakby niedawno nim jechano. Jej właściciel raczej nie przynosi żonie zdobyczy na ramionach…
Minąłem dom patrząc w okna, ale nie zobaczyłem jej. Byłem w Maciejowicach.
Szlak wyprowadził mnie na szosę obsadzoną jaworami, między pofałdowane zbocza pagórów z kępami drzew otulających domy w dolince. Jak tamtego dnia w Walii, gdy jakąś boczną drogą przebijałem się ciężarówką – dalekie wspomnienie.
Zszedłem z drogi między opłotki ostatnich domów i już po chwili byłem w innym świecie, idąc dnem głębokiego, „Dzikiego wąwozu”. Po obu stronach wznosiły się na 50 i 100 metrów strome, szaro-brunatne, zbocza górskie najeżone skałami, poprzegradzane zwalonymi drzewami, ponure i dzikie. Pociemniało. Ciszę wyparł głośny szum szybkiego strumienia skaczącego po kamieniach.
Zszedłem na jego brzeg i zagapiłem się.
Źdźbła traw i badyli sterczały zamienione w grubaśne, mlecznobiałe stalagmity, sople przezroczystych niczym kryształ stalaktytów zwisały ze skał i gałęzi, a głazy wystające ponad wodę wystrojone były po królewsku połyskliwymi draperiami bulwiastych, fantastycznych narośli szklanych mieniących się diamentowo nawet tutaj, na dnie ciemnego wąwozu.
Wyszedłem z wąwozu widząc przed sobą szczyt Czyżyka, którego zbocze, jak później zobaczyłem, przebija tunel kolei – raczej rzadka u nas alpejska atrakcja. Wąską ścieżką z trudem szukającą miejsca dla siebie między stromymi zboczami górskimi a brzegiem Bobru, z konieczności sprawdzając po drodze nieprzemakalność moich butów na rozlanym szeroko strumieniu, doszedłem do Zapory Pilchowickiej, wiekowej już konstrukcji inżynierskiej, ale wciąż czyniącej wrażenie. Miejsce to pierwotnie wyznaczało jeden z punktów mojej dzisiejszej drogi, ale późna już  pora, a nade wszystko obawa co do możliwości dotarcia – zgodnie z planem – autostopem lub autobusem do Wlenia, skróciły trasę: idąc wzdłuż jeziora utworzonego przez zaporę, dotarłem do szosy, gdzie nadspodziewanie szybko złapałem okazję. Mając dodatkowe dwie godziny czasu, poszedłem kawałek za miasto żółtym szlakiem w kierunku wioski Tarczyn, skuszony informacją o pięknych i rozległych widokach ze szlaku. Gdy dróżka wspięła się na nagi grzbiet wzniesienia, uderzył we mnie przenikliwy i silny wiatr przeszywający głowę na wylot, jakbym nie miał naciągniętej na uszy czapki, ale reszta ubrania stawiła skuteczny opór mroźnej nawałnicy. Widoki… tyle widziałem, aby wyobrazić sobie ich uroki w przejrzystym powietrzu; dołączam w ten sposób tamto miejsce do mojej listy widoków czekających na mnie.
Za tydzień i za dwa nie pojadę, nie mogę, ale za trzy tygodnie wrócę tutaj. Wrócę, bo mimo iż uroda gór zimowych jest trudniejsza w odbiorze, to jednak gdy się ją dostrzeże, niechby tylko w tej niewielkiej poznanej części, trudno o niej zapomnieć.