13 czerwca.
Z przełęczy Woliborskiej na
Wielką Sowę i z powrotem? Jeszcze dalej - szeptała mi w ucho Zachłanność, ale
gdy podliczyłem czasy, uznałem, że co więcej, to będzie nadto i nie posłuchałem
jej. Gdy dziurawa, jak to zwykle bywa z bocznymi, ale i uroczo meandrująca
między zboczami - jak przystało na górską, droga 384 wspięła się razem ze mną
na przełęcz, było pół do ósmej. Pusty parking czekał na mnie, a drogowskaz
informował o czterech godzinach i o ponad 12 kilometrach na Wielką Sowę. Akurat
tyle, aby poczuć drogę w nogach - pomyślałem. Wchodząc na czerwony szlak
obejrzałem się na samochód; on, tak jak i ja, nie był pewny, czy dobrze robię
zostawiając go samego na tym pustkowiu. Jest za stary, nikt go nie zechce,
pomyślałem. Usłyszał i łypnął na mnie swoim zadrapanym okiem, obrażony.
Westchnąłem: zawsze coś palnę nie w porę.
Poszedłem. O ósmej miałem za
sobą kawałek pierwszego podejścia.
Ranek był chmurny i mglisty,
ale synoptycy zapowiadali pełne słońce już w południe. Mylili się. Słońce
pokazało się tylko na chwilę, gdy z Rymarza schodziłem w przełęcz Jugowską, ale
może właśnie dlatego widzę jeszcze tę wyjątkowo ładną chwilę, gdy w ciągu
sekundy zbocze góry rozjaśniło się słonecznymi kolorami, a świerki upuściły na
ziemię swoje cienie; przemieniony w tej jednej chwili las uśmiechnął się do mnie,
a ja do niego.
W schronisku nęcił mnie zapach jajecznicy, ponętniejszy chyba od
zapachu pitej kawy. Dałem się skusić, czemu nie?; jajecznica była tłuściutka
jak trzeba, na boczku, ale jej ciężar czuł mój żołądek przez większość dnia.
Widoki w tych górach są po
prostu piękne, wszędzie, a z dwóch najwyższych szczytów, z Wielkiej Sowy i z
Kalenicy, widzi się ziemię wokół niczym z bajki jakiejś, i chciałoby się
maleńkie domki w malutkich miasteczkach gęsto rozsianych wokół widzieć jako
domki krasnoludków z zaczarowanych krain. Łagodne, zalesione szczyty wokół, te
bliskie w ciemnej zieleni świerków, dalsze coraz bardziej niebieskie, coraz
mnie wyraźne, ledwie zarysowane, a ostatnie dotykają nieba i stapiają się z nim
w niebieskiej dali, budząc myśl o czarownej krainie za siedmioma górami. Dal
jest zielenią i błękitem, ale kolory te są też obok, na brzegu strumienia,
gdzie wśród traw kępy niezapominajek nachylają się ku wodzie zasłuchane w szept
Najady snującej opowieść o cudzie letnich dni.
Na północy, tam, gdzie góry
już nie sięgały, niebieścił się masyw Ślęży. Wydawał się ogromny, był
majestatyczny. Górę widziałem chyba z każdego wyższego szczytu, wołała mnie, a
ja obiecałem (nie wiem, czy bardziej sobie, czy bardziej jej) pójść kiedyś jej
szlakami. Ta niewysoka przecież góra wyróżnia się, przyciąga wzrok, może
dlatego, że dziwnym kaprysem sił przyrody stoi osobno, sama jedna - idealne
miejsce na prastare obrzędy.
Gdy wróciłem po dziesięciu
godzinach, samochód stał. Końce jego owalnej gęby jakby się podniosły na mój
widok. Ja i moje stopy też ucieszyliśmy się widząc go.
Wieczorem, gdy zmierzając w
stronę Wrocławia minąłem drogę na Sobótkę, miasteczko u stóp Ślęży, pomyślałem,
że oto w jego nazwie mam potwierdzenie: ta góra zapewne od zawsze uznawana była
za miejsce bogów i ich chramów, i nie raz w noc Kupały paliły się ogniska na
jej szczycie.
"W górach jestem znowu prawdziwym człowiekiem;
tam stajemy się braćmi i wszystko co brzydkie i błahe opuszcza nas."
Słowa te, wypowiedziane przez
Hermana Henke, popularyzatora turystyki w Górach Sowich, przeczytałem wyryte na
tablicy ustawionej przy szlaku na Sowę. Czy trzeba szukać innych przyczyn
wędrówek w góry? Może co do tych braci to miałbym pewne wątpliwości, ale
brzydota niewątpliwie opuszcza nas, ustępując przed pięknem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz