Dzień piąty, marzec.
Wleń, wioska Tarczyn,
Babiniec, Przełęcz Rząśnicka, wsie Orzechowice i Chrośnica, Chrośnickie Kopy,
wsie Płoszczyna i Czernica, Babiniec, wieś Tarczyn, Wleń.
Gdy dowiedziałem się o
planowanej słonecznej pogodzie, przestawiłem budzik o pół godziny wstecz, na
trzecią. Chciałem wykorzystać ten dzień cały, od świtu do zmierzchu, ponownie w
Górach Kaczawskich. Zastanawiając się nad powodem ich wyboru, wspomniałem moje
wędrowanie po Górach Świętokrzyskich wiele lat temu i zauroczenie tymi górami.
Chyba właśnie tego rodzaju góry: niskie, z wioskami w dolinach, z otwartymi
przestrzeniami pól pnących się po łagodnych zboczach poznaczonych ścieżkami i
dróżkami którymi tak miło się wędruje ze słońcem na twarzy i wiatrem we
włosach, takie góry podobają mi się.
Surowość i majestat
skalistych gór Tatr ma wielką siłę oddziaływania, ale jakoś inaczej. One są jak
ta piękna kobieta z wybiegu dla modelek: nie tylko poza zasięgiem, ale i chyba
nieco chłodne, podczas gdy tamte są moje i dla mnie, swojskie i ciepłe; gdy
uśmiechnę się do nich, one uśmiechną się do mnie.
Więc trasa w Górach
Kaczawskich: z Wlenia żółtym (w dalszej części drogi niebieskim) szlakiem do
Tarczyna, dalej przez szczyty Babiniec i Rogatkę oraz miejscowość Orzechowice
dojść do wioski Chrośnica; przejść w poprzek Chrośnickie Kopy, wyjść we wsi
Płoszczyna, i dalej czarnym szlakiem via Czernica dojść do Wlenia. Doszedłem,
ale nieco inną drogą, za co nie winię braku oznaczeń ani nawet swojego
gapiostwa, bo dzięki nim poznałem drogę o wyjątkowych walorach widokowych.
Wiele już razy myślałem o zrobieniu tej pętli, ale zdecydowałem się dopiero
dzisiaj; dzięki tej decyzji przeszedłem jedną z najładniejszych tras w
Sudetach.
Ab ovo.:
Na rynku we Wleniu byłem
jeszcze przed godziną szóstą, a krótko później poszedłem żółtym szlakiem na
wschód, na spotkanie słońca. Spotkaliśmy się przed szczytem wzniesienia, blisko
wioski Tarczyn: szedłem drogą pod górę, gdy między czarnymi pniami drzew, przy
samej ziemi, słońce zajaśniało nagle świecąc mi prosto w twarz – i tak zostało,
bo idąc wielkim łukiem w prawo, miałem je przed sobą niemal cały dzień - w
nagrodę za te wszystkie szare dni zimowe.
Niemal cała ta trasa chwaliła
się przede mną urokliwymi widokami dali, i to nie z jednego miejsca widokowego,
jak to bywa w Sudetach; często szedłem odkrytymi grzbietami wzniesień lub ich
stokami, a mój wzrok biegł swobodnie ku odległym horyzontom.
Tak było już na pierwszym
wzniesieniu w okolicach Tarczyna, z którego po raz pierwszy zobaczyłem widok
oglądany dzisiaj z niemal całej trasy: bliskie pola w młodej, jaskrawej zieleni
ozimin, ciemne wzgórza na drugim planie, i daleko, daleko, biało-niebieskie
Karkonosze i Góry Izerskie. Falista, wysoka ściana Karkonoszy zaczynała się
stożkiem Śnieżki, dalej ku zachodowi widziałem wyraźne nawet z tej odległości
dwie wielkie wyrwy Śnieżnych Kotłów oddzielonych ostrą linią grani, nad nią
budynek stacji nadawczej niczym bladoniebieski łepek zapałki, a w pobliżu mały
stożek Wielkiego Szyszaka. Szrenica ciągle chwaliła się białymi nitkami swoich
tras narciarskich, a jeszcze bardziej na prawo Wysoki Kamień wystawał białym
punktem ponad równą linię wierzchowiny Gór Izerskich.
To na południu, a z
przeciwnej strony wzrok przyciągała Ostrzyca ostrząca (na mnie!) skalne zbocza
ponad niskimi pagórami przedgórza.
Cały czas szedłem ku
Tarczynowi i gdy minąłem go idąc zboczem Tarczynki, widoki te szły ze mną,
wystarczyło odwrócić głowę by widzieć ośnieżone przepaście Kotłów. Czasami
patrząc na nie przypominała mi się pewna reklama czekolady: na zieloniutkiej
łące pasące się krowy, a w głębi ośnieżone, niebieskawe odległością skalne
turnie. Brakowało tylko krów, chociaż gdzieś na zboczu Chrośnickich Kop
widziałem stado. W wiosce Tarczyn chyba próżno byłoby szukać rolników, bo ta
wioska, jak wiele innych w Sudetach, by wymienić tylko nieodległe Radzimowice,
zmienia swój charakter z miejscowości rolniczej na wypoczynkową. Ostatni dom
wioski patrzy swoimi dużymi oknami w dolinę zamkniętą z drugiej strony
majestatyczną ścianą Karkonoszy; cóż się dziwić nowym właścicielom? Też
chciałbym mieć dom z takim widokiem, dom na łagodnym stoku góry, o dwa kroki od
lasu, na końcu cichej drogi…
Żółty szlak jest bardzo słabo
oznaczony, w rezultacie już na początku drogi wracałem się kilometr, bo dróżka którą szedłem, zrazu tak
wyraźna, rozpłynęła się na skraju lasu stromo opadającego w ciemną dolinę;
szlaku widocznie zapomniano zaznaczyć. Kilka razy zatrzymywałem się, bezradny,
na rozwidleniu dróg daremnie szukając znaków, ale wspierając się mapami udawało
się (na ogół) wybrać właściwą drogę. Później tak samo miałem z czarnym
szlakiem, a za to niebieski oznaczony jest dobrze, właściwie wzorowo.
Wielkich lasów na moim szlaku
nie ma, laski ledwie, w które wchodzi się z przyjemnością jak do prześwietlonej
słońcem świątyni Natury. Oto koniec lasu, już widać otwartą przestrzeń, droga
przyśpiesza i zostawiając mnie wybiega spomiędzy drzew radosna, roześmiana,
ledwie dotykająca zielonych pól. Pijana słońcem i wiatrem zatacza meandry i
pędzi w dół po stoku, a ja idę ze wzrokiem w nią utkwionym i uśmiecham się
bezwiednie w odpowiedzi na jej radość.
Słońce! Miałem je na twarzy,
czułem na nagich ramionach. Słońce - uśmiech świata. Kiedyś w sklepie potrąciła
mnie kobieta. Odwróciła się do mnie i bez słów, samym uśmiechem, przeprosiła, a
ja, olśniony, zapragnąłem iść za nią w nadziei zobaczenia jej cudownego
uśmiechu raz jeszcze. Uśmiech kobiety i słońce potrafią w jednej chwili
odmienić świat.
Gdy wychodziłem na szlak,
miałem na sobie dwa swetry pod wiatrówką (oj, przepraszam, teraz nie ma
już wiatrówek, teraz są windsoppery), a
w miarę upływu godzin plecak pęczniał zdejmowanym ubraniem; większość dnia
szedłem mając na sobie, po raz pierwszy w tym roku, tylko podkoszulek z
krótkimi rękawami i nareszcie gołą głowę. Nieomal zapomniałem jak miło jest czuć
polny wiatr we włosach i słuchać skowronków. Dzisiaj udało się zobaczyć te
małe, niepozorne ptaszyny polne, których arie tak jednoznacznie kojarzą mi się
z latem i dzieciństwem spędzonym na wsi.
Szedłem obserwując przemiany
krajobrazu wokół mnie. Najszybciej zmieniała się droga: wchodziła w las,
opuszczała go dla pól, biegła przez chwilę wzdłuż strumienia, zagłębiała się w
niskie wąwozy ocienione starymi drzewami, znikała za garbem ziemi lub na
zakręcie i po chwili znowu odnajdywała się, albo rozpływała się bez śladu w
morzu starych, zeszłorocznych jeszcze traw. Dalej, na drugim planie, zmiany
zachodziły statecznie i powoli: gdy ukazał się przede mną ciemny swoimi lasami
Leśniak, szedł przede mną dwie godziny nim pozwolił się wyminąć; później, gdy
przeszedłszy lasy Chrośnickich Kop wyszedłem na otwartą przestrzeń, zaskoczył
mnie widok wyniosłej góry na wprost, ponad domami wioski Płoszczyna. Stromiec,
nazwa dobrze dobrana do góry, towarzyszył mi przez kilka godzin mojej wędrówki,
a jedynie na co się zdecydował, to wolne przesuwanie się na tle najdalszych
gór, Karkonoszy. Te, zajmując kraniec horyzontu, były niemal niezmienne;
obojętne na kilometry mojej trasy, tkwiły bladoniebieską ścianą na południu i
tylko raz udało mi się je przyłapać na ruchu.: Gdy minąłem wioskę Czernicę nie
widziałem ich, dopiero nieco wyżej zobaczyłem czubek Śnieżki między dwoma
nieznanymi szczytami. Ledwie wystawał, jakby nie był szczytem królowej Sudetów,
a małą i bezimienną górą; dopiero mój marsz pod górę wymusił na nim wznoszenie
się, później stopniowe odsłanianie i wypiętrzanie i całej linii Karkonoszy.
Znane aż do banalności
zjawisko perspektywy, tworzenia z naszego miejsca patrzenia centrum świata
wokół nas, ale przecież zjawisko to jest w istocie zadziwiające
zniekształceniami oglądanego świata i jego najgłębszymi przemianami
uruchamianymi naszym przemieszczaniem się.
W Chrośnicy świadomie
zboczyłem ze szlaku i wszedłem na szczyt Kopy. Marsz bez szlaku, tylko według
mapy, na której polne dróżki i ścieżki zaznaczone się niedokładnie lub wcale,
ma swoisty urok przygody.: Czy dobrze idę? Gdzie wyjdę? Czy będzie przejście za
tamtym wzniesieniem? Przeszedłem. Dalej była urocza przełęcz, strumień kręcący
się w pobliżu mojej drogi i szepczący jej coś do ucha, a gdy na brzegu lasu
znaki kazały mi schodzić żlebem, poszedłem prosto widząc między drzewami
Stromiec wśród pól, i tam, na brzegu leśnego duktu i asfaltowej drogi,
znalazłem źródło strzelające obfitą strugą zimnej wody wprost ze skał zbocza;
rozkosznie jest w ciepły dzień zmyć z twarzy zmęczenie źródlaną wodą i poczuć w
ustach jej świeżość.
Czarny szlak za Czernicą
tylko nominalnie jest oznaczony. Nie wiem kiedy z niego zszedłem. Co prawda mój
cień przede mną nie pasował mi, jego miejsce wydawało się być bardziej na
prawo, ale może dalej droga skręci we właściwą stronę? – myślałem. Gdy Stromiec
i Czernicka Góra ustawiły się w rządku, a takiego ich porządku z mojej trasy
nie powinienem widzieć, uznałem, że chyba coś nie tak jest z moją mapą. A tak w
ogóle, to czym się przejmować, skoro droga tak piękna? Szła łagodnie w
górę brzegiem lasu i rozległych pół
zielonych oziminą, za mną rosły Karkonosze, a po prawej powoli obracały się
szczyty Chrośnickich Kop, ukazując wcześniej ukryte przede mną stoki i wysokie
hale. Szedłem. Słońce świeciło. Czegoż trzeba było mi więcej?
Na szczycie spotkałem… żółty
szlak. Doszedłem do góry Babiniec, około pięciu kilometrów od Wlenia. Nie
zirytowałem się, nie. Ruszyłem w stronę miasta zadowolony z drogi przede mną i
z jej widoków. Na tym samym grzbiecie w pobliżu Wlenia, na którym rozpoczynałem
dzień, obserwowałem jego koniec malowany pastelą: subtelne przemiany kolorów
perłowych, szarych, srebrzystych i złotych były po prostu piękne. Na zdjęciach
jak zwykle prawie nic z tej symfonii barw nie widać:(
W drodze powrotnej
zatrzymałem się na chwilę w pobliżu Ostrzycy, aby chociaż rzucić na nią okiem.
Gdy pomiędzy nagimi i rzadkimi drzewami zobaczyłem strome skały szczytu,
wiedziałem, że wejdę na tę górę gdy tylko będę mógł ponownie przyjechać w
Kaczawskie. Wiedziałem też, że tym razem nie tyle dla widoków, co… właśnie!,
jak wyrazić to dziwne pragnienie pójścia tam, gdzie kiedyś otwarta gardziel
ziemi zionęła ogniem swoich wnętrzności? Chciałem wejść na szczyt zastygłej w
bazalt magmy, jedynej pozostałości po wulkanicznej górze, której już po prostu
nie ma. Został tylko ten nek - stary i niezniszczalny jak Chronos – gdy
wszystko wokół uległo odwiecznym prawom metamorfoz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz