Dzień szósty, kwiecień.
Wejście na Ostrzycę.
Samochodem do wioski Janówek, wędrówka Chrośnickimi Kopami. Podjechanie pod
Zaporę Pilchowicką, zielonym szlakiem do skał Kapitańskiego Mostku.
W ostatniej chwili zobaczyłem
oświetloną reflektorami samochodu tablicę informacyjną ustawioną na brzegu
bocznej uliczki. Skręciłem, minąłem parę domów i już po chwili uliczka stała
się szutrową drogą biegnącą polami. Z ciemności wyłaniały się jakieś dalekie i
niewyraźne kształty niczym majaczenia, bliżej mijałem pnie drzew wydobytych
światłami reflektorów z niebytu, a jeszcze bliżej, przed maską samochodu,
kałuże straszyły mojego forda nieznaną głębokością. Po kilometrze drzewa
rozbiegły się i na wprost zobaczyłem niebieską tablicę parkingu. Dojechałem.
Buty zakładałem w mdłym
świetle sączącym się z żarówki u sufitu, bardziej macając haczyki sznurówek niż
je widząc; założyłem ochraniacze, wsadziłem w kieszeń czapkę i rękawice,
jeszcze wypiłem łyk gorącej kawy, by w końcu wygramolić się z samochodu. Rząd
drzew wskazywał drogę biegnącą lekko pod górę. Założyłem plecak i spojrzałem na
zegarek: była 5.50.
Najpierw w szarościach,
później coraz bardziej w kolorach blednących granatów, wstawał dzień
przyciśnięty zwałami ciemnych chmur. Zaspany jeszcze las przecierał oczy, bez
entuzjazmu witając nowy dzień.
Szedłem. Pod nogami mlaskało
błoto lub chrzęściły kamienie; czarne, nagie, reumatycznie pokrzywione drzewa
tkwiły zastygłe w zimowym bezruchu, a stare, żółtawe trawy przyprószone były
wczorajszym śniegiem.
Szedłem. Czy ja nie
wyjechałem zbyt wcześnie? – myślałem nad swoją zachłannością gór.
Na końcu ścieżki wykutej w
bazalcie góry, u szczytu, wśród czarnych skał i powykręcanych pni drzew, dopadł
mnie zimny, szarpiący wiatr. Naciągnąłem głębiej na uszy czapkę i wszedłszy na
najwyższą skałę rozejrzałem się.
Byłem na Ostrzycy w Górach
Kaczawskich.
Dwa pierwsze rozpoznane
miejsca to długi masyw Leśniaka i Okola, oraz przecięta na pół góra Wilkołak
pod Złotoryją. Resztę gór długo identyfikowałem, nie zawsze skutecznie,
odwracając się plecami do wiatru i uspokajając mapę wyrywającą się z rąk. Widok
jest tam prawdziwie panoramiczny, bo w pełnym okręgu, a przy dobrej widoczności
także rozległy: od Karkonoszy na południu, po równiny stykające się z niebem
gdzieś w okolicach Legnicy. Dane mi było widzieć czarno-granatowy świt
chmurnego dnia. Patrzyłem na wschód, na ledwie widoczną linię jasności
rozcinającą szare niebo ponad wzgórzami, wśród których powinna być moja
Wielisławka, patrzyłem jakby z wyrzutem, z zawodem: jakże miło byłoby
posiedzieć tutaj na kamieniach w pogodny i ciepły dzień!
Wielisławkę zobaczyłem
jeszcze dzisiaj, w jakże odmienionym końcu tego dnia.
Gdy krótko po dziewiątej
wyjechałem w stronę Janówka u stóp Chrośnickich Kop, między chmurami przybywało
błękitu. Na łuku drogi zobaczyłem ją: stała poprószona słońcem, milcząca i
nieruchoma, czekająca na moje spojrzenie, pewna siebie i mojej reakcji. W tej
jednej chwili wspomniałem kobiety które kiedyś kochałem i do których wracałem
stęskniony i niesyty ich magnetycznego uroku; one i góra zjednoczyły się w
podziwie, poczułem w sobie pragnienie powrotu do niej, takiej pięknej i
czekającej na mnie, ale znikła mi na kolejnym zakręcie drogi i czar prysł.
Przez resztę dnia widząc ją, widziałem po prostu górę, ale ona nie poddawała
się i wieczorem zawołała mnie raz jeszcze.
W Janówku, małej i sennej
wiosce schowanej w dolinie u stóp Chrośnickich Kop, rozglądałem się po zboczach
w poszukiwaniu ładnej trasy pod górę, w końcu wybrałem drogę na chybił trafił,
a ta szybko skończyła się pod zamkniętą brama gospodarstwa:), przeszedłem więc
pole w poprzek i znalazłem inną. Plan był prosty: wejść na Ptasią, górę
widoczną z mojej poprzedniej trasy, wznoszącą swój odkryty szczyt ponad
przylepioną do niej Czernicką Górę. Tam nie ma szlaku, a bardzo korciło mnie
wyzwanie znalezienia drogi na szczyt. Góry mają tyle oblicz, ile miejsc z
których patrzy się na nie. Ileż to razy zaskoczony byłem rezultatami czytania
mapy, bo okazywało się, że ta wielka góra zasłaniająca sobą drugą górę, tak
naprawdę jest od niej sporo mniejsza, tyle że ja patrzę na nią z bliska i z
dołu. A ileż to razy nie rozpoznałem góry znanej mi, bo patrzyłem na nią z
innej strony! Teraz liczyłem na rozpoznanie łysego zbocza poniżej
charakterystycznie rzedniejących drzew na szczycie Ptasiej.
Po minięciu domów wioski
wszedłem na uroczą dróżkę polną celującą prosto w niebo. Gdy już zaprowadziła
mnie w jego pobliże, skręciła pod niskimi gałęziami rosochatej sosny i wbiegła
między drzewa lasu roztrącając jedne i omijając drugie. Zatrzymałem się i
odwróciłem: niskie i bliskie gałęzie sosny dawały kontrastową ramę dla dali, ku
której wzrok biegł radośnie jak zawsze, gdy goni odległy horyzont, a niżej
wystawały z fałd ziemi, niczym rodzynki z rosnącego ciasta, dachy domów od
których prowadziła mnie moja droga. Wszedłem między drzewa małego lasku, a ona
już wybiegła na łąkę, już wspięła się na szczyt wzniesienia i znikła mi z oczu.
Gdy doszedłem tam, była tuż za szczytem, jakby czekała na mnie, ale zaraz pobiegła
w dół roześmianą, uciekającą mi spod nóg wstęgą. Słońce wyszło zza chmur, droga
mijała kwitnące właśnie brzozy, a ja patrząc na nią pomyślałem, że mając ten
jej uśmiech mam wszystko co mieć mogę, bo o ile góry są niezaspokojonym
pragnieniem, o tyle droga jest dążeniem i poszukiwaniem. Symbolem losu.
Póki szedłem odkrytym zboczem
północnym, w każdej chwili wiedziałem gdzie jestem, później już nie zawsze, ale
istotną częścią planu było nie tylko wejście na konkretny szczyt, ale i
połażenie po Chrośnickich Kopach. Połaziłem, parę razy widząc a to Leśniaka na
północnym wschodzie, a to Stromca po drugiej stronie pasma, natomiast Ptasią
ostatecznie zidentyfikowałem dzięki drugiej mapie, na której zaznaczone były
obydwa jej szczytowe wzniesienia.
Gdzieś tam leżał przy ścieżce
spory odłamek białej skały. Podniosłem go, wytarłem i obejrzałem: podobał mi
się. Niosłem go w ręku, później nie wiedziałem co z nim zrobić, bo im dłużej go
niosłem, tym trudniej było mi wyrzucić go. W końcu włożyłem kamień do plecaka.
Leży teraz przede mną ten dwukilowy złom Gór Kaczawskich i dopomina się o
towarzystwo sławnych agatów kaczawskich; pewnie doczeka się.
Podobało mi się to wędrowanie
bez ciągłego wypatrywania jakże sztucznych znaków szlaku malowanych na
drzewach. Szedłem tam, gdzie chciałem, gdzie podobało mi się, albo gdzie
spodziewałem się znaleźć szukany szczyt lub zgubioną gdzieś dróżkę. Nie zawsze
to spodziewanie było owocne, ale i przedzieranie się nie wiadomo gdzie ścieżką
wydeptaną przez zwierzęta też miało urok. Było wędrowaniem. Włóczęgą, którą
będę powtarzać. Czasami dokucza mi brak możliwości wielodniowych wędrówek, bo
wtedy mógłbym iść gdzie tylko oczy zechciałyby iść. Poszedłbym za horyzont
sprawdzić chociaż raz w życiu co on ukrywa przede mną, a gdybym dotknął jego tajemnic,
odwróciłbym się i poszedł ku drugiemu horyzontowi, bo poszukiwanie jest drogą.
Minęło już południe, gdy
zszedłem do wioski i usiadłszy na brzegu mostku, nad maleńkim początkiem rzeki,
zająłem się mapą i kanapkami. Podobała mi się odmienność oglądu: drzewa wokół,
zbocza gór i rzadko przejeżdżające tuż przy mnie samochody, to wszystko
widziałem z niewielkiej wysokości siedzącego na brzegu drogi wędrowca z
wybłoconymi buciorami; tylko metaliczny cylinder termosu nie pasował,
powinienem mieć raczej osmolony garnek zawieszony nad ogniskiem.
Gdzieś tutaj niedaleko, po
drugiej stronie szosy i doliny, na zboczu góry, w zagajniku, miały być
wychodnie skałki. Wypatrzyłem na mapie jeden mały znaczek skał w małym lasku na
zboczu małej góry i zapragnąłem znaleźć go. Tam, gdzie strumyk przecina szosę,
miała zaczynać się polna droga, wyżej biegnąca w pobliżu lasku. Pierwsza taka
droga rozpłynęła mi się, nawet nie zauważyłem gdzie i kiedy, zawróciłem więc,
chociaż otwarta przestrzeń łąki zapraszała mnie; druga droga była przy strumyku
szerokości mojej dłoni. Czy to ten zaznaczony na mapie? Poszedłem nie wiedząc,
co w tej mojej chęci było ważniejsze: droga czy cel. Wyżej znalazłem całe
skupisko strumyków wypływających ze stoku zbocza, skakałem po chwiejnych kępach
traw wyrastających ponad wodę i błoto, ale ogólny widok zgadzał się z mapą.
Szedłem dużą łąką ku zagajnikowi, podziwiając widoki otwierające się w miarę
zdobywania wysokości: za mną rosły Kopy, a po lewej stały dalekie Karkonosze
rysowane wyraźną i ostro linią. Skały znalazłem, nazywając je Zabiedzonymi
Skałami, bo były czarne, postrzępione, omszałe, zagubione między drzewami i
zapewne zapomniane przez wszystkich.
Zagubione i nieodwiedzane…
Chyba właśnie dlatego chciałem je znaleźć.
Wyszedłem na brzeg łąki i
rozejrzałem się: droga biegnąca brzegiem lasu i pól przyciągała mój wzrok, ale
przecież chciałem jeszcze przejść brzegiem Jeziora Pilchowickiego od zapory do
elektrowni Wrzeszczyńskiej, więc rezygnując z polnej drogi, pojechałem ku
Pilchowicom. Samochód zostawiłem na parkingu tuż przy zaporze, przeszedłem jej
zwieńczeniem na drugą stronę i poszedłem niebieskim szlakiem prowadzącym
malowniczymi wzgórzami wzdłuż lewego brzegu jeziora, później rzeki Bóbr. Ktoś
kiedyś uznał tę rzekę jako granicę między Górami Kaczawskimi a Izerskimi, więc
idąc lewym brzegiem, szedłem Górami Izerskimi. Przed skałami zwanymi
Kapitańskim Mostkiem szlak zgubiłem, jakżeby inaczej, szedłem jakąś ścieżką
widząc po prawej coraz wyższe i bardziej dzikie skały, a na lewo, po drugiej stronie
rzeki, niemal pionowe ściany Wysokich Skał. Jedne i drugie skały warte są
zmierzenia się z nimi; ciekawe, dlaczego nie widuje się tutaj górołazów
obwieszonych linami?..
Na koniec ścieżka znikła przy
skale wchodzącej aż do wody, zegar pokazywał godzinę wyznaczającą kres mojego
dzisiejszego wędrowania, więc zawróciłem. Musiałem wracać wyliczywszy powrót na
godzinę 21, a nazajutrz miałem znowu wstawać nocą, ponieważ o godzinie czwartej
zaczynałem pracę. W drodze powrotnej znalazłem przegapiony zakręt szlaku
wiodącego pod górę, na szczyt Mostku; już obiecałem sobie wejść na niego idąc
od strony Jeziora Wrzeszczyńskiego. Kiedy to będzie?…
Niebo wypogodziło się, słońce
zniżając się nabierało barw wydobywanego gdzieś tutaj kruszcu. Jechałem
samochodem tą samą drogą, przez Janówek, Rząśnik, Sokołowiec ku Sędziszowej i
dalej w kierunku Złotoryi. Właśnie na tej drodze zobaczyłem Ostrzycę jeszcze
raz, tym razem z czarnymi stokami przystrojonymi pozłotą zachodzącego słońca.
Na którymś ze skrzyżowań dróg zatrzymałem się chcąc skręcać ku niej, ale
rozsądek wbrew mnie policzył mi czas do zachodu słońca i czas potrzebny do
wejścia na szczyt góry. Pojechałem dalej czując się tak, jakbym kogoś zdradził.
Krótko później pokazała mi
się Wielisławka, zapomniana dzisiaj i w chwili ukazania nierozpoznana. Bliska i
ciepła pod słońcem, czyniąca wrażenie stromizną swoich zboczy, z tą szramą
organów rozcinających jej podnóże, oblana płynnym złotem zachodu, była po
prostu piękna. Wysiadłem z samochodu i patrzyłem na nią. Później robiłem jej
zdjęcia aż do zapełnienia karty pamięci i znowu patrzyłem.
Była piękna. Wrócę do niej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz