10 września.
Skrzyżowanie dwóch autostrad - biegnącej z centrum Londynu na północ M11 i M25, obwodnicy stolicy. Widok odmienny w dzień i w nocy, ale w obu porach doby czyniący wielkie wrażenie. Jadąc M11 w kierunku Londynu, wjeżdża się na wzgórze, z którego widać w oddali, na wprost, chyba wszystkie, bo jest ich tam aż pięć, wieżowce miasta, w którym dominuje niska zabudowa, a blisko, o milę, w dole, widać tysięczne światła skrzyżowania dróg. Prowadzi ku niemu podwójny sznur jaskrawo żółtych świateł rozpiętych na wysokich słupach, sznur wijący się łagodnymi łukami, a dalej, po przecięciu z innymi, po wielokrotnym rozdzieleniu i ponownym połączeniu, biegnący wielkim łukiem w stronę miasta, aż po horyzont. Jadąc, widzę dziwną przemianę w przestrzennym ustawieniu świateł: otóż one wychodzą mi naprzeciw. Cały, wielokilometrowy ich wąż zamiata ogonem, faluje, zmienia ustawienia swoich łuków, by w końcu ustawić się na wprost mnie. Wygląda to tak, jakbym nie ja skręcał podążając wyznaczanym światłami łukiem drogi, a właśnie światła zbliżały się do mnie, prostując swój bieg, jakby ustawiały się w równym szeregu przede mną. W lusterkach widzę zjawisko odwrotne, bo oto światła przez chwilę tylko tuż za mną oddalają się prosto, by za moment zwolnić i zacząć wyginać się w łuk, ginąc mi z oczu za ciemnym konturem mojej naczepy. Gdzieś po drodze mijałem (dzisiaj sprawdziłem: to przy skrzyżowaniu M11 i A120) tuż przy autostradzie, wielki, oświetlony wieloma szeregami świateł, parking przed supermarketem. Światła spostrzegły moje zbliżanie się już z daleka, rozpoczynając wzajemne przemieszczanie się, które nabierało tempa w miarę mojego zbliżania się, a gdy byłem tuż przy nich, zadrobiły swoimi słupami rozpoczynając szaleńczy taniec, a może ucieczkę, chowanie się, nie wiem, to było wzajemne przenikanie się tak złożone, że nic tam nie było nieruchomego, a wszystko było wirem i ruchem. Przemianą. Zamętem świateł wchodzących na siebie i znowu rozdzielających się, by w ułamku sekundy ponownie zderzyć się z innymi. Wszystko trwało sekundy, bo moje oddalenie się uspokoiło światła, zwracając właściwą im nieruchomość. Patrząc na te tak zrozumiałe, a ciągle tak zadziwiające przemiany, doznaję wrażenia bycia nie tylko środkiem otaczającego mnie świata, ale i przyczyną sprawczą tych wszystkich jego przemian (przecież widziałem!: światła ruszyły dopiero wtedy, gdy ja się zbliżyłem do nich!), ale głębiej pojawia się myśl o przekłamanym widzeniu świata wokół mnie, tego świata, którego tylko w ten właśnie sposób mogę oglądać – siebie widząc w jego środku, co przecież nie jest prawdą. Czy można wyobrazić sobie przestrzeń widzianą liniowo? Bez samoczynnie wyznaczanego naszym oglądem jej środka, którego przestrzeń przecież nie ma?
Przejechanie takiego skrzyżowania jest łatwe: zjazd zawsze w lewo, zjazd, który po chwili łagodnie rozchyla się na dwie odnogi – odpowiedniki skrętu w lewo lub w prawo na zwykłym skrzyżowaniu. Ta lewa odnoga jednym łukiem doprowadza do jezdni poprzecznej autostrady, a prawa przecina ją górą lub dołem, wije się w prawo, później w lewo, znowu w prawo, ponownie wspina się ponad inne odnogi, lub wbija się tunelem pod nie, by w końcu skończyć się pasem rozbiegowym przy drugiej jezdni poprzecznej autostrady. Tak, to jest proste, ale tylko wtedy, gdy jedzie się swoją slip road, bo ta jest jedna i prowadząca, ale wystarczy spojrzeć w bok, w dół albo w górę, aby doznać wrażenia poplątania, niemal zagubienia się w trzywymiarowym labiryncie owych dróg dojazdowych i zjazdowych. Dwie autostrady to cztery jezdnie, każda ma taki podwójny zjazd, więc razem takie skrzyżowanie jest plątaniną czterech jezdni i ośmiu dróg zjazdowych, które nigdzie nie mogą krzyżować się na jednym poziomie, ani zbyt gwałtownie skręcać. (Właśnie! Stają tam znaki przedstawiające obraz z czarnego snu kierowcy, bo z wywracającą się ciężarówką, i z ograniczeniem szybkości do 30 mil.) Nierzadko bywa, iż do tego labiryntu dochodzą jeszcze dodatkowe pasy innej drogi – nie będącej autostradą; czasem łączą się z tamtymi, a czasem nie, tylko wysoką, trzy- albo i czteropiętrową estakadą przekraczają skrzyżowanie, albo odwrotnie – zanurzają się pod najniższe jezdnie długimi tunelami. W rezultacie efekt nieco przypomina złożony wir współczesnych karuzel. Jadąc swoim pasem, w lusterku zobaczyłem samochód skosem jadący wprost na mnie; moment strachu gaszonego wiedzą, i zaraz tamten samochód wyrównuje swój tor, przez sekundę jadąc tuż przy mnie, ale oto moja droga opada wprost w otwartą gardziel wiaduktu, gdy tamten wznosi się razem ze swoją drogą i po sekundzie niknie ponad kabiną mojej scanii. Tak!, ostatnio jeżdżę scanią, najnowszym modelem:). Ze swojej wysokości widzę dokładnie na wprost siebie, na poziomie oczu, samochód dostawczy przecinający mój tor jazdy, a tuż przed nim czerwony kabriolet pędzący wprost na niego. Nim pojmuję, iż patrzę na samochody jadące różnymi pasami, w skrócie perspektywy, czerwony znika za białym dostawczym, a właściwie w nim, jakby w niego wjechał, ale w tej samej chwili widok ucieka mi w górę i znika zasłonięty stropem wiaduktu. Wyjeżdżam spod wiaduktu łukiem w prawo; na wprost mnie widzę ścianę zarośli, między którymi dostrzegam migające samochody. Nieco na prawo i trochę niżej, skosem do mnie, biegną trzy pasy autostrady, do której prowadzi mnie mój dojazd. Jeszcze tylko jeden wiadukt, i za łukiem drogi otwiera się kilkusetmetrowy pas rozbiegowy; po jego przejechaniu jestem na drugiej autostradzie. Kilometr dalej wysoki sznur cytrynowych świateł urywa się nagle; wjeżdżam w ciemność zostawiając za sobą owe angielskie Junction - oszałamiający splot świateł i ruchu.
Skrzyżowanie dwóch autostrad - biegnącej z centrum Londynu na północ M11 i M25, obwodnicy stolicy. Widok odmienny w dzień i w nocy, ale w obu porach doby czyniący wielkie wrażenie. Jadąc M11 w kierunku Londynu, wjeżdża się na wzgórze, z którego widać w oddali, na wprost, chyba wszystkie, bo jest ich tam aż pięć, wieżowce miasta, w którym dominuje niska zabudowa, a blisko, o milę, w dole, widać tysięczne światła skrzyżowania dróg. Prowadzi ku niemu podwójny sznur jaskrawo żółtych świateł rozpiętych na wysokich słupach, sznur wijący się łagodnymi łukami, a dalej, po przecięciu z innymi, po wielokrotnym rozdzieleniu i ponownym połączeniu, biegnący wielkim łukiem w stronę miasta, aż po horyzont. Jadąc, widzę dziwną przemianę w przestrzennym ustawieniu świateł: otóż one wychodzą mi naprzeciw. Cały, wielokilometrowy ich wąż zamiata ogonem, faluje, zmienia ustawienia swoich łuków, by w końcu ustawić się na wprost mnie. Wygląda to tak, jakbym nie ja skręcał podążając wyznaczanym światłami łukiem drogi, a właśnie światła zbliżały się do mnie, prostując swój bieg, jakby ustawiały się w równym szeregu przede mną. W lusterkach widzę zjawisko odwrotne, bo oto światła przez chwilę tylko tuż za mną oddalają się prosto, by za moment zwolnić i zacząć wyginać się w łuk, ginąc mi z oczu za ciemnym konturem mojej naczepy. Gdzieś po drodze mijałem (dzisiaj sprawdziłem: to przy skrzyżowaniu M11 i A120) tuż przy autostradzie, wielki, oświetlony wieloma szeregami świateł, parking przed supermarketem. Światła spostrzegły moje zbliżanie się już z daleka, rozpoczynając wzajemne przemieszczanie się, które nabierało tempa w miarę mojego zbliżania się, a gdy byłem tuż przy nich, zadrobiły swoimi słupami rozpoczynając szaleńczy taniec, a może ucieczkę, chowanie się, nie wiem, to było wzajemne przenikanie się tak złożone, że nic tam nie było nieruchomego, a wszystko było wirem i ruchem. Przemianą. Zamętem świateł wchodzących na siebie i znowu rozdzielających się, by w ułamku sekundy ponownie zderzyć się z innymi. Wszystko trwało sekundy, bo moje oddalenie się uspokoiło światła, zwracając właściwą im nieruchomość. Patrząc na te tak zrozumiałe, a ciągle tak zadziwiające przemiany, doznaję wrażenia bycia nie tylko środkiem otaczającego mnie świata, ale i przyczyną sprawczą tych wszystkich jego przemian (przecież widziałem!: światła ruszyły dopiero wtedy, gdy ja się zbliżyłem do nich!), ale głębiej pojawia się myśl o przekłamanym widzeniu świata wokół mnie, tego świata, którego tylko w ten właśnie sposób mogę oglądać – siebie widząc w jego środku, co przecież nie jest prawdą. Czy można wyobrazić sobie przestrzeń widzianą liniowo? Bez samoczynnie wyznaczanego naszym oglądem jej środka, którego przestrzeń przecież nie ma?
Przejechanie takiego skrzyżowania jest łatwe: zjazd zawsze w lewo, zjazd, który po chwili łagodnie rozchyla się na dwie odnogi – odpowiedniki skrętu w lewo lub w prawo na zwykłym skrzyżowaniu. Ta lewa odnoga jednym łukiem doprowadza do jezdni poprzecznej autostrady, a prawa przecina ją górą lub dołem, wije się w prawo, później w lewo, znowu w prawo, ponownie wspina się ponad inne odnogi, lub wbija się tunelem pod nie, by w końcu skończyć się pasem rozbiegowym przy drugiej jezdni poprzecznej autostrady. Tak, to jest proste, ale tylko wtedy, gdy jedzie się swoją slip road, bo ta jest jedna i prowadząca, ale wystarczy spojrzeć w bok, w dół albo w górę, aby doznać wrażenia poplątania, niemal zagubienia się w trzywymiarowym labiryncie owych dróg dojazdowych i zjazdowych. Dwie autostrady to cztery jezdnie, każda ma taki podwójny zjazd, więc razem takie skrzyżowanie jest plątaniną czterech jezdni i ośmiu dróg zjazdowych, które nigdzie nie mogą krzyżować się na jednym poziomie, ani zbyt gwałtownie skręcać. (Właśnie! Stają tam znaki przedstawiające obraz z czarnego snu kierowcy, bo z wywracającą się ciężarówką, i z ograniczeniem szybkości do 30 mil.) Nierzadko bywa, iż do tego labiryntu dochodzą jeszcze dodatkowe pasy innej drogi – nie będącej autostradą; czasem łączą się z tamtymi, a czasem nie, tylko wysoką, trzy- albo i czteropiętrową estakadą przekraczają skrzyżowanie, albo odwrotnie – zanurzają się pod najniższe jezdnie długimi tunelami. W rezultacie efekt nieco przypomina złożony wir współczesnych karuzel. Jadąc swoim pasem, w lusterku zobaczyłem samochód skosem jadący wprost na mnie; moment strachu gaszonego wiedzą, i zaraz tamten samochód wyrównuje swój tor, przez sekundę jadąc tuż przy mnie, ale oto moja droga opada wprost w otwartą gardziel wiaduktu, gdy tamten wznosi się razem ze swoją drogą i po sekundzie niknie ponad kabiną mojej scanii. Tak!, ostatnio jeżdżę scanią, najnowszym modelem:). Ze swojej wysokości widzę dokładnie na wprost siebie, na poziomie oczu, samochód dostawczy przecinający mój tor jazdy, a tuż przed nim czerwony kabriolet pędzący wprost na niego. Nim pojmuję, iż patrzę na samochody jadące różnymi pasami, w skrócie perspektywy, czerwony znika za białym dostawczym, a właściwie w nim, jakby w niego wjechał, ale w tej samej chwili widok ucieka mi w górę i znika zasłonięty stropem wiaduktu. Wyjeżdżam spod wiaduktu łukiem w prawo; na wprost mnie widzę ścianę zarośli, między którymi dostrzegam migające samochody. Nieco na prawo i trochę niżej, skosem do mnie, biegną trzy pasy autostrady, do której prowadzi mnie mój dojazd. Jeszcze tylko jeden wiadukt, i za łukiem drogi otwiera się kilkusetmetrowy pas rozbiegowy; po jego przejechaniu jestem na drugiej autostradzie. Kilometr dalej wysoki sznur cytrynowych świateł urywa się nagle; wjeżdżam w ciemność zostawiając za sobą owe angielskie Junction - oszałamiający splot świateł i ruchu.
8 lipca.
Dzisiaj zobaczyłem spory
kawałek Anglii i... jaskółki! Było tak.: W parę osób pojechaliśmy do centrum
handlowego, na miejscu zobaczyłem coś zupełnie innego od spodziewanej sylwetki
hangaru, bo tak wyglądają typowe centra. Tutaj było miasteczko niedawno
wybudowanych pawilonów, ale z zewnątrz stylizowanych na stare, czy też raczej
zbudowane w zgodzie z angielskim stylem, który czyni wrażenie starego, nawet
gdy budynek jest nowy, ze ścianami licowanymi czerwoną cegłą i łupanym
kamieniem, a mieszczące w środku jeden spory sklep, sprzedający towary jednej,
na ogół, marki. Pawilony ustawione są w dwuszeregu tworzącym uliczkę, ale to
ustawienie nie jest pod linijkę, co w zestawieniu z ogródkami, klombami,
stolikami kawiarenek tworzy urokliwą, pełną zaułków, jakby starą uliczkę.
Niemal wszystkie pawilony mają duże podcienia, a z dachów zwisają donice z
kwiatami, a właściwie wielkie kule kwiatowe, bo samych pojemników nie widać pod
kwiatami. Jest ich tam mnóstwo, a przez to jest bardzo kolorowo, wesoło,
wiosennie, szczególnie, że na środku uliczki gęsto wyrastają zielone kępy
klombów tak różnorodnie zarośniętych roślinami ozdobnymi, że, zdawałoby się,
weszliśmy do amazońskiego pawilonu w ogrodzie botanicznym. No i stałem przed
jednym z tych pawilonów, w którym buszowały obie panie, rozglądałem się wokół,
gdy kątem oka, na moment, zobaczyłem ten znajomy, tak wdzięczny kształt
jaskółki. Znikła mi zaraz, szukałem jej na niebie, i przez dłuższą chwilę
żadnej nie znalazłem – nawet pomyślałem, że pewnie coś mi pomyliło, ale w końcu
zobaczyłem je ponownie. Patrzyłem na nie uważnie, szukając jakichś różnic, ale
nie było ich, to nasze, polskie jaskółki tam latały! Oczy mi się zapociły, kurcze
blade, gdy tak patrzyłem na nie.
A ludzie są tutaj dziwni!
Uśmiechają się do siebie nie wiedzieć czemu i co chwila albo dziękują sobie za
coś (właściwie za wszystko), albo przepraszają (też za wszystko). Tylko czasem,
a właściwie często, słychać kurwianie, a po chwili widać grupkę Polaków. Tak
właśnie jest: najpierw głośne przekleństwa, a później grupę pewnych siebie gęb.
W drodze powrotnej
zabłądziliśmy, ale kierowca kupił mapę, i jakoś udało się znaleźć właściwą
drogę. Okolice są tutaj piękne, ale nie widać ich prawie wcale przez ściany
żywopłotu odgradzającego drogę od otwartej przestrzeni. Jadąc, bardzo szybko
przychodzi wrażenie uwięzienia, spętania, przygniecenia męczącego już teraz, po
ledwie kilku dniach. W jednej z tych rzadkich przerw w żywopłocie, zobaczyłem
dużego, białego konia jakby leżącego na zboczu pagóra odległego o przynajmniej
kilometr od szosy. Powiedziano mi, że to taka miejscowa specjalność...
rzeźbiarska? (a może to angielska odmiana naszych ogrodowych krasnoludków?):
kopią płytki dołek o pożądanym kształcie, do poziomu trawy zalewają do betonem,
a na wierzch kładą płytki albo malują – i pomnik gotowy. Pytanie: czyj to jest
pomnik? Konia – jak w tym przypadku – czy angielskiego gustu i zwyczaju?
Dopiero wczoraj zauważyłem
coś, co widzieć powinienem od początku, a mianowicie brak ogrodzeń posesji od
strony ulicy, i stwierdzam, że poprawia to wygląd ulicy, staje się ona bardziej
przyjazna, swojska, nasza. Bez barier.
10 lipca.
Do domu wracałem przez całe
miasteczko, ciche i uśpione (było po pierwszej), mokre po deszczu, ale nie
deszczowe, miasteczko jakby zatrzymane w swojej codziennej gonitwie.
Parasolki są tutaj produktem
pierwszej potrzeby, sprzedawane są wszędzie, i są tanie, co wobec ich
niezbędności dziwi mnie wielce, bo po 2 albo 2,5 funta.
Mury.
Anglicy mają paskudny zwyczaj
zwieńczania murów będących ogrodzeniami zębami utworzonymi z pionowo
wmurowanych podłużnych kawałów skały, zwyczaj paskudny, bo też i mur tak
“udekorowany” jest brzydki, pozbawiony znacznej części urody zyskiwanej swoim
współistnieniem z roślinami, upodobniony do tych przedpotopowych pancerników
noszących na grzbiecie dokładnie takie same zęby. Murów sporo i w mieście,
wiele z nich pełni rolę podpór skarp podciętych budową domu lub ulicy, ale i są
mury - ogrodzenia. Niemal wszystkie są w części albo i w całości pokryte gęstą,
bujną zielonością bluszczy – roślin powszechnie tutaj rosnących, oplatających
swoimi pazernymi ramionkami wszystko, co się da opleść – a od góry przykryte
gęstymi koronami drzew, niczym czapą zimową, z nausznikami długich, zwisających
gałęzi. Gdy w tak właśnie zarośniętym murze, wysokim na parę metrów, zobaczyłem
głęboko osadzone, niskie, okute żelazem drewniane drzwi, aż przystanąłem,
zatrzymany szybkim i jednoznacznym skojarzeniem: oto stałem przed tajemnymi
drzwiami, które setki lat opierały się wszystkim próbom ich otworzenia,
drzwiami, za którymi znajduje się coś wspaniałego, cennego, może jakiś skarb
zasnuty pajęczyną i zapomnieniem, ciężkie skrzynie, które zaraz będą moje, bo przecież
mnie się uda otworzyć drzwi; nie wiem jak, ale myślę, że gdy tylko chwycę
dłonią klamkę – będę wiedział.
Na drugi dzień byłem tam
ponownie; pierwsze wrażenie zachowało się, podtrzymywane zasłaniającymi drzwi
gałązkami bluszczu zwieszającymi się górą, tylko aluminiowa klamka psuła nieco
efekt...
Jaskółki są i tutaj! Mało
ich, ale są!
11 lipca.
Przed firmą rośnie rząd
kwitnących właśnie lip. Szkoda mi tych drzew, bo wydaje mi się, że jest im
tutaj źle, że męczą się życiem w tym kraju. Kwiaty i liście nie są tak czyste,
nasycone barwą i zapachem lata (tutaj w ogóle nie ma letnich zapachów! Dopiero
teraz w pełni zrozumiałem oszołomienie ludzi Północy zapachami Południa), jak
ich polskie siostry, widać na nich walkę z klimatem, może chorobę. Inność widać
także na pniach i konarach, całych pokrytych porostami, niczym liszajami, pni z
wyglądu zupełnie niepodobnymi do wyrazistego, czystego (tak!, teraz to widzę!)
rysunku kory tych drzew. Oglądam je tak, jakbym kawałek Polski oglądał, i
pewnie dlatego żal mi tych drzew. Te liszaje porostów widać wszędzie, a dachy
domów, na ogół z betonowych dachówek, są nimi pokryte nawet wtedy, gdy dom nie
wydaje się stary.
W agencji słyszałem ciekawą,
bo pokazującą stosunek Anglików do siebie i do pracy, historyjkę. Otóż skierowany
do pracy Anglik nie stawił się w zakładzie, a na drugi dzień spóźnił się ponad
godzinę. Pierwsze tłumaczył w sposób rozbrajający: że po prostu zapomniał pójść
do pracy, drugie wyjaśnił zabłądzeniem, natomiast przedłużenie przerwy o
godzinę to efekt, jak wyjaśniał, jego
straceniem poczucia czasu.
Był zdziwiony zrezygnowaniem
z jego pracy. Zazdroszczę im tak zdrowego stosunku do pracy i do swoich
słabości, to jest do swojego lenistwa.
Ludzie.
Angielki są brzydsze od Polek,
prawda to jak najbardziej obiektywna, a dla jej potwierdzenia wystarczy
rozejrzeć się męskim okiem po ulicy. Angielki są mdłe, takie jakieś nijakie. I
dużo jest otyłych, ale dziwnie otyłych, inaczej, niż to się zdarza Polkom, bo
rośnie im przede wszystkim tyłek, puchnie im zwłaszcza na boki, wylewa się ze
spodni, miękki i trzęsący, upodobniając ich właścicielki do figurki tej
prehistorycznej Wenus sprzed tysiącleci. Słyszałem wypowiadane tutaj
przypuszczenia, że rząd angielski po to otworzył granice, aby pomóc Angielkom
wyjść za mąż; gdy patrzę na te trzęsące się cielska, myślę, że może być w tych
plotkach dużo prawdy.
Jednak czasem udaje mi się
znaleźć u nich ślady delikatnej urody kobiet z Północy, kobiet o jasnej
karnacji, blondynek lub rudawych; ślady urody zupełnie innej od tej zmysłowej,
krzykliwej urody kobiet Południa chwalących się swoimi pełnymi ustami i
wielkimi, wyrazistymi oczami. Uroda Angielek (tych nielicznych, zaznaczam)
wydaje się być smutna, a gdy zastanawiam się nad przyczynami takiego odczucia,
myślę, że przyczyną jest wrażenie zmierzchu, tej ostatniej chwili, gdy jeszcze
widać jej twarz. Na twarzach wielu starych kobiet widziałem resztki, ledwie
widoczne pod zmarszczkami, tej urody, u młodszych jakby mniej, co dziwi mnie
bardzo, i na co na razie nie znajduję wytłumaczenia.
29 lipca.
Przez miniony tydzień pracowałem na wyjeździe, z dala od miast, na wielkich polanach, na których odbył się jakiś festyn muzyczny, po obwitych deszczach utopiony w błocie.
Błoto, a więc odruchowe skojarzenie z Kaliszem i lunaparkiem - zadziwiające są przemiany ludzkich losów. Błoto było czarne, szare i brązowe; błoto gęste, mięsiste, ciastowate; błoto było też lejące się, rzadkie niczym przy sraczce i jak wtedy paskudnie śmierdzące; błoto było mlaskające, ciapkające, chlupoczące; było gulgoczące, gdy trzymało siłą wyrywany z niego but.
Do tego deszcz, który przed chwilą przestał padać, albo za chwilę miał zacząć padać; deszcz jak pogoda tutaj: rzadko wyrazisty, często rozmyty, kropiący, prószący, ustający i powracający.
Spaliśmy w kempingach bez prądu, za łazienkę mając przyczepiony do siatki ogrodzenia kran, przy którym wieczorem, stojąc w błocie na jednej nodze i przytrzymując się drutu ogrodzenia, starałem się umyć stopy, wytrzeć je i – to była prawdziwa ekwilibrystyka – założyć czystą skarpetkę. W krótkie wieczory bez światła robiłem notatki na jedynym jaki miałem skrawku papieru, a gdy zabrakło miejsca na nim, pisałem na stronach książki Prousta, chcąc zachować chociaż część wrażeń z tych dni.
Podziwiałem wielkie dęby rosnące na tych polanach, dęby – samotniki, z dala trzymające się od swoich współbraci, i może dlatego kojarzące mi się z tymi cichymi gruszami rosnącymi u Mickiewicza na miedzach. Skojarzenie tym dziwniejsze, że tamte grusze widzę jako małe drzewa, jakby nieśmiało rosnące, przytulone do swoich miedz, wśród pól malowanych zbożem rozmaitym, podczas gdy dęby były wielkie, chociaż przysadziste, rozłożyste, rosochate i masywne niczym baobaby z nieproporcjonalnie do korony grubaśnymi pniami i powykręcanymi ramionami konarów, a rosły na zielonych łąkach. Dębów było najwięcej, ale rosły też majestatyczne, dostojne buki czerwone, nie tak grube jak tamte, ale bardziej rozłożyste, natomiast na szczycie pagóra, w parku przed wielkim domem, rosły dwa dziwne drzewa iglaste; końce ich potężnych ramion pokryte były koronami rosnącymi poziomo, płaskimi, co oddzielało je od koron sąsiednich konarów, rosnących nieco wyżej lub niżej; widok ten nieodparcie kojarzył mi się z Afryką, z upałem i kurzem o nieznanym, ekscytującym zapachu, ze stadem słoni, których omalże oczekiwałem, wychylających się zza ogromnych pni tych drzew.
Drzew jest w tym niemal bezleśnym kraju chyba więcej niż w Polsce; bardzo licznie rosną, obok krzaków, na miedzach, tworzą małe, ale często spotykane zagajniczki, ocieniają strumyki, jak ten oglądany na brzegu jednej z polan, z której uprzątaliśmy ogrodzenie: strumyk był tak gęsto zarośnięty drzewami, także bardzo licznymi tutaj głogami, gęstymi jeżynami o gałęziach wprost oblepionych owocami (nigdzie w Polsce nie widziałem takiego urodzaju owoców jeżyn, jak tutaj), że nie tyle zobaczyłem go, co usłyszałem chłodny szmer jego wody. Znalazłem dwumetrową przerwę w zwartej ścianie drzew, strumyk tutaj rozlewał się w miniaturowe jeziorko, połyskujące refleksami światła łamiącego się na kamienistym dnie. Wszedłem pod drzewa, w wodę, której przyjemny chłód zaraz poczułem przez gumowce, i rozejrzałem się, szukając przyczyn wspomnienia tej uroczej scenki spotkania Odyseusza i Ateny na brzegu Itaki, scenki tak ciepłej ich przyjaźnią, a tak orzeźwiajacej chłodem cienistej pieczary; rozejrzałem się i wiedziałem: byłem w takim samym miejscu jak oni oboje wtedy, przed wiekami. Przede mną korzenie dużego drzewa głogu obrastały resztki ceglanego mostku, a nad głową, wśród splątanych gałęzi wielu innych drzew, widziałem czerwieniejące się już jego owoce; nisko, tam gdzie największa gęstwina gałęzi, wypływał strumyk, by po obmyciu kamyków i moich butów, dwa metry dalej znowu dać nura w zwarty gąszcz zieloności. Po chwili poczułem, zdumiony, zazdrość wobec Anglików o posiadanie tej uroczej kapliczki Flory. Obudzona świadomość bycia w obcym kraju przeszkadzała mi w pełni cieszyć się urodą tego miejsca: ono nie było moje, nasze, polskie, było obce, i zostanie tutaj, gdy ja wyjadę do siebie.
Na wielkim placu pokrytym grubą warstwą rzadkiego błota patrzyłem na tęgiego, brodatego mężczyznę jeżdżącego quadem: stał na podnóżkach i śmiał się głośno, a spod tylnych kół strzelały w górę dwie wielkie fontanny błota. Widzę jeszcze jego roześmianą gębę i wielką brodę umazaną błotem.. Widziałem tutaj całą galerię ludzi, jak tego wysokiego faceta o zgrabnych nogach i chodzącego w spódnicach, bodajże nawet codziennie zmienianych, spódnicach fałdowanych, frywolnych, odsłaniających uda w czasie chodu; widziałem dziewczyny ubrane w worki foliowe, facetów przystrojonych girlandami kwiatów; we włosach – u mężczyzn i u kobiet - widziałem pióra ptasie, świecące żaróweczki, kwiaty, kolorowe tasiemki i sznureczki. Widziałem godną pozazdroszczenia swobodę strojów i zachowań, oraz tolerancję wykraczającą poza normy polskie.
Wielokrotnie chodziłem dróżką wśród drzew lasu liściastego, podziwiając bujność roślinności; gęstość tego lasu, wszechobecne bluszcze pokrywające zielonością ziemię i drzewa, nie tylko żywe, ale i martwe, nieodmiennie kojarzyła mi się w dżunglą, bo też i przez wiele miejsc tego lasu nie dałoby się przejść bez wyrąbywania przejścia maczetą. Widziałem świeżo ścięte drzewo: jego drewno było stare, na pół spróchniałe, ale dwa grube jak ręka w nadgarstku baty bluszczu, owijającego się wokół pnia i razem z nim ściętego, były zdrowe. Patrząc na te wrośnięte w pnie drzew grube konary bluszczu, ma się wrażenie patrzenia na węże zaciskające swoje prężne cielska na ofierze, niemal czuje się naprężenie ich muskuł – jakby patrzyło się na wieloletnią walkę dwojga żywych przecież stworzeń. Walkę, w której nie ma zwycięzców, bo wiele już widziałem tutaj drzew uschniętych, zaduszonych bluszczami, które, zdaje się, giną razem ze swoim nosicielem.
Posiłki wydawane w stołówce były fantazyjne i dziwne jak stroje ludzi tutaj: kolorowe, urozmaicone, zaskakujące, ale bez smaku, którego dodawana nawet w dużej ilości sól tylko w niewielkim stopniu przydawała. Surówki były suche, bez oleju czy śmietany, a zrobione z mieszanki dużych kawałków dziwnych, nieznanych mi warzyw; niektóre z nich jako żywo przypominały mi te zielska, które, będąc dzieckiem, traktowałem kijem w przydrożnych rowach wiejskich dróg Lubelszczyzny.
3 sierpnia.
Drugi tydzień na wyjeździe, bez prądu, wody, a nawet bez książki i muzyki. Brakowało mi czytania i pisania; to dziwne uczucie, silne, ale nieokreślone, nieuchwytne, nie do nazwania; uczucie głodu wydaje się łatwiejsze do opisania, chociaż pewnie się mylę; jak opisać uczucie głodu czytania i pisania – nie wiem. Wiem, że ledwie przyjechałem do domu, zaraz po umyciu się (pierwszym porządnym prysznicu od pięciu dni!) i zjedzeniu kolacji (pierwszej nie angielskiej też od pięciu dni), włączyłem laptop. Zaraz podłączę słuchawki, i mam nadzieję, że gdy wszyscy domownicy usną, będę mógł zrobić to, co zwykłem robić w lunaparku: ukraść sobie trochę snu, dając go słowom. I Bachowi.
Przez minione dwa tygodnie miałem okazję napatrzeć się na Anglików, na ludzi pracujących na festynach, porównując ich do znanego mi polskiego środowiska zawodowego, i muszę przyznać, że angielskie jest nie tylko bardziej kolorowe, ale bardziej tolerancyjne, pomysłowe, i takie... luzackie. Bo gdyby u nas facet w moim wieku chodził w turbanie przyozdobionym wiszącymi na wysokości twarzy frędzelkami, albo gdyby dorosła dziewczyna założyła na głowę różową perukę, a na plecy duże skrzydła, też różowe, to chyba wytykano by ich palcami, a tutaj nikt nie zwracał na nich uwagi. Widziałem ludzi tańczących w błocie przy muzyce z samochodowego radia, widziałem ich roześmiane twarze i zazdrościłem im, cholera jasna, zazdrościłem. Szef ekipy technicznej obsługi festynu chodził podziergany jak kryminalista, a jego fryzura dyskwalifikowałaby go w Polsce jako szefa: jedynie na karku rosło mu trochę włosów, ale za to długich, uplecionych w te dziwne, nadmuchane warkoczyki, dredy, czy jak to się nazywa. Oni też, jak i u nas, żyją w wozach kempingowych, chodzą do toj – tojek, i ciągle zmieniają adres, więc odczuwałem swojskość, ale i obcość – nie tylko z powodu języka. Dwa dni temu, wieczorem, po pracy, siedziałem przed swoim kempingiem i patrzyłem, jak jeden z nich pakował graty na wielki bagażnik dachowy swojego busa, patrzyłem na niego, i, wiedząc o wiecznej prowizorce, o zimnie, o błocie, o hałasie i o pracy od rana do wieczora, wiedząc o tym wszystkim - chciałem pojechać z nim. Dzisiaj wyjechał wóz, który podobał mi się najbardziej, a było to mieszkanie zrobione na starej ciężarówce terenowej, mieszkanie jakby przeniesione z czasów wielkiej wędrówki na Zachód Ameryki: prymitywna, ale solidna drewniana konstrukcja z werandą od tyłu wozu (z jej dachu zwieszały się na łańcuchach dwie donice z kwiatami), spiętrzonymi na dachu pakunkami, rowerami, i długimi żerdziami autentycznego wigwamu, jaki ci ludzie stawiali, ze sterczącą z tyłu wozu blaszaną rurą węglowej kozy. Ciężarówka na pewno pamiętała czasy wojny, a na jej masce pysznił się wielki smok trzymający proporczyk – znak angielskiej marki samochodowej.
Chciałbym i ja powłóczyć się z nimi, pojeździć po Wielkiej Brytanii i nie tylko, powłóczyć się po świecie... Ee, pewnie tęskniłbym do kraju, bo już teraz, po miesiącu, ledwie miesiącu, zaczynam tęsknić za nim. Brakuje mi letnich upałów i zapachów lata; brakuje mi moich miejsc nadmorskich, tych, z którymi nie zdążyłem się pożegnać w czerwcu, i które nie wiem, czy jeszcze kiedyś zobaczę; brakuje mi wielu miejsc, miast, widoków, brakuje nieznanego wcześniej poczucia bycia u siebie, w swoim kraju. Więc pewnie gdybym wyjechał z tamtymi ludźmi, też byłoby mi źle, ale wyjechać chciałbym.
Przez te dwa tygodnie jadłem angielskie posiłki serwowane przez bar żywiący obsługę techniczną festynu, i przyznaję, że jedzenie to było lepsze niż się spodziewałem, chociaż nie znaczy to, że było dobre. Owszem, bardzo kolorowe, urozmaicone, z dużą ilością surówek, ale ten smak... Oto co dostałem na talerzu któregoś dnia: duży ziemniak gotowany w mundurku, oblany odrobiną sosu mięsnego, po łyżce gotowanej fasolki, makaronu z warzywami, startego na drobno sera żółtego i tuńczyka z puszki, po dużej łyżce surówki z białej i z czerwonej kapusty, oraz jedno jajko ugotowane na twardo. Na dokładkę był ich bułkowaty, słodkawy chleb z masłem - dla odmiany słonym.
Wieczorem księżyc wschodził wielki, czerwony, majestatyczny; gdy w nocy wyszedłem na dwór i zadarłem głowę na gwiazdy, zobaczyłem je ruszające się, kolorowe, i dopiero po chwili zorientowałem się, że to światła samolotów, wyjątkowo licznie tam latających :)
Mała uwaga na boku: my mówimy “pół do ósmej”, Anglicy mówią “pół po siódmej”; wydaje mi się, że my chyba niepotrzebnie poganiamy czas.
Dni były ciepłe, słoneczne, pracowałem bez koszuli, po raz pierwszy czując w tym kraju pieszczotę słońca na nagiej skórze. Pracowałem, i rozglądałem się, nie mogąc nadziwić się, nasycić oczu widokiem ogromnych drzew.
Buki, górą pławiąc się w słońcu, dołem trzymają głęboki, mokry cień; wokół ich pnia zapartego o ziemię szeroko rozcapierzonymi, guzowatymi pazurami korzeni prawie nic nie rośnie, a ziemia jest mokra, czuje się wilgotny chłód – mikroklimat tajemniczej istoty, jaką jest wielkie drzewo.
Dęby są inne, bardziej ciepłe i ciepłolubne. W rannym słońcu zieleń ich liści jest jeszcze chłodna po nocy, ale świeża, jaskrawa, wyrazista; w południe, gdy dąb grzeje swoje konary porosłe gęstym mchem, zieleń liści jest pełna, bujna, rozgrzana, a całe drzewo, do ostatniego listka, zastygłe w słonecznej pieszczocie; te barczyste, przysadziste ogromy wydają się być wtedy czerstwymi staruszkami wygrzewającymi swoje kości na parkowych ławkach; wieczorem ich zieleń jest ciepła – jak wspomnienie udanego dnia - jakby całe drzewo nabierało złotej patyny, która w miarę obniżania się słońca szlachetnieje, aż w końcu ta gra kolorów zaczyna szybko, w ciągu zaledwie minut, tracić barwy, blednąć – znowu jak wspomnienie - i gasnąć w szarości zmierzchu.
Przez miniony tydzień pracowałem na wyjeździe, z dala od miast, na wielkich polanach, na których odbył się jakiś festyn muzyczny, po obwitych deszczach utopiony w błocie.
Błoto, a więc odruchowe skojarzenie z Kaliszem i lunaparkiem - zadziwiające są przemiany ludzkich losów. Błoto było czarne, szare i brązowe; błoto gęste, mięsiste, ciastowate; błoto było też lejące się, rzadkie niczym przy sraczce i jak wtedy paskudnie śmierdzące; błoto było mlaskające, ciapkające, chlupoczące; było gulgoczące, gdy trzymało siłą wyrywany z niego but.
Do tego deszcz, który przed chwilą przestał padać, albo za chwilę miał zacząć padać; deszcz jak pogoda tutaj: rzadko wyrazisty, często rozmyty, kropiący, prószący, ustający i powracający.
Spaliśmy w kempingach bez prądu, za łazienkę mając przyczepiony do siatki ogrodzenia kran, przy którym wieczorem, stojąc w błocie na jednej nodze i przytrzymując się drutu ogrodzenia, starałem się umyć stopy, wytrzeć je i – to była prawdziwa ekwilibrystyka – założyć czystą skarpetkę. W krótkie wieczory bez światła robiłem notatki na jedynym jaki miałem skrawku papieru, a gdy zabrakło miejsca na nim, pisałem na stronach książki Prousta, chcąc zachować chociaż część wrażeń z tych dni.
Podziwiałem wielkie dęby rosnące na tych polanach, dęby – samotniki, z dala trzymające się od swoich współbraci, i może dlatego kojarzące mi się z tymi cichymi gruszami rosnącymi u Mickiewicza na miedzach. Skojarzenie tym dziwniejsze, że tamte grusze widzę jako małe drzewa, jakby nieśmiało rosnące, przytulone do swoich miedz, wśród pól malowanych zbożem rozmaitym, podczas gdy dęby były wielkie, chociaż przysadziste, rozłożyste, rosochate i masywne niczym baobaby z nieproporcjonalnie do korony grubaśnymi pniami i powykręcanymi ramionami konarów, a rosły na zielonych łąkach. Dębów było najwięcej, ale rosły też majestatyczne, dostojne buki czerwone, nie tak grube jak tamte, ale bardziej rozłożyste, natomiast na szczycie pagóra, w parku przed wielkim domem, rosły dwa dziwne drzewa iglaste; końce ich potężnych ramion pokryte były koronami rosnącymi poziomo, płaskimi, co oddzielało je od koron sąsiednich konarów, rosnących nieco wyżej lub niżej; widok ten nieodparcie kojarzył mi się z Afryką, z upałem i kurzem o nieznanym, ekscytującym zapachu, ze stadem słoni, których omalże oczekiwałem, wychylających się zza ogromnych pni tych drzew.
Drzew jest w tym niemal bezleśnym kraju chyba więcej niż w Polsce; bardzo licznie rosną, obok krzaków, na miedzach, tworzą małe, ale często spotykane zagajniczki, ocieniają strumyki, jak ten oglądany na brzegu jednej z polan, z której uprzątaliśmy ogrodzenie: strumyk był tak gęsto zarośnięty drzewami, także bardzo licznymi tutaj głogami, gęstymi jeżynami o gałęziach wprost oblepionych owocami (nigdzie w Polsce nie widziałem takiego urodzaju owoców jeżyn, jak tutaj), że nie tyle zobaczyłem go, co usłyszałem chłodny szmer jego wody. Znalazłem dwumetrową przerwę w zwartej ścianie drzew, strumyk tutaj rozlewał się w miniaturowe jeziorko, połyskujące refleksami światła łamiącego się na kamienistym dnie. Wszedłem pod drzewa, w wodę, której przyjemny chłód zaraz poczułem przez gumowce, i rozejrzałem się, szukając przyczyn wspomnienia tej uroczej scenki spotkania Odyseusza i Ateny na brzegu Itaki, scenki tak ciepłej ich przyjaźnią, a tak orzeźwiajacej chłodem cienistej pieczary; rozejrzałem się i wiedziałem: byłem w takim samym miejscu jak oni oboje wtedy, przed wiekami. Przede mną korzenie dużego drzewa głogu obrastały resztki ceglanego mostku, a nad głową, wśród splątanych gałęzi wielu innych drzew, widziałem czerwieniejące się już jego owoce; nisko, tam gdzie największa gęstwina gałęzi, wypływał strumyk, by po obmyciu kamyków i moich butów, dwa metry dalej znowu dać nura w zwarty gąszcz zieloności. Po chwili poczułem, zdumiony, zazdrość wobec Anglików o posiadanie tej uroczej kapliczki Flory. Obudzona świadomość bycia w obcym kraju przeszkadzała mi w pełni cieszyć się urodą tego miejsca: ono nie było moje, nasze, polskie, było obce, i zostanie tutaj, gdy ja wyjadę do siebie.
Na wielkim placu pokrytym grubą warstwą rzadkiego błota patrzyłem na tęgiego, brodatego mężczyznę jeżdżącego quadem: stał na podnóżkach i śmiał się głośno, a spod tylnych kół strzelały w górę dwie wielkie fontanny błota. Widzę jeszcze jego roześmianą gębę i wielką brodę umazaną błotem.. Widziałem tutaj całą galerię ludzi, jak tego wysokiego faceta o zgrabnych nogach i chodzącego w spódnicach, bodajże nawet codziennie zmienianych, spódnicach fałdowanych, frywolnych, odsłaniających uda w czasie chodu; widziałem dziewczyny ubrane w worki foliowe, facetów przystrojonych girlandami kwiatów; we włosach – u mężczyzn i u kobiet - widziałem pióra ptasie, świecące żaróweczki, kwiaty, kolorowe tasiemki i sznureczki. Widziałem godną pozazdroszczenia swobodę strojów i zachowań, oraz tolerancję wykraczającą poza normy polskie.
Wielokrotnie chodziłem dróżką wśród drzew lasu liściastego, podziwiając bujność roślinności; gęstość tego lasu, wszechobecne bluszcze pokrywające zielonością ziemię i drzewa, nie tylko żywe, ale i martwe, nieodmiennie kojarzyła mi się w dżunglą, bo też i przez wiele miejsc tego lasu nie dałoby się przejść bez wyrąbywania przejścia maczetą. Widziałem świeżo ścięte drzewo: jego drewno było stare, na pół spróchniałe, ale dwa grube jak ręka w nadgarstku baty bluszczu, owijającego się wokół pnia i razem z nim ściętego, były zdrowe. Patrząc na te wrośnięte w pnie drzew grube konary bluszczu, ma się wrażenie patrzenia na węże zaciskające swoje prężne cielska na ofierze, niemal czuje się naprężenie ich muskuł – jakby patrzyło się na wieloletnią walkę dwojga żywych przecież stworzeń. Walkę, w której nie ma zwycięzców, bo wiele już widziałem tutaj drzew uschniętych, zaduszonych bluszczami, które, zdaje się, giną razem ze swoim nosicielem.
Posiłki wydawane w stołówce były fantazyjne i dziwne jak stroje ludzi tutaj: kolorowe, urozmaicone, zaskakujące, ale bez smaku, którego dodawana nawet w dużej ilości sól tylko w niewielkim stopniu przydawała. Surówki były suche, bez oleju czy śmietany, a zrobione z mieszanki dużych kawałków dziwnych, nieznanych mi warzyw; niektóre z nich jako żywo przypominały mi te zielska, które, będąc dzieckiem, traktowałem kijem w przydrożnych rowach wiejskich dróg Lubelszczyzny.
3 sierpnia.
Drugi tydzień na wyjeździe, bez prądu, wody, a nawet bez książki i muzyki. Brakowało mi czytania i pisania; to dziwne uczucie, silne, ale nieokreślone, nieuchwytne, nie do nazwania; uczucie głodu wydaje się łatwiejsze do opisania, chociaż pewnie się mylę; jak opisać uczucie głodu czytania i pisania – nie wiem. Wiem, że ledwie przyjechałem do domu, zaraz po umyciu się (pierwszym porządnym prysznicu od pięciu dni!) i zjedzeniu kolacji (pierwszej nie angielskiej też od pięciu dni), włączyłem laptop. Zaraz podłączę słuchawki, i mam nadzieję, że gdy wszyscy domownicy usną, będę mógł zrobić to, co zwykłem robić w lunaparku: ukraść sobie trochę snu, dając go słowom. I Bachowi.
Przez minione dwa tygodnie miałem okazję napatrzeć się na Anglików, na ludzi pracujących na festynach, porównując ich do znanego mi polskiego środowiska zawodowego, i muszę przyznać, że angielskie jest nie tylko bardziej kolorowe, ale bardziej tolerancyjne, pomysłowe, i takie... luzackie. Bo gdyby u nas facet w moim wieku chodził w turbanie przyozdobionym wiszącymi na wysokości twarzy frędzelkami, albo gdyby dorosła dziewczyna założyła na głowę różową perukę, a na plecy duże skrzydła, też różowe, to chyba wytykano by ich palcami, a tutaj nikt nie zwracał na nich uwagi. Widziałem ludzi tańczących w błocie przy muzyce z samochodowego radia, widziałem ich roześmiane twarze i zazdrościłem im, cholera jasna, zazdrościłem. Szef ekipy technicznej obsługi festynu chodził podziergany jak kryminalista, a jego fryzura dyskwalifikowałaby go w Polsce jako szefa: jedynie na karku rosło mu trochę włosów, ale za to długich, uplecionych w te dziwne, nadmuchane warkoczyki, dredy, czy jak to się nazywa. Oni też, jak i u nas, żyją w wozach kempingowych, chodzą do toj – tojek, i ciągle zmieniają adres, więc odczuwałem swojskość, ale i obcość – nie tylko z powodu języka. Dwa dni temu, wieczorem, po pracy, siedziałem przed swoim kempingiem i patrzyłem, jak jeden z nich pakował graty na wielki bagażnik dachowy swojego busa, patrzyłem na niego, i, wiedząc o wiecznej prowizorce, o zimnie, o błocie, o hałasie i o pracy od rana do wieczora, wiedząc o tym wszystkim - chciałem pojechać z nim. Dzisiaj wyjechał wóz, który podobał mi się najbardziej, a było to mieszkanie zrobione na starej ciężarówce terenowej, mieszkanie jakby przeniesione z czasów wielkiej wędrówki na Zachód Ameryki: prymitywna, ale solidna drewniana konstrukcja z werandą od tyłu wozu (z jej dachu zwieszały się na łańcuchach dwie donice z kwiatami), spiętrzonymi na dachu pakunkami, rowerami, i długimi żerdziami autentycznego wigwamu, jaki ci ludzie stawiali, ze sterczącą z tyłu wozu blaszaną rurą węglowej kozy. Ciężarówka na pewno pamiętała czasy wojny, a na jej masce pysznił się wielki smok trzymający proporczyk – znak angielskiej marki samochodowej.
Chciałbym i ja powłóczyć się z nimi, pojeździć po Wielkiej Brytanii i nie tylko, powłóczyć się po świecie... Ee, pewnie tęskniłbym do kraju, bo już teraz, po miesiącu, ledwie miesiącu, zaczynam tęsknić za nim. Brakuje mi letnich upałów i zapachów lata; brakuje mi moich miejsc nadmorskich, tych, z którymi nie zdążyłem się pożegnać w czerwcu, i które nie wiem, czy jeszcze kiedyś zobaczę; brakuje mi wielu miejsc, miast, widoków, brakuje nieznanego wcześniej poczucia bycia u siebie, w swoim kraju. Więc pewnie gdybym wyjechał z tamtymi ludźmi, też byłoby mi źle, ale wyjechać chciałbym.
Przez te dwa tygodnie jadłem angielskie posiłki serwowane przez bar żywiący obsługę techniczną festynu, i przyznaję, że jedzenie to było lepsze niż się spodziewałem, chociaż nie znaczy to, że było dobre. Owszem, bardzo kolorowe, urozmaicone, z dużą ilością surówek, ale ten smak... Oto co dostałem na talerzu któregoś dnia: duży ziemniak gotowany w mundurku, oblany odrobiną sosu mięsnego, po łyżce gotowanej fasolki, makaronu z warzywami, startego na drobno sera żółtego i tuńczyka z puszki, po dużej łyżce surówki z białej i z czerwonej kapusty, oraz jedno jajko ugotowane na twardo. Na dokładkę był ich bułkowaty, słodkawy chleb z masłem - dla odmiany słonym.
Wieczorem księżyc wschodził wielki, czerwony, majestatyczny; gdy w nocy wyszedłem na dwór i zadarłem głowę na gwiazdy, zobaczyłem je ruszające się, kolorowe, i dopiero po chwili zorientowałem się, że to światła samolotów, wyjątkowo licznie tam latających :)
Mała uwaga na boku: my mówimy “pół do ósmej”, Anglicy mówią “pół po siódmej”; wydaje mi się, że my chyba niepotrzebnie poganiamy czas.
Dni były ciepłe, słoneczne, pracowałem bez koszuli, po raz pierwszy czując w tym kraju pieszczotę słońca na nagiej skórze. Pracowałem, i rozglądałem się, nie mogąc nadziwić się, nasycić oczu widokiem ogromnych drzew.
Buki, górą pławiąc się w słońcu, dołem trzymają głęboki, mokry cień; wokół ich pnia zapartego o ziemię szeroko rozcapierzonymi, guzowatymi pazurami korzeni prawie nic nie rośnie, a ziemia jest mokra, czuje się wilgotny chłód – mikroklimat tajemniczej istoty, jaką jest wielkie drzewo.
Dęby są inne, bardziej ciepłe i ciepłolubne. W rannym słońcu zieleń ich liści jest jeszcze chłodna po nocy, ale świeża, jaskrawa, wyrazista; w południe, gdy dąb grzeje swoje konary porosłe gęstym mchem, zieleń liści jest pełna, bujna, rozgrzana, a całe drzewo, do ostatniego listka, zastygłe w słonecznej pieszczocie; te barczyste, przysadziste ogromy wydają się być wtedy czerstwymi staruszkami wygrzewającymi swoje kości na parkowych ławkach; wieczorem ich zieleń jest ciepła – jak wspomnienie udanego dnia - jakby całe drzewo nabierało złotej patyny, która w miarę obniżania się słońca szlachetnieje, aż w końcu ta gra kolorów zaczyna szybko, w ciągu zaledwie minut, tracić barwy, blednąć – znowu jak wspomnienie - i gasnąć w szarości zmierzchu.
10 sierpnia.
Kilometr za ostatnimi budynkami miasteczka jest dzielnica przemysłowa: to kilka ładnych uliczek obsadzonych drzewami zza których widać budynki hal fabrycznych. Nie są to bunkry, jakie w Polsce stawiają sieci handlowe w rodzaju Geanta - te są niedawno wybudowane, z widocznym staraniem o wygląd. Wśród nich kilka niebieskich budynków spółki Beauty zajmującej się produkcją i konfekcjonowaniem tanich kosmetyków, głównie dla Tesco. Wszędzie białe ściany, białe fartuchy pracowników, kamery, monitory, szum silników i rytmiczne odgłosy działających na taśmach (tutaj mówią liniach) automatów. Pierwszego dnia taśma na której pracowałem pakowała szampony dla dzieci, kilkanaście tysięcy butelek w ciągu zmiany... Właśnie, w tych wielkich ilościach kryje się wyjaśnienie pewnego fenomenu, który znany jest każdemu, a wciąż pozostającego dziwnym. Otóż za osiem godzin wkładania na taśmę butelek na szampon dla dzieci zarobiłem kilkadziesiąt funtów, w ciągu miesiąca, przy mojej stawce, około 1000 funtów, za które mogę kupić niemal nieskończoną liczbę rodzaju towarów lub usług: banany, chleb, parasolki, meble, wycieczkę, a nawet samochód w niezłym stanie – to wszystko za jedną, jedyną czynność, drobny ułamek wszystkich czynności wykonywanych przez setki ludzi i wyrafinowany sprzęt, a potrzebnych do postawienia na sklepowej półce szamponu dla dzieci, towaru rzadko kupowanego i przez nieliczne osoby, towaru, który w wydatkach domowych zajmuje jedną z ostatnich, właściwie nie liczących się, pozycji. Te ułamki procenta domowych budżetów pomnożone przez krocie tysięcy butelek sprzedawanych w wielkich sieciach handlowych w milionowych miastach, składają się na te moje banany i parasolki. Prawda, można powiedzieć, banalna, bo powszechnie znana, ale zadziwiać nie przestaje – i to nie tylko w Beauty, bo takie myśli przychodziły mi do głowy i w lunaparku.
Z okna mieszczącej się na piętrze stołówki widać wnętrze hali, w której robi się miejscowe produkty; stałem tam i zafascynowany patrzyłem na rzędy wielkich zbiorników, czy też mieszadeł, błyszczących wypolerowaną stalą, obrosłych rurociągami, elektrozaworami, przewodami, jakimiś czujnikami i wyświetlaczami, a wokół nich ludzi w kaskach – współczesnych alchemików wspomaganych wszechobecnymi komputerami i wiedzą dwudziestopierwszowiecznej cywilizacji. Dzisiaj pracowałem na taśmie pakującej błyszczyk. Właściwie nie wiedziałem co jest w tych malutkich buteleczkach z chwytliwą reklamą “Bądź seksy”, więc zapytałem sąsiadkę; ta powiedziała o tym błyszczyku, a ja zadałem głupie, jak się okazało, pytanie o to, co się tym wybłyszcza. Sąsiadka spojrzała na mnie zdziwiona, i wzruszając ramionami powiedziała, że usta.
Tysiące lat temu moi męscy przodkowie zauważyli, że zdrowa, a więc dobra na przyszłą matkę, kobieta ma pełniejsze, bardziej czerwone i lśniące wargi, więc zaczęli wygląd ust brać pod uwagę w czasie poszukiwań swoich partnerek seksualnych. Kobiety oczywiście szybko to zauważyły, i stosując najróżniejsze sposoby (na przykład przygryzanie warg, aby stały się bardziej czerwone, albo zwilżanie je końcem języka), niejako oszukiwały mężczyzn. Później jakoś tak się stało, że mężczyźni sami pomagali się oszukiwać, co zostało do dzisiaj: to wszak głównie faceci zajmują się (tak myślę) wymyślaniem receptur na mazidła mające uatrakcyjnić wygląd kobiety, a na hali mieszczącej te wielkie mieszadła pracują tylko faceci. Buteleczka substancji mającej uczynić kobietę bardziej seksy mieści jej parę gram (przecież cudowności nie sprzedaje się na kilogramy!), a ja na początku taśmy widziałem zbiornik mieszczący, tak na oko, 30 litrów, który pod koniec zmiany był jeszcze dopełniany. Gdy odkręcono jego wieko i z plastikowego pojemnika dolano parę litrów, przypomniało mi się porównanie przez Lema (chyba w książce, która jest recenzją nienapisanej książki) strumienia wody tryskającej z gejzeru do strumienia męskiego nasienia, a to nie tylko z powodu erotycznej, w ostateczności, przyczyny stosowania tego błyszczyka, ale i z powodu jego koloru i konsystencji, które kojarzyły mi się bardzo a’propos.
Bywa też inaczej: błyszczyki, tusze do brwi, sprasowane pudry do powiek – jedno ma 7 mililitrów, drugie 5 gramów, trzecie centymetr sześcienny, upakowane głęboko w wymyślne pudełeczka, a gdy zobaczy się wielką kadź o pojemności paru beczek na kapustę, jak ta z brylantyną do włosów, miewa się dziwnie odczucie, podobne do tego, jakie może mieć dziecko, które w cyrku odkryło oszustwo magika. Albo też gdy to dziecko, wyprosiwszy gałkę lodu, widzi na zapleczu lodziarni balię wypełnioną masą lodową.
Odrobina tego błyszczyka mieści się w buteleczce dużo większej niż ona sama, a te dostarczane były na taśmę na styropianowych tackach, każda buteleczka w osobnej przegródce, poukładanych w tekturowych pudłach zbiorczych; tak samo zapakowane były nakrętki z wąsem owiniętym wacikiem. Gotowe opakowanie błyszczyku wkładało się w gniazdo z błyszczącego plastiku, a całość w spore, kartonowe opakowanie z krzykliwymi napisami i zdjęciem kobiety o namiętnych, pełnych, półotwartych ustach; zarówno plastiki, jak i końcowe opakowanie jednostkowe, dostarczane były w opakowaniach zbiorczych. Na końcu taśmy, na palecie, stało ogromne pudło mieszczące złożone pudełka zbiorcze, w które, po ich sklejeniu (taśmy klejące też mieściły się w tekturowych pudłach) wkładało się po sześć opakowań jednostkowych, pudełko oklejało, stawiało na drugą paletę, a na koniec owijało ją lepiącą się taśmą. Pudła, tektury, opakowania. Opakowania opakowań, które były opakowaniami opakowań. Cywilizacja opakowań i śmieci. Rozmawiałem z chłopakiem, którego praca polega na chodzeniu po hali (hali pakingu, jak to spolszczając mówią Polacy) zbieraniu i wywożeniu zużytych opakowań i śmieci w niebieskich wielkich pojemnikach. Jest ich trzech na zmianie...
Obserwowałem sposoby pakowania tych różnych mazideł, perfum, szamponów, i co tam jeszcze jest tutaj produkowane: kolorowe, duże pudełka, wielkie napisy, powszechne odwoływanie się do erotyki, albo i wprost seksu, celofan, pozłotko, butelki udające kryształowe, druciki malowane złotą farbą – blichtr dla mas, dużo, tanio, Tesco. Jak łatwo podejść ludzi, dając im namiastkę luksusu za dwa funty.
Wczoraj padał deszcz, i na przerwę wyjątkowo poszedłem na stołówkę. Siedziałem na wprost okna przez które widać halę z tymi skomplikowanymi maszynami produkującymi specyfiki piękności, i znowu, patrząc na te maszynerie, uderzył mnie kontrast między tym, co (i po co!) kupuje się w sklepie, a widokiem przez szybę; między celem stosowania tych specyfików, a technicznością ich produkcji. Myślę, że bardziej naturalna wydawałaby się jakaś piwnica, albo wieża, gdzie alchemik, stary, rozczochrany człowiek z wielką brodą, warzyłby swoje eliksiry, albo szpakowaty pigularz rozcierający w moździerzu sobie tylko znane zioła, niż ta hala błyszcząca stalą.
15 sierpnia.
Dzisiaj wracałem do domu krótko po ulewnym deszczu, i w pobliżu tej posesji, na której ponownie kwitnie magnolia, zobaczyłem wychyloną na chodnik (a te są tutaj na ogół wąskie, na niektórych ulicach to ledwie ścieżki) gałązkę tamaryszku obciążoną kroplami deszczu uwiązanymi wśród jego gęstych, delikatnych gałązek – tych ze snu tkanych. Odbijały one światło pobliskiej latarni, a wyglądały tak ładnie, jakby same świeciły – tym ładniej, że ich diamentowe światełka utkwione były wśród zielonej mgiełki tamaryszku.
Z powodu miniaturowej wielkości posesji samochody parkuje się tak ciasno, czasem niemal na styk z murem czy ogrodzeniem, że czasem zastanawiam się, czy dałbym radę wjechać tyłem tak, jak wielu tutaj robi. Pewnie dlatego widuje się na samochodach lusterka zamocowane na tylnej szybie i skierowane w dół tak, aby kierowca z góry widział tylny zderzak. Dla ludzi też jest mało miejsca, i bywa, że do drzwi prowadzi wąska ścieżka, czasem jeszcze meandrująca między drzewami lub klombami. Bywają wejścia tak urokliwe, że zatrzymuję się i patrzę, i mam chęć pójść tą czy tamtą uroczą dróżką prowadzącą zielonym tunelem wyciętym w wielkim, cienistym żywopłocie, dalej wśród gęstych, kolorowych kęp kwiatów, zakręcając dwa czy trzy razy, chowając się pod drzewem, dzieląc swoją niewielką szerokość z kępami kwiatów rozsiadających się na kamieniach ścieżki, a to wszystko na przestrzeni zaledwie 7 czy 10 metrów. Widziałem ładne, urozmaicone i kolorowe ogródki kwiatowe przed wejściami do domów, o wymiarach dosłownie dwóch, trzech metrów, ale nie wszędzie, bo czasem taki kwietny skrawek sąsiaduje, poprzez oddzielający murek (gdzieś widziałem cudne niebieskości rosnące w szparach między kamieniami takiego murku), z nagą powierzchnią wysypaną tłuczonym kamieniem.
Chyba nie pisałem o wiszących kwiatach, a powinienem, bo widok jest naprawdę ładny. Otóż nie tylko przy wielu domach, ale i na rondach, na ulicach, widuje się stojące lub wiszące kosze z kwiatami, często są to kilkupiętrowe kwietne kule (bo koszy wcale nie widać) albo sople, gdy girlandy kwiatów sięgają kuli wiszącej niższej. Nie widać na nich uschniętych badyli, przekwitłych kwiatów, wszystko jest bajecznie żywe i kolorowe – jakby Flora przechadzała się ulicami Trowbridge i błogosławiła rosnącej tutaj florze.
Kilometr za ostatnimi budynkami miasteczka jest dzielnica przemysłowa: to kilka ładnych uliczek obsadzonych drzewami zza których widać budynki hal fabrycznych. Nie są to bunkry, jakie w Polsce stawiają sieci handlowe w rodzaju Geanta - te są niedawno wybudowane, z widocznym staraniem o wygląd. Wśród nich kilka niebieskich budynków spółki Beauty zajmującej się produkcją i konfekcjonowaniem tanich kosmetyków, głównie dla Tesco. Wszędzie białe ściany, białe fartuchy pracowników, kamery, monitory, szum silników i rytmiczne odgłosy działających na taśmach (tutaj mówią liniach) automatów. Pierwszego dnia taśma na której pracowałem pakowała szampony dla dzieci, kilkanaście tysięcy butelek w ciągu zmiany... Właśnie, w tych wielkich ilościach kryje się wyjaśnienie pewnego fenomenu, który znany jest każdemu, a wciąż pozostającego dziwnym. Otóż za osiem godzin wkładania na taśmę butelek na szampon dla dzieci zarobiłem kilkadziesiąt funtów, w ciągu miesiąca, przy mojej stawce, około 1000 funtów, za które mogę kupić niemal nieskończoną liczbę rodzaju towarów lub usług: banany, chleb, parasolki, meble, wycieczkę, a nawet samochód w niezłym stanie – to wszystko za jedną, jedyną czynność, drobny ułamek wszystkich czynności wykonywanych przez setki ludzi i wyrafinowany sprzęt, a potrzebnych do postawienia na sklepowej półce szamponu dla dzieci, towaru rzadko kupowanego i przez nieliczne osoby, towaru, który w wydatkach domowych zajmuje jedną z ostatnich, właściwie nie liczących się, pozycji. Te ułamki procenta domowych budżetów pomnożone przez krocie tysięcy butelek sprzedawanych w wielkich sieciach handlowych w milionowych miastach, składają się na te moje banany i parasolki. Prawda, można powiedzieć, banalna, bo powszechnie znana, ale zadziwiać nie przestaje – i to nie tylko w Beauty, bo takie myśli przychodziły mi do głowy i w lunaparku.
Z okna mieszczącej się na piętrze stołówki widać wnętrze hali, w której robi się miejscowe produkty; stałem tam i zafascynowany patrzyłem na rzędy wielkich zbiorników, czy też mieszadeł, błyszczących wypolerowaną stalą, obrosłych rurociągami, elektrozaworami, przewodami, jakimiś czujnikami i wyświetlaczami, a wokół nich ludzi w kaskach – współczesnych alchemików wspomaganych wszechobecnymi komputerami i wiedzą dwudziestopierwszowiecznej cywilizacji. Dzisiaj pracowałem na taśmie pakującej błyszczyk. Właściwie nie wiedziałem co jest w tych malutkich buteleczkach z chwytliwą reklamą “Bądź seksy”, więc zapytałem sąsiadkę; ta powiedziała o tym błyszczyku, a ja zadałem głupie, jak się okazało, pytanie o to, co się tym wybłyszcza. Sąsiadka spojrzała na mnie zdziwiona, i wzruszając ramionami powiedziała, że usta.
Tysiące lat temu moi męscy przodkowie zauważyli, że zdrowa, a więc dobra na przyszłą matkę, kobieta ma pełniejsze, bardziej czerwone i lśniące wargi, więc zaczęli wygląd ust brać pod uwagę w czasie poszukiwań swoich partnerek seksualnych. Kobiety oczywiście szybko to zauważyły, i stosując najróżniejsze sposoby (na przykład przygryzanie warg, aby stały się bardziej czerwone, albo zwilżanie je końcem języka), niejako oszukiwały mężczyzn. Później jakoś tak się stało, że mężczyźni sami pomagali się oszukiwać, co zostało do dzisiaj: to wszak głównie faceci zajmują się (tak myślę) wymyślaniem receptur na mazidła mające uatrakcyjnić wygląd kobiety, a na hali mieszczącej te wielkie mieszadła pracują tylko faceci. Buteleczka substancji mającej uczynić kobietę bardziej seksy mieści jej parę gram (przecież cudowności nie sprzedaje się na kilogramy!), a ja na początku taśmy widziałem zbiornik mieszczący, tak na oko, 30 litrów, który pod koniec zmiany był jeszcze dopełniany. Gdy odkręcono jego wieko i z plastikowego pojemnika dolano parę litrów, przypomniało mi się porównanie przez Lema (chyba w książce, która jest recenzją nienapisanej książki) strumienia wody tryskającej z gejzeru do strumienia męskiego nasienia, a to nie tylko z powodu erotycznej, w ostateczności, przyczyny stosowania tego błyszczyka, ale i z powodu jego koloru i konsystencji, które kojarzyły mi się bardzo a’propos.
Bywa też inaczej: błyszczyki, tusze do brwi, sprasowane pudry do powiek – jedno ma 7 mililitrów, drugie 5 gramów, trzecie centymetr sześcienny, upakowane głęboko w wymyślne pudełeczka, a gdy zobaczy się wielką kadź o pojemności paru beczek na kapustę, jak ta z brylantyną do włosów, miewa się dziwnie odczucie, podobne do tego, jakie może mieć dziecko, które w cyrku odkryło oszustwo magika. Albo też gdy to dziecko, wyprosiwszy gałkę lodu, widzi na zapleczu lodziarni balię wypełnioną masą lodową.
Odrobina tego błyszczyka mieści się w buteleczce dużo większej niż ona sama, a te dostarczane były na taśmę na styropianowych tackach, każda buteleczka w osobnej przegródce, poukładanych w tekturowych pudłach zbiorczych; tak samo zapakowane były nakrętki z wąsem owiniętym wacikiem. Gotowe opakowanie błyszczyku wkładało się w gniazdo z błyszczącego plastiku, a całość w spore, kartonowe opakowanie z krzykliwymi napisami i zdjęciem kobiety o namiętnych, pełnych, półotwartych ustach; zarówno plastiki, jak i końcowe opakowanie jednostkowe, dostarczane były w opakowaniach zbiorczych. Na końcu taśmy, na palecie, stało ogromne pudło mieszczące złożone pudełka zbiorcze, w które, po ich sklejeniu (taśmy klejące też mieściły się w tekturowych pudłach) wkładało się po sześć opakowań jednostkowych, pudełko oklejało, stawiało na drugą paletę, a na koniec owijało ją lepiącą się taśmą. Pudła, tektury, opakowania. Opakowania opakowań, które były opakowaniami opakowań. Cywilizacja opakowań i śmieci. Rozmawiałem z chłopakiem, którego praca polega na chodzeniu po hali (hali pakingu, jak to spolszczając mówią Polacy) zbieraniu i wywożeniu zużytych opakowań i śmieci w niebieskich wielkich pojemnikach. Jest ich trzech na zmianie...
Obserwowałem sposoby pakowania tych różnych mazideł, perfum, szamponów, i co tam jeszcze jest tutaj produkowane: kolorowe, duże pudełka, wielkie napisy, powszechne odwoływanie się do erotyki, albo i wprost seksu, celofan, pozłotko, butelki udające kryształowe, druciki malowane złotą farbą – blichtr dla mas, dużo, tanio, Tesco. Jak łatwo podejść ludzi, dając im namiastkę luksusu za dwa funty.
Wczoraj padał deszcz, i na przerwę wyjątkowo poszedłem na stołówkę. Siedziałem na wprost okna przez które widać halę z tymi skomplikowanymi maszynami produkującymi specyfiki piękności, i znowu, patrząc na te maszynerie, uderzył mnie kontrast między tym, co (i po co!) kupuje się w sklepie, a widokiem przez szybę; między celem stosowania tych specyfików, a technicznością ich produkcji. Myślę, że bardziej naturalna wydawałaby się jakaś piwnica, albo wieża, gdzie alchemik, stary, rozczochrany człowiek z wielką brodą, warzyłby swoje eliksiry, albo szpakowaty pigularz rozcierający w moździerzu sobie tylko znane zioła, niż ta hala błyszcząca stalą.
15 sierpnia.
Dzisiaj wracałem do domu krótko po ulewnym deszczu, i w pobliżu tej posesji, na której ponownie kwitnie magnolia, zobaczyłem wychyloną na chodnik (a te są tutaj na ogół wąskie, na niektórych ulicach to ledwie ścieżki) gałązkę tamaryszku obciążoną kroplami deszczu uwiązanymi wśród jego gęstych, delikatnych gałązek – tych ze snu tkanych. Odbijały one światło pobliskiej latarni, a wyglądały tak ładnie, jakby same świeciły – tym ładniej, że ich diamentowe światełka utkwione były wśród zielonej mgiełki tamaryszku.
Z powodu miniaturowej wielkości posesji samochody parkuje się tak ciasno, czasem niemal na styk z murem czy ogrodzeniem, że czasem zastanawiam się, czy dałbym radę wjechać tyłem tak, jak wielu tutaj robi. Pewnie dlatego widuje się na samochodach lusterka zamocowane na tylnej szybie i skierowane w dół tak, aby kierowca z góry widział tylny zderzak. Dla ludzi też jest mało miejsca, i bywa, że do drzwi prowadzi wąska ścieżka, czasem jeszcze meandrująca między drzewami lub klombami. Bywają wejścia tak urokliwe, że zatrzymuję się i patrzę, i mam chęć pójść tą czy tamtą uroczą dróżką prowadzącą zielonym tunelem wyciętym w wielkim, cienistym żywopłocie, dalej wśród gęstych, kolorowych kęp kwiatów, zakręcając dwa czy trzy razy, chowając się pod drzewem, dzieląc swoją niewielką szerokość z kępami kwiatów rozsiadających się na kamieniach ścieżki, a to wszystko na przestrzeni zaledwie 7 czy 10 metrów. Widziałem ładne, urozmaicone i kolorowe ogródki kwiatowe przed wejściami do domów, o wymiarach dosłownie dwóch, trzech metrów, ale nie wszędzie, bo czasem taki kwietny skrawek sąsiaduje, poprzez oddzielający murek (gdzieś widziałem cudne niebieskości rosnące w szparach między kamieniami takiego murku), z nagą powierzchnią wysypaną tłuczonym kamieniem.
Chyba nie pisałem o wiszących kwiatach, a powinienem, bo widok jest naprawdę ładny. Otóż nie tylko przy wielu domach, ale i na rondach, na ulicach, widuje się stojące lub wiszące kosze z kwiatami, często są to kilkupiętrowe kwietne kule (bo koszy wcale nie widać) albo sople, gdy girlandy kwiatów sięgają kuli wiszącej niższej. Nie widać na nich uschniętych badyli, przekwitłych kwiatów, wszystko jest bajecznie żywe i kolorowe – jakby Flora przechadzała się ulicami Trowbridge i błogosławiła rosnącej tutaj florze.
28 sierpnia.
Jem banana (na wyprzedaży
kupiliśmy 10 kg za trzy funty), i słucham przepięknej sonaty Bacha na skrzypce
i klawesyn. Banan i Bach... To połączenie wrażeń i czynności wprowadza mnie w
melancholijny nastrój, przypominając ten odległy dzień sprzed ćwierćwiecza, z
tych szarych i biednych, ale przecież moich, więc pięknych lat, gdy będąc w
Warszawie, na bazarze Różyckiego kupiłem dwa czy trzy banany (tylko tam były
dostępne), i wiozłem je pociągiem do domu, dla małego Kuby, ciesząc się myślą o
radości, jaką mu sprawię. Często wspominam te banany, i wcale nie są one dla
mnie symbolem biedy tamtych lat, nie: one uświadamiają mi, jak czasem niewiele
trzeba, aby doświadczyć radości, i w jak różny sposób można odczuć swoją chęć
obdarowania.
Pracowałem dzisiaj na taśmie,
której brygadzistą jest Filipińczyk mieszkający w Anglii. Załogę stanowili:
czworo Polaków, jeden Anglik, ale łaciaty, jak to tutaj mówią, to znaczy nie
biały, albo nie całkiem biały, oraz dwóch Marokańczyków. Na sąsiedniej taśmie
szefuje Pakistańczyk, bodajże, czy może Afgańczyk, dość że muzułmanin – jak i
ci dwaj z Maroko. Nasza wspólna znajoma, oczarowana nim, dzisiaj przedstawiła
mi go, powiedzieliśmy sobie wzajemnie miłe słówka, uśmiechnęli, i teraz wiem,
że ma na imię Ahmed (jak się pisze takie imię?). W pracy coraz to słychać słowo
Ramadan, który zaczyna się wkrótce, i w związku z którym spodziewane jest
przesunięcie przerwy na posiłek. Jednego z tych Marokańczyków koledzy uczyli
dzisiaj nowych słówek, śmiesznie wypowiadał słowo przyjaciel, a na koniec jeden
z Polaków kazał mu powtórzyć “stół z powyłamywanymi nogami” – Marokańczyk
wyraźnie, najczystszą polszczyzną, powiedział “o, kurwa!” i zrejterował. Polak
krzyknął za nim: “nie kurwa tylko stół!” Szefem wydziału jest Asz, Hindus, nie
wiem jakiego obywatelstwa, a menagerem całego Beauty jest rodowity Anglik,
podlegający bezpośrednio właścicielowi, a jest nim jakaś firma z Hong Kongu.
Praca w międzynarodowej
obsadzie. Granic nie ma, świat jest nasz.
9 września.
Siedziałem nad tekstem o
książce Drzeżdżona, ale w głowie nic, poza pojedynczymi słowami, ledwie
rozpoznawalnymi wrażeniami, których nie potrafiłem wyrazić słowami. Poszedłem
więc na spacer, brzegiem strumienia, który znalazłem tuż obok, sto metrów od
domu. Szedłem zarośniętą ścieżką, i było mi jakoś dziwnie, inaczej, tak, jak kiedyś,
i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy w czasie mojego
pobytu w Anglii byłem na samotnym spacerze, tak bez celu, dla zobaczenia
przyrody, dla bycia samemu, i nie ulicami szedłem, a wśród gąszczy drzew i
krzewów. Poszedłem, bo chciałem w ten sposób wyciszyć się, wsłuchać w swoje
wrażenia z lektury książki, aby dzięki temu rozpoznać je, nazwać i opisać. Nie
wiem, czy mi się udało, ale nic to – taki spacer ma wartość samą w sobie. W
wielu miejscach strumienia po prostu nie widać, ani nie ma do niego
bezpośredniego dostępu, z powodu zarastającego go gąszczu drzew. Rośnie tam
mnóstwo głogów z taką ilością czerwonych owoców, że z daleka wydają się te
drzewa być rudawe. Jak pięknie musi być tam na wiosnę, w porze ich kwitnięcia!
Nie mogę poradzić sobie z czasem, nie tym metafizycznym, tym z wielkiej litery,
ale tym codziennym, weekendowym, i z tymi godzinami wolnymi w dni robocze.
Pędzi ten czas tak szybko, że nie mogę za nim nadążyć, a im szybciej go gonię,
tym szybciej on ucieka. Czuję w sobie podenerwowanie z tego powodu, a bywa, że
i zniechęcenie; chciałbym wtedy usiąść i nic nie robić, leniwie i bez liczenia
godzin posłuchać mijającego czasu... Chyba spróbuję tak zrobić.
10 września.
Na ścianie collegu rośnie
młody bluszcz. Czekając na lekcję podszedłem i spróbowałem oderwać pnącze
grubości ołówka, a więc niewielkie. Nie udało mi się, trzymało się zbyt mocno.
Grubsze gałęzie pokryte są włosami, wyglądają ohydnie, i takie też są w dotyku.
Paskudztwo!
Praca.
Taśma wychodzi jakby znikąd,
po prostu pojawia się na początku linii, i sunie powoli a jednostajnie. Zrazu
jest pusta, ale po krótkiej chwili czyjaś ręka szybkim ruchem kładzie na nią
pierwszy element, na przykład buteleczkę wziętą z wielkiego pudła i napełnioną
mazidłem do powiek. W cztery sekundy po tej pierwszej, ta sama ręka kładzie na
taśmę następną buteleczkę, po niej kolejną, i następną, następną, bez końca,
wypracowanymi, precyzyjnymi ruchami, jak automat, prawie tysiąc na godzinę.
Rząd czarnych buteleczek sunie w moją stronę, stopniowo zmieniając swój wygląd,
obrastając w kolejne elementy, bo oto co sekundę ręce kolejnych osób siedzących
przy taśmie wyciągają się ku nim, chwytają je, i tak samo szybkimi ruchami rąk
i palców jak te pierwsze ręce, montują jakiś element, odkładają na taśmę, i w
tym samym ułamku sekundy, ruchem wypracowanym w tysięcznych powtórzeniach,
chwytają następną. Czarny, wąski, podłużny pojemniczek zyskuje specjalne
zakończenie, nakrętkę ze szczoteczką, obrasta dwoma czy trzema nalepkami, a po
kolejnym metrze i sekundzie następna szybka dłoń wtłacza go w błyszczące,
plastikowe gniazdko. Plastik musi być błyszczący, bo co prawda człowiek nie
sroka, ale chyba nie do końca. W sekundę później taki ubłyszczony pojemniczek
zyskuje sąsiada – złożony, duży, kolorowy kartonik opakowania z krzykliwym
napisem “będziesz seksy”, i już po ten komplet wyciągają się następne dłonie,
wkładają buteleczkę do środka i odkładają, zawsze w tym samym położeniu (a
chodzi tu o zaoszczędzenie ćwierci sekundy na operacji ich przekręcenia), by
kolejne dłonie mogły ruchami palców tak szybkimi, że trudnymi do zauważenia,
zamknąć opakowanie. Jeszcze tylko nalepka z kodem kreskowym, nalepki
gwarancyjne, i już ten nieskończony rząd jaskrawych opakowań chwytają dłonie
mojej sąsiadki i umieszczają je, po sześć, w podanym im przeze mnie, sklejonym
i oznakowanym nalepką, pudełku zbiorczym. Co pół minuty kolejne takie pudełko
ląduje na taśmie i sunie do mnie. Ja też mam ruchy automatu: jednym, dosłownie
jednym ruchem palców zamykam cztery skrzydełka tekturowego opakowania, i
trzymając je lewą dłonią, prawą, uzbrojoną w specjalny pistolet z rolką taśmy
klejącej zamiast magazynka, zaklejam pudełko (prawidłowo wykonana taka operacja
trwa mniej niż sekundę) i odstawiam na paletę. Siedemdziesiąt pudełek w każdej
z ośmiu warstw, 560 opakowań po pół tuzina błyszczących błyszczyków, bo co
prawda Anglia przyjęła system miar SI, ale nie do końca. W wolnych chwilach
kleję spody następnych pudełek. Ponad tysiąc na zmianę. A taśma sunie
nieprzerwanie, pojawiając się znikąd, i nieprzerwanie sunie po niej rząd
przeobrażanych dziesiątkami rąk pojemniczków, buteleczek, świecidełek.
Beauty. Będziesz piękna.
Będziesz seksy.
17września.
Pracuję w firmie prowadzącej
wysyłkową sprzedaż książek.
Kompletując zamówienia, trudno
nie myśleć o upodobaniach i zainteresowaniach odbiorców; treść ich
najróżniejszych zamówień bywa początkiem fantazji snutych na ich temat - mojego
sposobu na zajęcie wolnej głowy. Najczęściej kupowane są słowniki, których
tutaj jest dzikie mnóstwo rodzajów, od takich zwykłych, ogólnych, po
specjalizowane słowniki biograficzne, muzyczne, geograficzne, historyczne,
mitologiczne, przyrodnicze z dalszym, bardziej szczegółowym podziałem, etc.
Niemal wszystkie mają w tytule słowo Oxford – zdaje się, że nie tylko w naszym
kraju to słowo ma moc zwiększania sprzedaży. Na obwolucie cytowane są recenzje
Ważnych Osób, oczywiście starannie wybrane: “Wit and wisdom of past and
present” – to z okładki kolejnego słownika, z “Dictionary of Quotations”. Są
atlasy i atlaszyska, albumy i albumiska, są książki jak te: “Landmarks of
Britain”, “Short history of nearly everything”, “The best after dinner stories”
– więc pozycje lekkie albo użyteczne, albo ciekawostki czy kompendia, nie jest
to literatura zwana piękną.
Książka “Taste of Britain” ma chyba z pięćset stron, a mojemu smakowi wydawało się, że pięciostronicowa zmieściłaby wszystkie smaki Brytanii...
Czy ktoś, kto zamawia pięć rodzajów słowników, chce zapełnić wolne miejsce na półce, czy jest zapalonym krzyżówkowiczem?
Zamawiający “Pink Fairy Book”, “Seven Wonders of the World”, “Celts” i “Jane Eyre” jest niezdecydowany?
“Dead Sea Scrolls”, “The Rosetta Stone”, “Great Philosophers: Seneca, Cicero, Lucretius, Aristotle, Plato” – historyk amator i filozof?
“Mediterranean Food”, “History of Western Science”, “Grimm’s Fairy Tales” – rodzinne zamówienie, dla mamy, taty i dziecka?:)
“Descent of Man”, “Origin of Species”, “Voyage of Beagle” – stanowczo darwinista!
“Lost continent”, “Lost City of the Incas” – zamówienie poszukiwacza ciekawostek, czy skarbów?
Są jednak zamówienia jednoznacznie świadczące o czytelniczych zainteresowaniach zamawiających, i nie tylko “In search of lost time” mam tutaj na myśli. Dzisiaj po raz pierwszy pakowałem ładne, sześciotomowe, w matowo-granatowych kopertach, wydanie historii Brytanii od czasów rzymskich po rok 2000, ale klienci kupują też Relativiti Ensteina, mity Brytanii, albo bogato (i dość ładnie, co tutaj jest rzadkością - ech, te gusty Wyspiarzy...) wydane serie dzieł Conrada czy Dickensa. Sporo sprzedawanych jest książek Darwina – dla odmiany całe w jarmarcznych rysuneczkach; sporo grubaśnych tomów History of Western Science, History of Western Philosophy, oraz historii Rzymu Mommsena. Klasykę kryminalną prezentuje sławny pan z fajką oraz ten, który twierdził, że “Trouble is my business”.
Książka “Taste of Britain” ma chyba z pięćset stron, a mojemu smakowi wydawało się, że pięciostronicowa zmieściłaby wszystkie smaki Brytanii...
Czy ktoś, kto zamawia pięć rodzajów słowników, chce zapełnić wolne miejsce na półce, czy jest zapalonym krzyżówkowiczem?
Zamawiający “Pink Fairy Book”, “Seven Wonders of the World”, “Celts” i “Jane Eyre” jest niezdecydowany?
“Dead Sea Scrolls”, “The Rosetta Stone”, “Great Philosophers: Seneca, Cicero, Lucretius, Aristotle, Plato” – historyk amator i filozof?
“Mediterranean Food”, “History of Western Science”, “Grimm’s Fairy Tales” – rodzinne zamówienie, dla mamy, taty i dziecka?:)
“Descent of Man”, “Origin of Species”, “Voyage of Beagle” – stanowczo darwinista!
“Lost continent”, “Lost City of the Incas” – zamówienie poszukiwacza ciekawostek, czy skarbów?
Są jednak zamówienia jednoznacznie świadczące o czytelniczych zainteresowaniach zamawiających, i nie tylko “In search of lost time” mam tutaj na myśli. Dzisiaj po raz pierwszy pakowałem ładne, sześciotomowe, w matowo-granatowych kopertach, wydanie historii Brytanii od czasów rzymskich po rok 2000, ale klienci kupują też Relativiti Ensteina, mity Brytanii, albo bogato (i dość ładnie, co tutaj jest rzadkością - ech, te gusty Wyspiarzy...) wydane serie dzieł Conrada czy Dickensa. Sporo sprzedawanych jest książek Darwina – dla odmiany całe w jarmarcznych rysuneczkach; sporo grubaśnych tomów History of Western Science, History of Western Philosophy, oraz historii Rzymu Mommsena. Klasykę kryminalną prezentuje sławny pan z fajką oraz ten, który twierdził, że “Trouble is my business”.
Słowo o adresach.
Niektóre domy w UK mają swoje
nazwy; oto nazwa jednego z nich, domu gdzieś pod Kentem: The hole in the Wall.
Oryginalna. Chyba tylko Anglicy potrafią nazwać dom dziurą w murze.
Jeden z kolegów w pracy
powiedział, że tutaj większość książek wydawana jest w sztywnych kopertach dla
wygody wycierania kurzu, jako że te książki kupowane są dla ozdoby. Wydaje mi
się, że sporo w tych słowach prawdy, szczególnie wobec popularności bardzo
tutaj licznych albumów, wydawanych na kredowym papierze opasłych tomiszczach
ważących nawet ponad 10 kilogramów! Takie są, na przykład, albumy ze sztuką
Florencji, Paryża, czy, sprzedawany w dużych ilościach, ogromniasty album ze
zdjęciami ptaków Ameryki. Jest cała seria albumów o katedrach gotyckich (a przy
nich moje wspomnienie Ruskina i dalej Prousta), jest nawet trzytomowy album o
wielkich domach w Wielkiej Brytanii. Właśnie! Z jednego z tych albumów
dowiedziałem o wielkiej katedrze w Wells, o godzinę drogi stąd, i którejś
grudniowej niedzieli pojechałem tam szukać swojej własnej figurki.
Jeszcze słowo o tych domach. Są nie tylko wielkie, ale i stare, historyczne, i piękne. Na okładce jednego z tych tomów jest zdjęcie starego zamka w drzwiach, takiego zdobnego, z okuciami. Kilka już razy podziwiałem to piękne dzieło sztuki, bo sam jego widok jest przyjemnością, a wyszukiwaniu szczegółów nie ma końca. Na przykład łby gwoździ okuć są misternie wyrzeźbionymi z brązie łbami lwów. Cudo!
Wracam do przeglądu książek.
Na drugim biegunie Liwiusz, Tacyt, Homer, Tukidydes, Herodot, Cezar opowiadający o wojnie w Galii, Platon opisujący wizję idealnego państwa, czy Marcus Aurelius ze swoimi “Meditations” – aż pozazdrościłem Anglikom wyboru, chyba większego niż wybór w języku polskim.
Szata graficzna, mimo bogatych wydań, jest kiepska, bo bez smaku, taka... jarmarczna. Typowe jest przesadne aż do zatracenia czytelności zdobnictwo liter na grzbietach książek, liter często złotych, albo o innych, rażących, błyszczących kolorach. Często kolory napisów i grzbietów książek są tak podobne, że przeczytanie tytułu jest mocno utrudnione, a ta kolorystyka... Dzisiaj pakowałem kilka książek “The name of Rose”, której okładki, w nasyconej czerni, czerwieni i bieli (z dodatkiem czegoś złotego, co mnie kojarzy się z drutem kolczastym, a chyba powinno z łodygą róży), wyglądają po prostu dziwacznie. Jeszcze rozumiem zamysł wydawcy umieszczającego na grzbiecie książki “Humorous anecdotes” postać faceta w długiej spódnicy, trzymającego miotłę w taki sposób, w jaki żołnierze trzymali kiedyś swoje karabiny, ale zdobienie poważnych dzieł historycznych wątpliwej jakości ozdóbkami, listeczkami i kwiatuszkami, wydaje się co najmniej dziwne. Na przykład zielony grzbiet jeden z książek Darwina obficie posypany jest złotym brokatem (który znacznie podnosi wartość - a może i zawartość - książki, jak powszechnie tutaj się mniema), a na grzbiecie innej książki narysowana jest żaba, taka zwykła, paskudna, szykująca się do skoku. Na grubej okładce książki o dziwacznym dla mojej szczątkowej angielszczyzny tytule (mnie wychodzą głupoty o pochowaniu w rannym kolanie): “Bury my heart at wounded knee”, znalazłem rzędy kropek, gwiazdeczek i nawiasów - do połowy grubości tomu są nawiasy otwierające, a drugą połowę wypełniają nawiasy zamykające. Ciekawe, ile dostał “projektant” za ten swój design, ale obojętnie jakiej wysokości była ta kwota, ja podjąłbym się zrobić projekt lepszy i za wynagrodzenie dwa razy mniejsze.
Jeszcze słowo o tych domach. Są nie tylko wielkie, ale i stare, historyczne, i piękne. Na okładce jednego z tych tomów jest zdjęcie starego zamka w drzwiach, takiego zdobnego, z okuciami. Kilka już razy podziwiałem to piękne dzieło sztuki, bo sam jego widok jest przyjemnością, a wyszukiwaniu szczegółów nie ma końca. Na przykład łby gwoździ okuć są misternie wyrzeźbionymi z brązie łbami lwów. Cudo!
Wracam do przeglądu książek.
Na drugim biegunie Liwiusz, Tacyt, Homer, Tukidydes, Herodot, Cezar opowiadający o wojnie w Galii, Platon opisujący wizję idealnego państwa, czy Marcus Aurelius ze swoimi “Meditations” – aż pozazdrościłem Anglikom wyboru, chyba większego niż wybór w języku polskim.
Szata graficzna, mimo bogatych wydań, jest kiepska, bo bez smaku, taka... jarmarczna. Typowe jest przesadne aż do zatracenia czytelności zdobnictwo liter na grzbietach książek, liter często złotych, albo o innych, rażących, błyszczących kolorach. Często kolory napisów i grzbietów książek są tak podobne, że przeczytanie tytułu jest mocno utrudnione, a ta kolorystyka... Dzisiaj pakowałem kilka książek “The name of Rose”, której okładki, w nasyconej czerni, czerwieni i bieli (z dodatkiem czegoś złotego, co mnie kojarzy się z drutem kolczastym, a chyba powinno z łodygą róży), wyglądają po prostu dziwacznie. Jeszcze rozumiem zamysł wydawcy umieszczającego na grzbiecie książki “Humorous anecdotes” postać faceta w długiej spódnicy, trzymającego miotłę w taki sposób, w jaki żołnierze trzymali kiedyś swoje karabiny, ale zdobienie poważnych dzieł historycznych wątpliwej jakości ozdóbkami, listeczkami i kwiatuszkami, wydaje się co najmniej dziwne. Na przykład zielony grzbiet jeden z książek Darwina obficie posypany jest złotym brokatem (który znacznie podnosi wartość - a może i zawartość - książki, jak powszechnie tutaj się mniema), a na grzbiecie innej książki narysowana jest żaba, taka zwykła, paskudna, szykująca się do skoku. Na grubej okładce książki o dziwacznym dla mojej szczątkowej angielszczyzny tytule (mnie wychodzą głupoty o pochowaniu w rannym kolanie): “Bury my heart at wounded knee”, znalazłem rzędy kropek, gwiazdeczek i nawiasów - do połowy grubości tomu są nawiasy otwierające, a drugą połowę wypełniają nawiasy zamykające. Ciekawe, ile dostał “projektant” za ten swój design, ale obojętnie jakiej wysokości była ta kwota, ja podjąłbym się zrobić projekt lepszy i za wynagrodzenie dwa razy mniejsze.
Anglicy potrafią ładnie wydać
książkę; tomy z dziełami Wordsworth’a, Coleridge’a, Keats’a, Tennyson’a, z
okładkami w kolorze i fakturze starego mahoniu, są po prostu bardzo ładne, więc
tym bardziej dziwią tamte bezguścia.
Dzieło Prousta wydane jest w tonacji niebiesko – czarnej, a koperty (dwie, zawierające po trzy tomy) ozdobione są tym znanym zdjęciem, na którym autor brodę podpiera dłonią, trzymając palce na policzku. Całość prezentuje się nawet ładnie.
Mój angielski jest taki, że tytuł “Ten days what shook the world” zdołałem przetłumaczyć a vista, ale znaczenia większości tytułów dowiaduję się w domu, ze słownika. Tak było i z książką “To Kill a Mockingbird”. To kill wiadomo, ale mockingbrid?? Jakby ptak na końcu słowa, ale... nie wiedziałem. Słownik wyświetlił mi informację, iż jest to nazwa zoologiczna i oznacza przedrzeźniacza. A cóż to takiego? Dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie rysunek ptaka na grzbiecie książki (czy to ten, który potrafi naśladować dźwięki?? – myśl w głowie) i w tej jednej chwili niewiadoma wyjaśniła się, przynosząc wspomnienie nastroju mądrej i ciepłej powieści czytanej w młodości, powieści “Zabić drozda”.
Ceny książek są wysokie, typowe mieszczą się w granicach 15 – 30 funtów, a najdroższe książki kosztują ponad 100. Klient - rekordzista, Australijczyk, dla którego książki zapakowałem do kilku dużych pudeł, zapłacił za zamówienie nieco ponad dwa tysiące funtów!
Muszę się poprawić.
Otóż okazało się, że najdroższe książki szefowa pakuje sama. Widząc z jakim trudem dźwiga paczki, zapytałem, czy w nich jest tylko jedna książka. Tak, jedna. Podniosłem paczkę, mogła ważyć 15 - 20 kilogramów, a cena! 890 funtów za psałterz..., cholera, skleroza, nie pamiętam. Dużo “tańsze”, bo po około 200 funtów, są dzieła Szekspira z limitowanych serii, każdy egzemplarz z numerem kopii; dziwnie człowiek się czuje, widząc stosy dziesięciokilogramowych tomów z tytułami tak znamienitymi: Hamlet, King Lear, Mackbeth...
Wiele książek drukowanych jest w Chinach, stamtąd płyną tutaj, do Anglii, po to tylko, aby po przepakowaniu płynąć z powrotem na antypody. I to się opłaca! Ktoś z Manili albo innego Nome zamawia książkę (jedną, bo i tak bywa), a ta płynie do niego przez oceany, jedzie na krańce kontynentu – oto obecny wymiar świata!
Jest i drugi wymiar - wędrowania myśli.
Dzisiaj po raz pierwszy pakowałem książkę “Doctor Zhivago”. Napisana przez Rosjanina powieść, której akcja toczy się gdzieś na bezkresach Rosji, tłumaczona w Anglii (albo w dowolnym miejscu na świecie), powędrowała jako plik komputerowy do chińskiej drukarni, by wrócić, pachnąca farbą i papierem, do angielskiej firmy, gdzie polski robotnik zapakował ją i wysłał do... Gdzie? Pierwsze dwa adresy pamiętam, jeden był z Japonii, drugi z Malezji. Ciekawe, jak Malezyjczyk odbierze powieść napisaną dawno temu przez Słowianina, w świecie zupełnie innym niż jego świat... A może jest inaczej? Może kupił ją Rosjanin pracujący tam w japońskiej firmie, mający za żonę Malezyjkę po kądzieli, a Angielkę po mieczu? Całkiem możliwe.
W kącie hali, na brzegu długiego regału wypełnionego książkami, spokojnie kurzy się na pół zapomniana przez klientów seria książek historycznych; gdy pierwszy raz zawędrowałem w tamten zakątek i przeczytałem tytuły, usłyszałem... szczęk mieczy. “Lombard Invasion”, a obok “Lombard Kingdom”, krok i lata obok “Frankish Invasion”, i zaraz następna, “Frankish Empire” – wojna, śmierć i pragnienie władzy. Król na tronie zdobytym mieczem, i znowu nowa wojna napędzana nowym pragnieniem władzy i posiadania. A obok jeszcze Hunowie i Wandalowie czekają swojej godziny krwawego budowania kolejnego imperium, o krok od nich rżą konie Ostrogotów i Wizygotów liczących swoje przyszłe łupy. Wojna! A w centrum Londynu stoi pyszny pomnik takiego współczesnego Huna, którego wojny opisane są w trzytomowym albumie sprzedawanym pod tytułem “Kampanie Wellingtona”.
Ile pomników ma Wellington, a ile Milton?
Dlaczego ma je ten pierwszy, człowiek, którego rzemiosłem była wojna?
Bogato zdobione wydanie “Raju utraconego” leży chyba jeszcze bardziej zakurzone od tamtych książek; czasem, przechodząc obok, wyciągnę dłoń i dotknę tomów tyle piękna kryjących.
“Czyś wolną wolę miał, by ustać? Miałeś! Kogo lub co chcesz więc oskarżać, jeśli nie miłość, której Niebo wszystkim równo udziela? Niechaj więc przeklęta będzie ta miłość Jego, bowiem dla mnie na równi z nienawiścią znaczy wieczną niedolę”. – cytuję z pamięci fragment IV księgi.
Gdy na początku pracy tutaj pytałem Anglików o znajomość Miltona, przecież ich Miltona!, śmiali się w odpowiedzi; nie wiem, czy samo pytanie wydawało się im śmieszne, mianowicie myśl o czytaniu, czy mój angielski.
Tutaj święty Augustyn ciekawi swoimi wyznaniami, tam kusi starymi, tysiącletnimi słowami tajemnicza “Gnostic Gospels”, opasły atlas dedykowany Her Majesty Queen Elizabeth II zaprasza w podróż dookoła świata, a Szekspir szepcze mi do ucha swój sen nocy letniej.
Tyle książek wokół! Tyle myśli do poznania, wzruszeń do przeżycia, piękna do zachwycenia się czeka na mnie, a czasu tak mało, tak mało...
Dzieło Prousta wydane jest w tonacji niebiesko – czarnej, a koperty (dwie, zawierające po trzy tomy) ozdobione są tym znanym zdjęciem, na którym autor brodę podpiera dłonią, trzymając palce na policzku. Całość prezentuje się nawet ładnie.
Mój angielski jest taki, że tytuł “Ten days what shook the world” zdołałem przetłumaczyć a vista, ale znaczenia większości tytułów dowiaduję się w domu, ze słownika. Tak było i z książką “To Kill a Mockingbird”. To kill wiadomo, ale mockingbrid?? Jakby ptak na końcu słowa, ale... nie wiedziałem. Słownik wyświetlił mi informację, iż jest to nazwa zoologiczna i oznacza przedrzeźniacza. A cóż to takiego? Dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie rysunek ptaka na grzbiecie książki (czy to ten, który potrafi naśladować dźwięki?? – myśl w głowie) i w tej jednej chwili niewiadoma wyjaśniła się, przynosząc wspomnienie nastroju mądrej i ciepłej powieści czytanej w młodości, powieści “Zabić drozda”.
Ceny książek są wysokie, typowe mieszczą się w granicach 15 – 30 funtów, a najdroższe książki kosztują ponad 100. Klient - rekordzista, Australijczyk, dla którego książki zapakowałem do kilku dużych pudeł, zapłacił za zamówienie nieco ponad dwa tysiące funtów!
Muszę się poprawić.
Otóż okazało się, że najdroższe książki szefowa pakuje sama. Widząc z jakim trudem dźwiga paczki, zapytałem, czy w nich jest tylko jedna książka. Tak, jedna. Podniosłem paczkę, mogła ważyć 15 - 20 kilogramów, a cena! 890 funtów za psałterz..., cholera, skleroza, nie pamiętam. Dużo “tańsze”, bo po około 200 funtów, są dzieła Szekspira z limitowanych serii, każdy egzemplarz z numerem kopii; dziwnie człowiek się czuje, widząc stosy dziesięciokilogramowych tomów z tytułami tak znamienitymi: Hamlet, King Lear, Mackbeth...
Wiele książek drukowanych jest w Chinach, stamtąd płyną tutaj, do Anglii, po to tylko, aby po przepakowaniu płynąć z powrotem na antypody. I to się opłaca! Ktoś z Manili albo innego Nome zamawia książkę (jedną, bo i tak bywa), a ta płynie do niego przez oceany, jedzie na krańce kontynentu – oto obecny wymiar świata!
Jest i drugi wymiar - wędrowania myśli.
Dzisiaj po raz pierwszy pakowałem książkę “Doctor Zhivago”. Napisana przez Rosjanina powieść, której akcja toczy się gdzieś na bezkresach Rosji, tłumaczona w Anglii (albo w dowolnym miejscu na świecie), powędrowała jako plik komputerowy do chińskiej drukarni, by wrócić, pachnąca farbą i papierem, do angielskiej firmy, gdzie polski robotnik zapakował ją i wysłał do... Gdzie? Pierwsze dwa adresy pamiętam, jeden był z Japonii, drugi z Malezji. Ciekawe, jak Malezyjczyk odbierze powieść napisaną dawno temu przez Słowianina, w świecie zupełnie innym niż jego świat... A może jest inaczej? Może kupił ją Rosjanin pracujący tam w japońskiej firmie, mający za żonę Malezyjkę po kądzieli, a Angielkę po mieczu? Całkiem możliwe.
W kącie hali, na brzegu długiego regału wypełnionego książkami, spokojnie kurzy się na pół zapomniana przez klientów seria książek historycznych; gdy pierwszy raz zawędrowałem w tamten zakątek i przeczytałem tytuły, usłyszałem... szczęk mieczy. “Lombard Invasion”, a obok “Lombard Kingdom”, krok i lata obok “Frankish Invasion”, i zaraz następna, “Frankish Empire” – wojna, śmierć i pragnienie władzy. Król na tronie zdobytym mieczem, i znowu nowa wojna napędzana nowym pragnieniem władzy i posiadania. A obok jeszcze Hunowie i Wandalowie czekają swojej godziny krwawego budowania kolejnego imperium, o krok od nich rżą konie Ostrogotów i Wizygotów liczących swoje przyszłe łupy. Wojna! A w centrum Londynu stoi pyszny pomnik takiego współczesnego Huna, którego wojny opisane są w trzytomowym albumie sprzedawanym pod tytułem “Kampanie Wellingtona”.
Ile pomników ma Wellington, a ile Milton?
Dlaczego ma je ten pierwszy, człowiek, którego rzemiosłem była wojna?
Bogato zdobione wydanie “Raju utraconego” leży chyba jeszcze bardziej zakurzone od tamtych książek; czasem, przechodząc obok, wyciągnę dłoń i dotknę tomów tyle piękna kryjących.
“Czyś wolną wolę miał, by ustać? Miałeś! Kogo lub co chcesz więc oskarżać, jeśli nie miłość, której Niebo wszystkim równo udziela? Niechaj więc przeklęta będzie ta miłość Jego, bowiem dla mnie na równi z nienawiścią znaczy wieczną niedolę”. – cytuję z pamięci fragment IV księgi.
Gdy na początku pracy tutaj pytałem Anglików o znajomość Miltona, przecież ich Miltona!, śmiali się w odpowiedzi; nie wiem, czy samo pytanie wydawało się im śmieszne, mianowicie myśl o czytaniu, czy mój angielski.
Tutaj święty Augustyn ciekawi swoimi wyznaniami, tam kusi starymi, tysiącletnimi słowami tajemnicza “Gnostic Gospels”, opasły atlas dedykowany Her Majesty Queen Elizabeth II zaprasza w podróż dookoła świata, a Szekspir szepcze mi do ucha swój sen nocy letniej.
Tyle książek wokół! Tyle myśli do poznania, wzruszeń do przeżycia, piękna do zachwycenia się czeka na mnie, a czasu tak mało, tak mało...
19 września.
Zespół dworców autobusowych
połączonych w jeden wielki, ruchliwy jak mrowisko i jak on nieogarniony,
robiący wrażenie jednego wielkiego chaosu, zespół z dworcem kolejowym,
dziesiątkami sklepów, sklepików, barów, firm i biur oferujących Bóg jeden wie
co. Przy nich ruchliwe skrzyżowanie, ale nieduże, z klasycznym przecięciem
ulic, a na nim szesnastu (liczyłem dwukrotnie!) policjantów kierujących ruchem.
Stałem i patrzyłem zdziwiony nie tyle rzeką samochodów na ulicach i autobusów
co minutę wyjeżdżających z bram dworcowych, co ilością policjantów. Bo przecież
dawniej zdarzało mi się widzieć w Polsce na większych skrzyżowaniach, i nie
mniej ruchliwych, jedną czy dwie policjantki. Wtedy patrzyłem na nie
podziwiając niemal baletową elegancję ich ruchów oraz szybkość precyzyjnej
orientacji, ale Angielkom daleko do elegancji ruchów (niezatartej nawet
mundurem) naszych policjantek!
Ciasne, zapchane uliczki,
obustronnie obsadzone niekończącym się szeregiem sklepików, firemek, barów i
kafejek. Bez końca, bez rozeznania, bez chwili przerwy w strumieniu samochodów
i dwuszeregu domów; wszystko to razem każe podziwiać kierowcę autobusu, który
jakimś cudem (bo jak inaczej?) potrafił dojechać na dworzec, a później wyjechać
z miasta.
Na niektórych barach polskie
napisy (w jednym z nich Arab po polsku zapytał się, czy chcę sos czosnkowy, czy
paprykowy) kantor wymienia też złotówki (płacąc 16 funtów za 100 zł), więc jest
trochę swojskości, ale widziałem też dwóch elegancko ubranych yuppies przy
stolikach ładnego baru, którzy jedną ręką jedząc, w drugiej trzymali telefony,
i patrząc na ekrany swoich laptopów, mówili szybciej od pewnej mojej znajomej,
co jeszcze do dzisiaj wydawało mi się niemożliwe.
9 października.
Blaszaną łapą maszyna
wygarnia z wielkiego magazynka puste tubki, i po jednej wpycha na swoją drugą
łapę. Ta, gdy tylko poczuje na sobie tubkę, błyskawicznym ruchem podnosi się, i
wstawia tubkę w pionowy uchwyt na obwodzie kręcącego się, niczym karuzela,
talerza. Ten robi ćwierć obrotu ustawiając się pod czekającym na tubkę długim
ryjkiem, który zanurza się cały w jej wnętrzu, i w miarę jak wstrzykuje w nią
swoją zawartość – podnosi się. I już talerz obraca się o kolejny skrawek
obwodu, a w momencie zatrzymania się, tubkę łapią na otwartym końcu dwie
szczęki, bardzo podobne do rozwartych ust bezzębnej staruszki, ściskają i
zgrzewają. A ćwierć obrotu dalej, podrzucona trzpieniem pojawiającym się od
dołu, jakby w dziurkę talerza ktoś wsadził palucha, tubka wyskakuje z uchwytów
i spada na sunącą taśmę. Każda z tych czynności wykonywana jest jednocześnie na
obwodzie talerza, i każda trwa sekundę: tubka pobrana z magazynku po kilku
sekundach już jest pakowana do pudełka, a po następnych kilku ona, i dziesiątki
jej bliźniaczek, już leżą na palecie gotowe do wywiezienia. Stałem i patrzyłem
na ten nieskończony ciąg precyzyjnych, identycznych ruchów automatu, zadziwiony
absolutną, niedostępną człowiekowi celowością działania maszyny, a po głowie
błądziła mi myśl z jakiejś książki s-f (czy nie było to opowiadanie Lema o
automacie, który rozbił się w górach?), myśl o służbie człowiekowi jako celu
istnienia maszyn, ale i o ukrytym przed naszymi oczami, także przed naszą
możliwością zrozumienia, życiem maszyny. Wtedy myśl ta wydawała się tylko
pomysłem literackim, teraz jakby czymś więcej - zawierała, tak pomyślałem,
ziarenko prawdy.
Myśl ta wróciła, gdy tego samego dnia zobaczyłem na drugiej taśmie inny, ale też skomplikowany, karuzelowy automat do napełniania małych butelek. Ta maszyna pobierała z taśmy butelki stojące w specjalnych podstawkach, zgarniała je metalową łapą w gniazda talerza karuzeli, a ten podstawiał je pod ryjki sikające wodą toaletową. Z drugiej strony talerza druga łapa wygarniała podstawki z buteleczkami na taśmę. Nic wyjątkowego, typowy tutaj widok, ale ponad nim, powyżej tych logicznych i celowych ruchów, poruszały się dwa ramiona: odchylały się na bok, obniżały, trwały tak chwilkę wykonując półobroty, i wracały do poprzedniej pozycji. Ruchy odbywały się w powietrzu, bez dotykania butelek, bo też nie ich dotyczyły; one mogły wykonywać operacje, którymi tutaj wzgardzono, czyniąc te wszystkie ruchy niepotrzebnymi. Moment, w którym manipulator automatu zatrzymywał się i niezdarnie kręcił w powietrzu, by po sekundzie cofnąć się, była jak chwila naszego niezdecydowania, a przez nią ta bezradność automatu pozbawionego możliwości działania, te jego nonsensowne, jałowe ruchy, jawiły się jako nieświadome poruszanie palcami osoby śpiącej albo nieprzytomnej.
Miały w sobie ludzką cechę.
Myśl ta wróciła, gdy tego samego dnia zobaczyłem na drugiej taśmie inny, ale też skomplikowany, karuzelowy automat do napełniania małych butelek. Ta maszyna pobierała z taśmy butelki stojące w specjalnych podstawkach, zgarniała je metalową łapą w gniazda talerza karuzeli, a ten podstawiał je pod ryjki sikające wodą toaletową. Z drugiej strony talerza druga łapa wygarniała podstawki z buteleczkami na taśmę. Nic wyjątkowego, typowy tutaj widok, ale ponad nim, powyżej tych logicznych i celowych ruchów, poruszały się dwa ramiona: odchylały się na bok, obniżały, trwały tak chwilkę wykonując półobroty, i wracały do poprzedniej pozycji. Ruchy odbywały się w powietrzu, bez dotykania butelek, bo też nie ich dotyczyły; one mogły wykonywać operacje, którymi tutaj wzgardzono, czyniąc te wszystkie ruchy niepotrzebnymi. Moment, w którym manipulator automatu zatrzymywał się i niezdarnie kręcił w powietrzu, by po sekundzie cofnąć się, była jak chwila naszego niezdecydowania, a przez nią ta bezradność automatu pozbawionego możliwości działania, te jego nonsensowne, jałowe ruchy, jawiły się jako nieświadome poruszanie palcami osoby śpiącej albo nieprzytomnej.
Miały w sobie ludzką cechę.
12 października.
W sklepie potrąciła mnie
ładna kobieta, prawie na pewno Angielka (rzadko, ale widuje się takie), a przepraszając,
uśmiechnęła się do mnie tak, że w pierwszym odruchu chciałem iść za nią,
jeszcze raz zobaczyć ten jej cudny uśmiech... Może powinienem pójść?
W pracy sąsiadka zapewniła
mnie, że kobiety nie uczą się takich uśmiechów, że to tak samo im przychodzi.
Wierzę na słowo.
Słucham kantat Bacha, one są
tak spokojne, tak zamyślone, tak piękne. Jedząc obiad sięgnąłem do “Nocy
wrześniowej” Parandowskiego, i tam znalazłem taki sam spokój i zamyślenie.
Znalazłem zapachy lata w ciepłą noc wrześniową, także pola i miedze którymi
można iść, wśród zapachów ziół, otwartą przestrzenią aż po daleki horyzont.
Jej! Jak mi tego tutaj brakuje! Dróg polnych i ścieżek mi brakuje, tarniny
rosnącej na miedzach, śpiewu skowronka, latających nad ziemią jaskółek,
delikatnej mgiełki wieczornej nad pustymi polami. Zapachów ziemi mi brakuje.
18 października.
Angielskie ulice.
Kiedyś, może pięćset lat
temu, a może jeszcze za czasów rzymskich, polna dróżka omijała zwalone drzewo,
zabagnione oczko wodne, drewnianą chałupkę, po której od wieków śladu nie ma, a
może – kto wie? - szła dawno już nieistniejącą granicą królewskich nadziałów.
Teraz, gdy z tych wszystkich możliwych powodów nawet śladu nie ma w ludzkiej
pamięci, jedynie droga właśnie, wieczna jak wszystkie jej polne siostry wydeptane
ludzkimi stopami, pamięta o nich, i nadal, jakby w niezrozumiałym kaprysie
kobiecym, zbacza ze swej prostej drogi, zatacza łuk, by po chwili wrócić na
nią. Z czasem droga obrosła domami, a jeśli komuś z ich mieszkańców wypadła
podróż w inne strony niż te, do których prowadziła droga, wychodził za dom, i
sposobem nieznanym już nam, użytkownikom oznakowanych dróg i systemów
satelitarnych, wybierał pasującą mu drogę. Po stu latach domy, ustawiając się w
dwuszeregu, zamieniły drogę w ulicę, której bieg trzyma się strumienia, a w
miejscu dawnego brodu, teraz kamiennego mostku, przekracza go, pnie się na stok
wzgórza, i dotykając horyzontu – znika. Po upływie kolejnych wieków dawna
celowość meandrującego biegu dróg została zapomniana stając się przypadkowością,
która chyba spodobała się mieszkańcom, skoro powtarzają ją do dzisiaj. Nie ma
tutaj prostych ulic i prostych kątów ich przecinania się, wszystkie są drogą
pijanego woźnicy śpiącego na dnie wozu kolebiącego się za koniem na próżno
szukającym swojej stajni, a jego częste zawracanie pamiętają ulice mające w
nazwie słowo "close" - zaułek.
Urocze są te liczne tutaj, małe uliczki, potrafiące na swojej kilkudziesięciometrowej długości zakręcić dwa razy - odnogi równie krętych ulic prowadzących do innych "road" lub "way" - i nawet ich koniec nie jest równy, a biegnie fantazyjnym łukiem krawężnika.
Trzymam w ręku GPS, mieści mi się w obu dłoniach, patrzę na niego nie mogąc nadziwić się ludzkiej pomysłowości. Bo oto jego pamięć, mniejsza od pudełka zapałek, zna kształty każdej z kroci tysięcy uliczek od Truro po Thurso, zna każdą dróżkę, każdy dom, stację paliw, parking, i tylko sam "tom tom" wie co jeszcze. Mało tego! Wie, gdzie jest ukryta wśród podlubelskich lasów, zapomniana przez ludzi wioska, zna portowe zaułki Marsylii, ulicę we Wrocławiu, przy której rośnie drogi mej pamięci platan, zna każdy mostek nad Tagiem, każdy tunel pod szczytami Alp i każdą ulicę u stóp Akropolu.
Tysiące lat rozwoju myśli ludzkiej skupia się w tym urządzeniu; są w nim pierwsze, zadziwiające próby obliczenia obwodu kuli ziemskiej, pewnie kwitowane przez współczesnych wzruszeniem ramion; są ćwiczenia matematyczne wyryte na glinianych tabliczkach odkopanych gdzieś na pustkowiu Mezopotamii – początki skomplikowanych algorytmów matematycznych, którymi tak swobodnie i szybko posługuje się to urządzenie; są o wieki późniejsze próby zmierzenia prędkości światła, a gdzieś głęboko, na samym dnie jego pamięci, jest ślad naszej Skłodowskiej, ślad prowadzący do współczesnych zegarów atomowych odliczających czas w milionowych częściach sekundy. To wszystko, i dużo więcej (a chociażby potęga gospodarcza USA, właściciela sieci satelitów nawigacyjnych), skupia się w tym maleńkim urządzeniu prowadzącym mnie kapryśnymi drogami angielskimi, albo śladami moich marzeń - nad Tag. Koniecznie na Harley’u.
Urocze są te liczne tutaj, małe uliczki, potrafiące na swojej kilkudziesięciometrowej długości zakręcić dwa razy - odnogi równie krętych ulic prowadzących do innych "road" lub "way" - i nawet ich koniec nie jest równy, a biegnie fantazyjnym łukiem krawężnika.
Trzymam w ręku GPS, mieści mi się w obu dłoniach, patrzę na niego nie mogąc nadziwić się ludzkiej pomysłowości. Bo oto jego pamięć, mniejsza od pudełka zapałek, zna kształty każdej z kroci tysięcy uliczek od Truro po Thurso, zna każdą dróżkę, każdy dom, stację paliw, parking, i tylko sam "tom tom" wie co jeszcze. Mało tego! Wie, gdzie jest ukryta wśród podlubelskich lasów, zapomniana przez ludzi wioska, zna portowe zaułki Marsylii, ulicę we Wrocławiu, przy której rośnie drogi mej pamięci platan, zna każdy mostek nad Tagiem, każdy tunel pod szczytami Alp i każdą ulicę u stóp Akropolu.
Tysiące lat rozwoju myśli ludzkiej skupia się w tym urządzeniu; są w nim pierwsze, zadziwiające próby obliczenia obwodu kuli ziemskiej, pewnie kwitowane przez współczesnych wzruszeniem ramion; są ćwiczenia matematyczne wyryte na glinianych tabliczkach odkopanych gdzieś na pustkowiu Mezopotamii – początki skomplikowanych algorytmów matematycznych, którymi tak swobodnie i szybko posługuje się to urządzenie; są o wieki późniejsze próby zmierzenia prędkości światła, a gdzieś głęboko, na samym dnie jego pamięci, jest ślad naszej Skłodowskiej, ślad prowadzący do współczesnych zegarów atomowych odliczających czas w milionowych częściach sekundy. To wszystko, i dużo więcej (a chociażby potęga gospodarcza USA, właściciela sieci satelitów nawigacyjnych), skupia się w tym maleńkim urządzeniu prowadzącym mnie kapryśnymi drogami angielskimi, albo śladami moich marzeń - nad Tag. Koniecznie na Harley’u.
4 listopada.
Dzień wstał zimny i chmurny, listopadowy, ale stopniowo powrócił październik przynosząc odrobinę ciepła i sporo słońca. Piękny był zmierzch tego listopadowego dnia, tego miesiąca, o którym w lecie myśli się z głęboką niechęcią i dojmującym smutkiem. Głogi i tarniny nad moim strumieniem otulały się delikatną mgiełką, którą prawie poziome promienie słońca nasycały pozłotą, ale ten wyjątkowy urok listopada trwał chwilę, tylko chwilę, bo oto wraz z ciemnością przyszła gęsta mgła, i nieprzejrzystą opończą przykryła wszystko wokół, a na rozdrożu znowu stanęła Hekate. Nie boję się jej, ale smutek jej twarzy i mnie się udziela. Nie chcę na nią patrzeć. Przejmujące zimno wstrząsnęło mną, i zawróciłem do domu. Włączyłem laptopa, i słuchając kantaty Bacha patrzyłem w ciemność za oknem. Była paskudna, bezdenna i beznadziejna, prawdziwie listopadowa, ale tutaj, w pokoju, było lepiej, oddzielały mnie od niej okno i światło. I jeszcze coś... coś ważnego, co nie tylko odsuwało ode mnie brzydotę tej nocy, ale i czyniło mnie bezpiecznym. Ten śpiew – zrozumiałem po chwili - to on dawał mi bezpieczeństwo; słuchając go, miałem wrażenie otulenia ciepłymi ramionami kobiecymi. Cudny sopran śpiewał arię z kantaty Ein feste Burg ist unser Gott, i nie było już listopada, mgły, zimna i jutrzejszego wstawania do pracy, było tylko pragnienie słuchania tego głosu, który w tej chwili skupiał w sobie wszystkie wdzięki kobiece i całą, tak ciepłą, urodę kobiecą, a ja poddawałem się czarowi tego głosu, prosząc o jeszcze, o dalsze czarowanie. O wygonienie ze mnie listopada, mgły i smutku. I o pozostanie ze mną.
Dzień wstał zimny i chmurny, listopadowy, ale stopniowo powrócił październik przynosząc odrobinę ciepła i sporo słońca. Piękny był zmierzch tego listopadowego dnia, tego miesiąca, o którym w lecie myśli się z głęboką niechęcią i dojmującym smutkiem. Głogi i tarniny nad moim strumieniem otulały się delikatną mgiełką, którą prawie poziome promienie słońca nasycały pozłotą, ale ten wyjątkowy urok listopada trwał chwilę, tylko chwilę, bo oto wraz z ciemnością przyszła gęsta mgła, i nieprzejrzystą opończą przykryła wszystko wokół, a na rozdrożu znowu stanęła Hekate. Nie boję się jej, ale smutek jej twarzy i mnie się udziela. Nie chcę na nią patrzeć. Przejmujące zimno wstrząsnęło mną, i zawróciłem do domu. Włączyłem laptopa, i słuchając kantaty Bacha patrzyłem w ciemność za oknem. Była paskudna, bezdenna i beznadziejna, prawdziwie listopadowa, ale tutaj, w pokoju, było lepiej, oddzielały mnie od niej okno i światło. I jeszcze coś... coś ważnego, co nie tylko odsuwało ode mnie brzydotę tej nocy, ale i czyniło mnie bezpiecznym. Ten śpiew – zrozumiałem po chwili - to on dawał mi bezpieczeństwo; słuchając go, miałem wrażenie otulenia ciepłymi ramionami kobiecymi. Cudny sopran śpiewał arię z kantaty Ein feste Burg ist unser Gott, i nie było już listopada, mgły, zimna i jutrzejszego wstawania do pracy, było tylko pragnienie słuchania tego głosu, który w tej chwili skupiał w sobie wszystkie wdzięki kobiece i całą, tak ciepłą, urodę kobiecą, a ja poddawałem się czarowi tego głosu, prosząc o jeszcze, o dalsze czarowanie. O wygonienie ze mnie listopada, mgły i smutku. I o pozostanie ze mną.
1 grudnia.
Pierwsza moja daleka trasa
angielskimi drogami, 240 km w jedną stronę. Bogom dziękuję za ich łaskawą zgodę
na wymyślenie GPS... Wracałem po zmierzchu, w deszczu, chwilami bardzo obfitym.
Było piątkowe popołudnie, i ruch, normalnie bardzo duży, teraz był ogromny.
Widziałem kilkukilometrowe sznury samochodów sunących powoli w dwóch – trzech
rzędach, widziałem trzypiętrowe skrzyżowania dróg, przejeżdżałem przez
klasyczne, dwupoziomowe skrzyżowania dróg dwujezdniowych, wzbogacone po obu
stronach górnej drogi o ronda, zbierające i rozdzielające na swoich
rozcapierzonych, napęczniałych ramionach sznury samochodów, które wieczorem
wyglądały jak białe lub czerwone przesuwające się oczka. Cały ten ogromny,
nieogarniony ruch, raz pędzący, raz ledwie sunący (albo i utykający w
gigantycznych korkach), zdawał się być jakimś gęstym fluidem, przepychanym
tajemną siłą przez przezroczyste arterie dróg. Widziałem sieć drobnych
kanalików, którymi ciurkały cienkie, ale liczne strumyczki biało – czerwonych
paciorków, widziałem, jak się one łączą, jak te strumyczki spływają do jednego
kanału, a ten, jakby mało było błyszczących oczek samochodów, zbierał po drodze
następne strumyczki, pęczniejąc i pędząc coraz szybciej, rozlany do szerokości
sześciu pasów na dwóch jezdniach.
M1, jedna z głównych
autostrad Wysp.
Asfalt tutaj nie jest
ślizgawką; wystającymi kamykami przypomina nabitą guzami skórę jakiegoś
“zaura”, jest bezpieczny (chociaż przy dużej szybkości opony cholernie na nim
hałasują), ale mimo wiedzy o tym miałem obawy przed jazdą powyżej setki w
deszczu, o pół metra mając samochody z lewej i z prawej strony, o kilkanaście
za sobą i przed sobą. Odwagę wymusił jadący przede mną tir: pędził prawie
setką, ciągnąc za sobą wielką, gęstą ścianę rozpylonej wody, wściekle kotłującą
się w wirach powietrza za pionową ścianą naczepy, upiornie podświetloną
silnymi, podwójnymi światłami pozycyjnymi. Wyprzedzające nas samochody
wjeżdżały w tę rozedrganą ścianę i po prostu znikały. Jeśli one mogą, to i ja –
pomyślałem, jakbym chciał sobie powiedzieć: raz kozie śmierć. Zredukowałem
bieg, silnik zawył na wysokich obrotach, wjechałem w lukę między dwa samochody,
i wciskając gaz wyskoczyłem do przodu. Wszedłem w ścianę wodnego pyłu, przez
sekundę nic nie widząc, ale udało się.
W lusterkach i na prawej
jezdni rzędy białych świateł, przede mną mrowie czerwonych, podwójnych
koralików – i nic więcej, poza tą jedną chwilą, sekundą, w czasie której mogłem
zobaczyć widok wyjątkowy. Byłem na grzbiecie dużego wzniesienia, droga
łagodnymi łukami schodziła na dno doliny, i pięła się na przeciwległe zbocze,
niknąc hen, daleko, na niewidocznym horyzoncie. Autostrada była błyszczącą
tysiącami świateł, przeogromną, bajecznie piękną... polską flagą. Monstrualnym,
wielokilometrowej długości pasem biało – czerwonego światła utworzonego z
sześciu rzędów blisko siebie jadących samochodów.
9 grudnia.
Po raz pierwszy trzymałem w
ręku te dwie opasłe koperty mieszczące sześć tomów o nazwie tak znanej!: “In
search of lost time”.
Miałem też w ręku wielki,
ozdobny tom Miltona, “Paraise lost”, pytałem się Anglików, czy znają swojego
przecież poetę, ale nie, nie znają, nie czytali. Tylko ja jeden, obcokrajowiec,
ten pogardzany Polak z biednego kraju gdzieś pod Uralem, czytałem jego poemat i
zachwyciłem się nim. Ten Ural nie jest przypadkowy. Jeden ze znajomych z pracy,
Anglik, którego z wzajemnością lubię, podszedł do mnie któregoś dnia z atlasem,
i najwyraźniej chcąc mi zrobić przyjemność, na mapie Europy pokazał Wyspy
mówiąc “United Kingdom”, a po chwili wahania pokazał na Ural mówiąc “Poland”. I
jeszcze popatrzył na mnie z wyraźnym oczekiwaniem pochwały.
Wracam do książek. Milton
może wydać się sztuczny, a jego język i styl zbyt stary, zdaję sobie z tego
sprawę, ale podobnie jest z Szekspirem: do wyjątków należą ci Anglicy, którzy
czytają swojego narodowego poetę. Aby być sprawiedliwym, przyznam, że przecież
nie tylko u nich tak jest.
Na nalepce adresowej piszę
długopisem literkę A – przydzielony mi znak pakowacza, i ilekroć piszę ją przy
egzotycznym adresie, ogarnia mnie dziwne uczucie. Przecież, myślę wtedy, ci
ludzie zobaczą tę wyróżniającą się, bo odręcznie napisaną, literkę, może chwilkę
zastanowią się nad powodem jej umieszczenia, może spróbują wyobrazić sobie
osobę piszącą ją? Ja podejmowałem takie próby, oczywiście nieskuteczne, ale
przyjemne, wzmagające odczuwanie egzotyki, i tej chwilowej więzi, tego
przelotnego kontaktu z nimi.
Z pracy przyniosłem dwie
zbędne nalepki, jedne z setek nalepek, czy może już tysięcy, które nakleiłem na
swoje paczki. Oto one:
Prof. John P. Levis, po box
820729, Woodlands, Lusaka, Zambia.
Ashok Kumoru Singh, B-11 Arya
Way, Patna Bihar, India.
Jak wyglądają? Kim są? Jak
żyją? Nie wiem, i nigdy nie dowiem się. Nasze życia, tak odległe i zapewne
odmienne, tylko ta jedna literka na chwilę przybliżyła.
(uwaga: poprzestawiałem parę
cyfr i liter w tych adresach)
9 lutego.
Dzisiaj widziałem drzewo całe
w kwiatach o kolorze ciemnego różu, czy może mlecznego fioletu, muszę to
sprawdzić. Przed domem zakwitło kilka kęp fiołków. Tak!, delikatnych, cudnych
na tle zielonej trawy, fiołków! Oglądałem białe kwiaty, które zakwitły już w
styczniu w ogrodzie za domem: ich płatki są zrośnięte ze sobą, tworząc kształt
idealnego kielicha, i tylko na końcach, równo ściętych niczym boki trójkątów,
rozdzielają się, a szczyt każdego płatka ozdobiony jest regularną, idealnie na
środku umieszczoną zieloną plamką. Z głębi kielicha wyrasta kępka słupków o
intensywnie pomarańczowym kolorze. Kwiaty zwieszają swe główki (pod ciężarem
kropli swojego zapachu, jakby napisał Proust?) co razem z kształtem liści,
grubych i długich, upodobnia je do konwalii. Parę dni temu zauważyłem
nabrzmiałe pąki na głogu rosnącym przy ścianie domu, a dzisiaj, w ten
prawdziwie wiosenny, ciepły i słoneczny dzień, zobaczyłem pierwsze listeczki,
jeszcze malutkie i nie w pełni rozwinięte, ale o widocznych już swoich
charakterystycznych kształtach. A ptaki! Ptaki oszalały. Śpiewają inaczej,
radośniej, wyśpiewują wiosnę. Wiosna!
Wczoraj po pracy byłem w
lesie odkrytym niedaleko od miasta. Las jest mały i mało w nim drzew iglastych,
prawie wcale nie ma wielkich drzew, ale podoba mi się, co zapewne jest skutkiem
mojej tęsknoty za lasem, bo tak naprawdę nie jest to ładny las. Jest podmokły,
poprzecinany wolno płynącymi strumykami, zarośnięty mchem i wszędobylskim
bluszczem, z licznymi zwaliskami starych wiatrołomów, z kałużami wody w
wykrotach. Gdy patrzę na te omszałe pnie drzew, na licznie leżące próchniejące
resztki drzew, na rozsypujące się pniaki o fantazyjnych, powykręcanych
kształtach porośniętych grubym zielonym mchem, ten las wydaje mi się stary i
niezupełnie z tej bajki. Poczułem to wyraźnie, gdy ledwie widoczna wśród drzew
ścieżka zaprowadziła mnie na małą polankę, pod powykręcane konary dębów, a tam
zobaczyłem dwa prymitywne szałasy zbudowane z gałęzi: wydawało mi się wtedy, że
zaraz zza drzew wyjdzie jakiś elf o długich uszach, albo krasnolud z brodą do
pasa. Dlaczego krasnoludy mają mieć brodę do pasa, a elfy spiczaste uszy? Nie
wiem.
Wrzucę do bagażnika samochodu
gumowce, by móc swobodnie łazić po tym lesie – dla zebrania myśli i dla
swobodnej samotności wśród drzew.
11 lutego.
Londyn.
Tłok. Chodnikiem szerokości półtora metra przewalają się tłumy ludzi, a pod ścianą, po obu stronach wejścia do knajpki, ustawione są dwa miniaturowe stoliczki; siedzą przy nich ludzie jedząc coś, co apetycznie wygląda i pachnie, sztućce trzymają tak, jak trzyma się długopis, rozmawiają nie zwracając uwagi na tłum przechodzący tuż obok, niemal wpadający im na stoliki. Na rogu zatłoczony pub, a przed wejściem grupka młodych ludzi siedzi na chodniku ze szklankami piwa – oni też nie widzą wezbranej rzeki ludzi przechodzących nad nimi, omijających ich szklanki.
Labirynt. Obłędna plątanina ulic, uliczek, zaułków i przejść między domami, wobec której nie tylko Ariadna wypuściłaby z bezradnych rąk swój kłębek nici, ale i bezradny okazał się mój GPS, daleki następca tamtych nici, ślepy tutaj, bo niewidzący swoich satelitów. Tysięczne strumienie ludzi i samochodów, na ogół stojących w korkach lub pod światłami, a między nimi śmigające skutery. Na małej wysepce, na środku ruchliwego skrzyżowania wielkości podjazdu przy amerykańskim domu, stoi grupka policjantów obwieszonych sprzętem, jeden z nich mówi coś przez radiotelefon wyrzucając z siebie słowa z niepojętą szybkością, drugi macha ręką popędzając rzekę samochodów sunących stopę od niego, a tuż obok stoją, dumne ze swej technicznej urody, ich rumaki: dwukołowe BMW.
Tygiel narodowości i języków. Murzyni i mulaci, Hindusi, Chińczycy, jacyś azjaci – nie Chińczycy, Polacy i Arabowie, i sam nie wiem kto jeszcze. Oczywiście najczęściej słychać mowę Szekspira, ale często szybki, niepojęty, bełkot chińskiego, i szlachetne dźwięki mowy Prousta, i twardą, wojskową wymowę Niemców; grupka ładnych dziewczyn rozmawia po rosyjsku, rodzina w kolejce do baru w muzeum brytyjskim mówi chyba portugalskim, a liczni tutaj Marokańczycy rzucają w powietrze swoje gardłowe dźwięki.
W Hyde Parku pysznią się kobierce krokusów, zgrabne dziewczyny jeżdżą na koniach (to dziwne, ale przecież prawdziwe: dziewczyna na koniu wygląda bardzo... hm, bardzo sexy) a wiewiórki przemykają pod nogami przechodniów, by z ręki wziąć podawanego im orzecha; ruchliwa i hałaśliwa grupa dzieci z gołymi nogami (w lutym!) bawi się w piaskownicy obsiadłej wokół mamuśkami, niczym kwokami; fantazyjnie powyginany pień drzewa nachylonego na stawem moczy w wodzie swoje gałęzie, a pod nim kaczki zjadają stokrotki. Tuż obok ławka zajęta przez hałaśliwych Polaków rozpakowujących swoje kanapki, i puszące się, biegające wokół samiczek gołębie, próbujące zwrócić na siebie ich uwagę – cóż, wiosna, czas miłości...
Widziałem pałac królowej wyglądający jak stary biurowiec, i budynek parlamentu, w końcu biurowiec, wyglądający jak pałac. W posiadłości Her Majesty Queen Elizabeth II najładniejsze jest ogrodzenie, wielkie, zdobne, z czarnego kutego żelaza, ogrodzenie prawdziwie królewskie, ale tylko od frontu, bo już z boku widziałem ordynarne, jakby przeniesione z więzienia, wychylone druty kolczaste i obrotowe kamery. Słynna londyńska karuzela, Londyńskie Oko, z bliska nic nie traci ze swojego wdzięku; gdy zobaczyłem niewidoczne na zdjęciach liny podtrzymujące wychylone słupy nośne, zrozumiałem, jakim to cudem ta ogromna, a tak śmiała i zwiewna, konstrukcja utrzymuje pion.
Widziałem ów sławny kamień z Rosetty pokryty misterną rzeźbą tekstu w trzech językach, ale tylko widziałem. Był w szklanej gablocie, szczelnie otoczony oglądającymi go ludźmi, razem ze mną oślepiony błyskami lamp aparatów fotograficznych; o cichym sam na sam nie było co nawet marzyć.
Do muzeum brytyjskiego wrócę, najchętniej sam (na tej wycieczce byłem z dwiema paniami), by w skupieniu, nie popędzany przez nikogo, oglądać żałosne resztki tego, co zostało ze sztuki Sumerów i Greków. Tak, żałosne. Dominującym uczuciem z pobytu tam był smutek i wrażenie niemal całkowitej zatraty materialnych wytworów sztuki tamtych wielkich kultur, nauczycieli naszej wrażliwości estetycznej, więc naszych duchowych przodków. Patrząc na te pieczołowicie posklejane złomki rzeźb przywiezionych z Akropolu, miałem wrażenie, jakie chyba miałby ten, który widział cudowny obraz, a później, po przewaleniu się wieków i Wandalów, zobaczył go połatanego plastrem, z szeroką szramą rozdarcia biegnącego przez oblicze kobiety z tajemnym uśmiechem tyleż razy podziwianym.
Obtłuczony tors Hebe uparcie zachowuje ślady dziewczęcego wdzięku tej, której czas się nie imał, ale – ta myśl pojawiła się później, gdy już wyszedłem z muzeum – może te ślady są we mnie, podczas gdy na postumencie stoi tylko żałosna resztka Partenonu?..
A w barze mieszczącym się w holu głównym, pod tą pięknie wykonaną szklaną kopułą, Anglicy odbijają sobie darmowe wejście do muzeum! Herbata kosztuje tam 2 funty, a ciastko wielkości pudełka zapałek funtów trzy.
Przy kasie stała ładna dziewczyna; pewnie Polka – pomyślałem. Nota bene: to moje spodziewanie zrozumie każdy – zwłaszcza każdy mężczyzna - kto miał możliwość bezpośredniego i codziennego porównywania urody Angielek i Polek.
-Poproszę kawę – zaryzykowałem, w ojczystym języku składając zamówienie.
-Czarną, czy ze śmietanką? – usłyszałem w odpowiedzi.
Gdy w końcu znalazłem świetlną tablicę ze znakiem metra, stanąłem przy niej rozglądając się w poszukiwaniu wejścia. Zmęczony wzrok błądził po szyldach sklepów i knajp, po płytach chodnikowych, jakbym w szparach między nimi chciał znaleźć wejście. Nie widząc go nigdzie, zebrałem odwagę i wyszperawszy w opornej pamięci potrzebne słowa, zapytałem stającego tuż obok sprzedawcę hot dogów. Ten mruknął “over there” machając w stronę bocznej ulicy łyżką wypacianą smażoną cebulą. Poszedłem w tamtą stronę i trafiłem na poszukiwaną stację linii Piccadilly. Napisy na rozgałęzieniu korytarza pozwoliły ustalić mi kierunek jazdy, a informacje wyświetlane na ścianach wagonów - moją stację końcową. Gdy na parkingu zobaczyłem micrę, moją pchełkę, poczułem się jak w domu.
W pracy, przy pakowaniu książek, trafiłem na ciekawy adres: Hedgehog Cottage, Silverdale Avenue... Jeżowy Domek w Alei Srebrnej Doliny. Ciekawe, czy wygląda tak ładnie, jak się nazywa...
Tłok. Chodnikiem szerokości półtora metra przewalają się tłumy ludzi, a pod ścianą, po obu stronach wejścia do knajpki, ustawione są dwa miniaturowe stoliczki; siedzą przy nich ludzie jedząc coś, co apetycznie wygląda i pachnie, sztućce trzymają tak, jak trzyma się długopis, rozmawiają nie zwracając uwagi na tłum przechodzący tuż obok, niemal wpadający im na stoliki. Na rogu zatłoczony pub, a przed wejściem grupka młodych ludzi siedzi na chodniku ze szklankami piwa – oni też nie widzą wezbranej rzeki ludzi przechodzących nad nimi, omijających ich szklanki.
Labirynt. Obłędna plątanina ulic, uliczek, zaułków i przejść między domami, wobec której nie tylko Ariadna wypuściłaby z bezradnych rąk swój kłębek nici, ale i bezradny okazał się mój GPS, daleki następca tamtych nici, ślepy tutaj, bo niewidzący swoich satelitów. Tysięczne strumienie ludzi i samochodów, na ogół stojących w korkach lub pod światłami, a między nimi śmigające skutery. Na małej wysepce, na środku ruchliwego skrzyżowania wielkości podjazdu przy amerykańskim domu, stoi grupka policjantów obwieszonych sprzętem, jeden z nich mówi coś przez radiotelefon wyrzucając z siebie słowa z niepojętą szybkością, drugi macha ręką popędzając rzekę samochodów sunących stopę od niego, a tuż obok stoją, dumne ze swej technicznej urody, ich rumaki: dwukołowe BMW.
Tygiel narodowości i języków. Murzyni i mulaci, Hindusi, Chińczycy, jacyś azjaci – nie Chińczycy, Polacy i Arabowie, i sam nie wiem kto jeszcze. Oczywiście najczęściej słychać mowę Szekspira, ale często szybki, niepojęty, bełkot chińskiego, i szlachetne dźwięki mowy Prousta, i twardą, wojskową wymowę Niemców; grupka ładnych dziewczyn rozmawia po rosyjsku, rodzina w kolejce do baru w muzeum brytyjskim mówi chyba portugalskim, a liczni tutaj Marokańczycy rzucają w powietrze swoje gardłowe dźwięki.
W Hyde Parku pysznią się kobierce krokusów, zgrabne dziewczyny jeżdżą na koniach (to dziwne, ale przecież prawdziwe: dziewczyna na koniu wygląda bardzo... hm, bardzo sexy) a wiewiórki przemykają pod nogami przechodniów, by z ręki wziąć podawanego im orzecha; ruchliwa i hałaśliwa grupa dzieci z gołymi nogami (w lutym!) bawi się w piaskownicy obsiadłej wokół mamuśkami, niczym kwokami; fantazyjnie powyginany pień drzewa nachylonego na stawem moczy w wodzie swoje gałęzie, a pod nim kaczki zjadają stokrotki. Tuż obok ławka zajęta przez hałaśliwych Polaków rozpakowujących swoje kanapki, i puszące się, biegające wokół samiczek gołębie, próbujące zwrócić na siebie ich uwagę – cóż, wiosna, czas miłości...
Widziałem pałac królowej wyglądający jak stary biurowiec, i budynek parlamentu, w końcu biurowiec, wyglądający jak pałac. W posiadłości Her Majesty Queen Elizabeth II najładniejsze jest ogrodzenie, wielkie, zdobne, z czarnego kutego żelaza, ogrodzenie prawdziwie królewskie, ale tylko od frontu, bo już z boku widziałem ordynarne, jakby przeniesione z więzienia, wychylone druty kolczaste i obrotowe kamery. Słynna londyńska karuzela, Londyńskie Oko, z bliska nic nie traci ze swojego wdzięku; gdy zobaczyłem niewidoczne na zdjęciach liny podtrzymujące wychylone słupy nośne, zrozumiałem, jakim to cudem ta ogromna, a tak śmiała i zwiewna, konstrukcja utrzymuje pion.
Widziałem ów sławny kamień z Rosetty pokryty misterną rzeźbą tekstu w trzech językach, ale tylko widziałem. Był w szklanej gablocie, szczelnie otoczony oglądającymi go ludźmi, razem ze mną oślepiony błyskami lamp aparatów fotograficznych; o cichym sam na sam nie było co nawet marzyć.
Do muzeum brytyjskiego wrócę, najchętniej sam (na tej wycieczce byłem z dwiema paniami), by w skupieniu, nie popędzany przez nikogo, oglądać żałosne resztki tego, co zostało ze sztuki Sumerów i Greków. Tak, żałosne. Dominującym uczuciem z pobytu tam był smutek i wrażenie niemal całkowitej zatraty materialnych wytworów sztuki tamtych wielkich kultur, nauczycieli naszej wrażliwości estetycznej, więc naszych duchowych przodków. Patrząc na te pieczołowicie posklejane złomki rzeźb przywiezionych z Akropolu, miałem wrażenie, jakie chyba miałby ten, który widział cudowny obraz, a później, po przewaleniu się wieków i Wandalów, zobaczył go połatanego plastrem, z szeroką szramą rozdarcia biegnącego przez oblicze kobiety z tajemnym uśmiechem tyleż razy podziwianym.
Obtłuczony tors Hebe uparcie zachowuje ślady dziewczęcego wdzięku tej, której czas się nie imał, ale – ta myśl pojawiła się później, gdy już wyszedłem z muzeum – może te ślady są we mnie, podczas gdy na postumencie stoi tylko żałosna resztka Partenonu?..
A w barze mieszczącym się w holu głównym, pod tą pięknie wykonaną szklaną kopułą, Anglicy odbijają sobie darmowe wejście do muzeum! Herbata kosztuje tam 2 funty, a ciastko wielkości pudełka zapałek funtów trzy.
Przy kasie stała ładna dziewczyna; pewnie Polka – pomyślałem. Nota bene: to moje spodziewanie zrozumie każdy – zwłaszcza każdy mężczyzna - kto miał możliwość bezpośredniego i codziennego porównywania urody Angielek i Polek.
-Poproszę kawę – zaryzykowałem, w ojczystym języku składając zamówienie.
-Czarną, czy ze śmietanką? – usłyszałem w odpowiedzi.
Gdy w końcu znalazłem świetlną tablicę ze znakiem metra, stanąłem przy niej rozglądając się w poszukiwaniu wejścia. Zmęczony wzrok błądził po szyldach sklepów i knajp, po płytach chodnikowych, jakbym w szparach między nimi chciał znaleźć wejście. Nie widząc go nigdzie, zebrałem odwagę i wyszperawszy w opornej pamięci potrzebne słowa, zapytałem stającego tuż obok sprzedawcę hot dogów. Ten mruknął “over there” machając w stronę bocznej ulicy łyżką wypacianą smażoną cebulą. Poszedłem w tamtą stronę i trafiłem na poszukiwaną stację linii Piccadilly. Napisy na rozgałęzieniu korytarza pozwoliły ustalić mi kierunek jazdy, a informacje wyświetlane na ścianach wagonów - moją stację końcową. Gdy na parkingu zobaczyłem micrę, moją pchełkę, poczułem się jak w domu.
W pracy, przy pakowaniu książek, trafiłem na ciekawy adres: Hedgehog Cottage, Silverdale Avenue... Jeżowy Domek w Alei Srebrnej Doliny. Ciekawe, czy wygląda tak ładnie, jak się nazywa...
18 kwietnia.
W pracy gra radio ustawione
na lokalną rozgłośnię z Trowbridge, a przez parę rannych godzin przy mikrofonie
siedzi kobieta, której wyjątkowego głosu słucham codziennie. Słucham go z
niezmienną przyjemnością już od paru miesięcy, słucham też swoich jak
najbardziej męskich reakcji na jego brzmienie.
Nie tylko radość i uśmiech
jest w tym głosie, chociaż i takie jego cechy nie są powszechne u spikerek; w
jej głosie jest gorąca, pociągająca, oszałamiająca mnie kobiecość; jest pewność
siebie kochanki, która potrafiła pogodzić sprzeczność zmysłowości z
niewinnością, wstydu z ciekawością, obawy z chęcią, stając się w ten sposób
wcieleniem męskich marzeń o idealnej kochance. Słuchanie głosu tej kobiety jest
przyjemnością dla wyobraźni nie potrzebującej tutaj żadnych wyobrażeń, więc
czystej, co jest kolejnym pogodzeniem sprzeczności; słuchanie jej głosu jest po
prostu przyjemnym obcowaniem z wyobrażeniem kobiecości.
14 kwietnia.
Pierwszy dzień pracy jako kierowca, pierwsza trasa, pierwsza noc w kabinie, na zapchanym parkingu gdzieś pod Nottingham, w krainie Robin Hooda, jak poinformowała mnie tablica przy autostradzie.
Mam mieszane uczucia. Cieszę się, i jednocześnie żałuję unormowanego i wygodnego dnia przy książkach, ale sam tego chciałem: samodzielnej pracy, drogi przede mną, i... mieszkania w kabinie. Nie, tego raczej nie. Właśnie! - przez 5 dni mam mieszkać w samochodzie? Jak będę wyglądać i jaki mieć zapach po pięciu dobach w kabinie? A co z jedzeniem? Wziąłem ze sobą trochę chleba i opakowanie polskiego smalcu ze skwarkami, ale nie mogę go jeść, bo jest płynny po ciepłym dniu. Pleśniejący ser jest tylko na pół płynny, ale smaku nie stracił.
Egzamin był. Przez trzy kwadranse John z biura prowadził mnie takimi wąskimi dróżkami, że ściana żywopłotu drapała boki samochodu a mnie drżały ręce na kierownicy. Zaliczyłem jeden krawężnik, ale przy małej szybkości, tylko kabina zakołysała się trochę, John pozostał niewzruszony; albo to u nich normalne, albo bardzo potrzebują kierowców.
Żadnego szkolenia, żadnych wyjaśnień co do zwyczajów, obowiązków, nic. Dostałem plik dokumentów, John pokazał mi to, co i sam przeczytałem, mianowicie gdzie jest adres klienta, a na odchodnym podniósł kciuk do góry. Zdążyłem jeszcze zapytać się, na którą godzinę mam być u odbiorcy ładunku. Jasna cholera! Naczepę jakoś podłączyłem, pięć wtyczek do niej też, chyba tylko dlatego, że każda jest inna, gorzej w kabinie: po co tutaj tyle przełączników, i to jeszcze ze startymi oznaczeniami? Włączyłem jeden, coś strzeliło pod deską, po naciśnięciu drugiego silnik zaczął pracować na wysokich obrotach. Ręczny gaz? Tempomat? Chyba tak, ale jak to cholerstwo wyłączyć? Później znalazłem przycisk otwierający okno dachowe (szyberdach jest tak strasznym słowem, że jego używanie powinno być prawem zakazane) i nawet klimatyzację! Nie jest taki zły ten DAF, ale gdzie mu do Scanii!
Przed chwilą znalazłem przełącznik włączający nocne ogrzewanie. Hura! Nie znalazłem zapasowych skarpetek, zostały w micrze. Uuu...
Dzisiaj widziałem ponad światłami autostrady, na połowie nieba rozpiętą, brudno - żółtą łunę ogromnego miasta: zbliżałem się do Birmingham, które miałem minąć od wschodu. Na łuku autostrady, na jej najszybszym pasie, zobaczyłem dwa wyprzedzające mnie motocykle policyjne. Szły idealnie równo, jeden obok drugiego, w głębokim pochyleniu wymuszonym dobrą setką ich szybkości, tej solidnej, angielskiej setki, nie biedniutkiej kontynentalnej. Cóż w tym dziwnego, skoro zapamiętałem i piszę o tym? Nie wiem. Chyba perfekcja ich jazdy widoczna w tym niewzruszonym pędzie o metr od siebie z wielką szybkością zrobiła na mnie wrażenie; wszak do katastrofy wystarczyłby jeden drobny ruch kierownicą. Wszystko razem czyniło dziwne wrażenie: wyglądało tak, jakby oni stali, pozowali w zamarłej pozycji, a tylko jezdnia uciekała im pod kołami tak szybko.
Autostrady są monitorowane tysiącami kamer, a informacje dla kierowców wyświetlane na wielkich tablicach ustawionych ponad jezdniami. Dzisiaj zobaczyłem jak to działa, gdy o 100 metrów przede mną zapłonął napis jaskrawą żółcią: wypadek, zwolnij. Nikt nie zwalniał, więc i ja nie. Następna tablica już jakby krzyczała mrugającymi światłami: zwolnij, lewy pas wyłączony!! Lewy sznur samochodów zaczął przesuwać się w prawo i wplatać w sznur środkowy, ale nadal nie zwalniał; jakby dla wyrównania gęstości, część samochodów przesunęła się na prawy pas i dalej gnała przed siebie . Po chwili zobaczyłem rozsiane na setkach metrów czarne strzępy gumy ze sterczącą szczotką drutów: tak wygląda opona tira w kilkanaście sekund po stracie powietrza. Dalej stała ciężarówka z pochyloną naczepą na ugiętych ciężarem pozostałych dwóch kołach. Tuż za nią dwa sznury samochodów rozdzieliły się na trzy pasy i pędziły dalej.
Na londyńskiej Orbital, czyli na potwornie zatłoczonej M25, pierwszy był napis informujący o kolejkach za najbliższym skrzyżowaniem, a zaraz za nim napisy ograniczające prędkość do 60 na wszystkich czterech pasach. Odległości między samochodami zmniejszyły się, a napisy nad jezdniami ograniczyły prędkość do 50. Faktycznie, za wiaduktami, wylotem dwóch pasów rozbiegowych, sunęły rzędy samochodów, kierunkowskazami prosząc o wpuszczenie w cztery rzędy samochodów. Gdzie? Jaskrawa żółć na górze zapłonęła ograniczeniem do 40. Dobre sobie! Zderzak w zderzak samochody sunęły ledwie dwudziestką przez pół godziny - aż do minięcia zjazdu na M3, gdzie przerzedziło się nieco, i samochody od razu przyspieszyły, mając na to błogosławieństwo tablic kasujących ograniczenie prędkości.
Pęd jest istotą autostrady, szybkość jest jej bogiem, i wszystko mu tutaj służy. Trzy, cztery, nawet pięć pasów ruchu w jedną stronę, rozciągnięte na kilometry zakręty, głębokie wąwozy wykute w wapieniach wzgórz i wiadukty ponad dolinami, systemy odwadnia jezdni i poboczy, wielopoziomowe skrzyżowania (widziałem nawet cztery piętra estakad!), pasy awaryjne oraz rozbiegowe i zjazdowe - te często dublowane, by swoimi podwójnymi jezdniami rozdzielić lub połączyć tysięczne strumienie samochodów. Go! Opony wrzeszczą na chropawym asfalcie angielskim, jechać! Szybkość jest bogiem połykającym mile, ale nadmiar samochodów najwyraźniej mu szkodzi.
Dopisek.
Stoję na parkingu, na obowiązkowym dziewięciogodzinnym odpoczynku nocnym. Parking jest na wzgórzu, a daleko przede mną, w dolinie, mrugają światła Gloucester. W ostatnie dwa dni przejechałem 900 kilometrów, co tutaj jest chyba normą. Nie byłoby to dużo autostradami, ale one są tylko częścią tras, reszta to zwykłe drogi, dróżki, i ścieżki dla rowerzystów, które tutaj uznaje się za dobre dla tirów. Wiele razy zadziwiał mnie widok równiutko przyciętych od strony jezdni żywopłotów i drzew; rosną one pionową ścianą w górę, i na wysokości około 4 metrów pochylają się nad jezdnią, tworząc coś podobnego do stropu. Gdy po przyjeździe z trasy zobaczyłem na kabinie liście i gałązki, wiedziałem już, kto te drzewa tak równo strzyże:) Teraz wiem też, dlaczego niektórzy kierowcy mocują metalowe osłony lewych lusterek, co dziwiło mnie w pierwszych dniach.
Drogi angielskie składają się z (oprócz żywopłotów) zakrętów i z nieskończonej ilości rond. Także ze zjazdów, podjazdów i korków. I jeszcze z zakazów zatrzymywania się i z ograniczeń prędkości. Asfalt oczywiście też jest, ale, biorąc pod uwagę szerokość dróg, nie ma go zbyt dużo. Chyba mniej niż fotoradarów.
23 maja.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem daleki horyzont - a tutaj nie jest to łatwe z powodu tych ch... z powodu żywopłotów - widok zielonych wzgórz spodobał mi się, mimo odczuwanej inności. U nas pola zielone są tylko wiosną; zimą są szare, uśpione, w lecie jaśnieją dojrzewającym zbożem, a tutaj mało jest pól ze zbożem, a wiele łąk, zielonych także w zimie, oraz dużo zarośli i kęp drzew - nie ma pól po horyzont z rzadka siedzącymi na miedzach gruszami.
Brakuje tych naszych miedz prosto celujących w horyzont, miedz, którymi można chodzić brodząc wśród pachnących ziół i skaczących koników polnych, mając wokół przestwór ogromny i śpiewające gdzieś wysoko skowronki - tutaj pola ogrodzone są żywopłotami lub kamiennymi murami. Jeśli wyobrazić sobie ogrom pracy, zadziwia widok tych kilometrowych murów pnących się po zboczach, ogradzających całe doliny, z bramą wjazdową na pole. Brama na pole! Przebieg granic jest dokładnie tak samo nieprzewidywalny, jak ulic w miastach. Bez powodu skręcają, lawirują omijając nieistniejące przeszkody, wchodzą klinem w sąsiednie pole, i, niezdecydowane, zawracają. Z dużej odległości ich linie czynią wrażenie chaosu, meandrującej drogi pijanego, ale nie bez uroku. Tylko tej naszej szachownicy pól mi brakuje...
Kupiłem wielki, prawdziwie trakerski atlas samochodowy. Skala niesamowita: 1 cm = 1 km. Są podane wysokości wiaduktów i nośności mostów, stacje paliw, lokalizacje radarów, i... wiele wiele tego, cała gruba książka. Już objechałem przy jej pomocy całą Szkocję; wzdłuż Loch Ness biegnie droga, samym brzegiem, przez wiele kilometrów. Kiedyś oboje, ja i micra, musimy zobaczyć widoki z tej drogi.
Widziałem też dokładnie rozrysowane skrzyżowania autostrad - teraz już wiem, dlaczego tak łatwo jest się na nich zagubić. Nie ma tam klasycznych ślimaków ulokowanych w każdym z czterech rogów skrzyżowania, a coś dziwnego, bezładnego, coś, co przypomina ramiona ośmiornicy oplatającej swoją ofiarę: długie, falujące, krzyżujące się i rozdzielające pasy po bokach i ponad autostradami. Aby wybrać właściwy, trzeba pamiętać nie tylko numer drogi, ale i znać geograficzny kierunek podróży! Cóż, jeśli jeździ się lewą stroną... Przyznam jednak, że te największe skrzyżowania, dwóch autostrad, przejeżdża się szybko, czasem dosłownie nie wiadomo kiedy znajdując się na niewłaściwej autostradzie:) Rozjazdy zaczynają się parę kilometrów wcześniej od powtarzanych tablic informacyjnych i od ruchu samochodów na pasach - jedne przesuwają się na lewe, drugie odwrotnie, na prawe pasy. W chwilę później jedna z białych linii oddzielająca pasy ruchu zmienia się, staje się gęstsza - to znak, że rozjazd blisko. Przetasowania samochody mają już za sobą, ale w ostatniej chwili jakiś spóźnialski albo zagapiony przetnie jeszcze zebrę poprzedzającą klin zieleni wciskający się w rozchylające się jezdnie, a w moment później widzi się coś dziwnego: otóż samochody, które jechały blisko, sąsiednim pasem, będąc nieruchome względem mnie, nagle zaczynają uciekać w bok - aż chciałoby się wyciągnąć ramię i zatrzymać je, ale nie - zachowując niezmienioną szybkość, one oddalają się i wznoszą w stronę wiaduktów rozpiętych nad autostradą, by po sekundzie zniknąć za zaroślami. Po kilometrze widać zjawisko odwrotne: nie wiadomo kiedy pojawia się z lewej strony dodatkowa jezdnia, a na niej samochody jadące równo ze mną, i powoli zbliżające się do lewego pasa, bo po chwili wpleść się między samochody nim jadące.
Wycieraczki z DAFie chyba mają własne życie. Włączone na normalny bieg czasem tak właśnie pracują, czasem zatrzymują się, namyślają, by po chwili przetrzeć szybę dwa razy, jakby od niechcenia, i znowu zamrzeć. Na popychanie ich przyciskiem nie reagują, co można uznać za potwierdzenie szkodliwego wpływu deszczu na pracę elektroniki. Zresztą, DAFowi wszystko szkodzi.
Czemu ja tak nie lubię tej marki?
Właśnie! Tyle tutaj samochodów rzadko widywanych w Polsce!
Dostojnie sunące szosą RR, niedostępne jak to wyższe sfery; solidne, budzące zaufanie, krępe Porsche - mocne, szybkie, ale bez wdzięku jak Niemki; tajemnicze, ekscytujące Maserati; niskie, czerwone Ferrari, nerwowe w ciasnocie angielskich uliczek. Jednak samochodami które najwięcej przyciągają mój wzrok, są śliczne, dziewczęce Elizy Lotusa, samochodziki do pieszczenia, oraz tej samej marki i podobne do nich wielkością, ale o innym obliczu Esprity - te podobne są do drapieżnych kotów czających się do skoku przez przestrzeń. Mnóstwo, mnóstwo jest na drogach micr!
No i oczywiście Scanie. Scanie białe, czerwone, niebieskie; niektóre ustrojone jak ladacznice, inne ubrane tylko w "164" - ten wyjątkowy symbol przyciągający mój zazdrosny wzrok. A szef maluje swoje samochody na paskudny, fioletowy kolor, Scanie też. Zgroza!
Pierwszy dzień pracy jako kierowca, pierwsza trasa, pierwsza noc w kabinie, na zapchanym parkingu gdzieś pod Nottingham, w krainie Robin Hooda, jak poinformowała mnie tablica przy autostradzie.
Mam mieszane uczucia. Cieszę się, i jednocześnie żałuję unormowanego i wygodnego dnia przy książkach, ale sam tego chciałem: samodzielnej pracy, drogi przede mną, i... mieszkania w kabinie. Nie, tego raczej nie. Właśnie! - przez 5 dni mam mieszkać w samochodzie? Jak będę wyglądać i jaki mieć zapach po pięciu dobach w kabinie? A co z jedzeniem? Wziąłem ze sobą trochę chleba i opakowanie polskiego smalcu ze skwarkami, ale nie mogę go jeść, bo jest płynny po ciepłym dniu. Pleśniejący ser jest tylko na pół płynny, ale smaku nie stracił.
Egzamin był. Przez trzy kwadranse John z biura prowadził mnie takimi wąskimi dróżkami, że ściana żywopłotu drapała boki samochodu a mnie drżały ręce na kierownicy. Zaliczyłem jeden krawężnik, ale przy małej szybkości, tylko kabina zakołysała się trochę, John pozostał niewzruszony; albo to u nich normalne, albo bardzo potrzebują kierowców.
Żadnego szkolenia, żadnych wyjaśnień co do zwyczajów, obowiązków, nic. Dostałem plik dokumentów, John pokazał mi to, co i sam przeczytałem, mianowicie gdzie jest adres klienta, a na odchodnym podniósł kciuk do góry. Zdążyłem jeszcze zapytać się, na którą godzinę mam być u odbiorcy ładunku. Jasna cholera! Naczepę jakoś podłączyłem, pięć wtyczek do niej też, chyba tylko dlatego, że każda jest inna, gorzej w kabinie: po co tutaj tyle przełączników, i to jeszcze ze startymi oznaczeniami? Włączyłem jeden, coś strzeliło pod deską, po naciśnięciu drugiego silnik zaczął pracować na wysokich obrotach. Ręczny gaz? Tempomat? Chyba tak, ale jak to cholerstwo wyłączyć? Później znalazłem przycisk otwierający okno dachowe (szyberdach jest tak strasznym słowem, że jego używanie powinno być prawem zakazane) i nawet klimatyzację! Nie jest taki zły ten DAF, ale gdzie mu do Scanii!
Przed chwilą znalazłem przełącznik włączający nocne ogrzewanie. Hura! Nie znalazłem zapasowych skarpetek, zostały w micrze. Uuu...
Dzisiaj widziałem ponad światłami autostrady, na połowie nieba rozpiętą, brudno - żółtą łunę ogromnego miasta: zbliżałem się do Birmingham, które miałem minąć od wschodu. Na łuku autostrady, na jej najszybszym pasie, zobaczyłem dwa wyprzedzające mnie motocykle policyjne. Szły idealnie równo, jeden obok drugiego, w głębokim pochyleniu wymuszonym dobrą setką ich szybkości, tej solidnej, angielskiej setki, nie biedniutkiej kontynentalnej. Cóż w tym dziwnego, skoro zapamiętałem i piszę o tym? Nie wiem. Chyba perfekcja ich jazdy widoczna w tym niewzruszonym pędzie o metr od siebie z wielką szybkością zrobiła na mnie wrażenie; wszak do katastrofy wystarczyłby jeden drobny ruch kierownicą. Wszystko razem czyniło dziwne wrażenie: wyglądało tak, jakby oni stali, pozowali w zamarłej pozycji, a tylko jezdnia uciekała im pod kołami tak szybko.
Autostrady są monitorowane tysiącami kamer, a informacje dla kierowców wyświetlane na wielkich tablicach ustawionych ponad jezdniami. Dzisiaj zobaczyłem jak to działa, gdy o 100 metrów przede mną zapłonął napis jaskrawą żółcią: wypadek, zwolnij. Nikt nie zwalniał, więc i ja nie. Następna tablica już jakby krzyczała mrugającymi światłami: zwolnij, lewy pas wyłączony!! Lewy sznur samochodów zaczął przesuwać się w prawo i wplatać w sznur środkowy, ale nadal nie zwalniał; jakby dla wyrównania gęstości, część samochodów przesunęła się na prawy pas i dalej gnała przed siebie . Po chwili zobaczyłem rozsiane na setkach metrów czarne strzępy gumy ze sterczącą szczotką drutów: tak wygląda opona tira w kilkanaście sekund po stracie powietrza. Dalej stała ciężarówka z pochyloną naczepą na ugiętych ciężarem pozostałych dwóch kołach. Tuż za nią dwa sznury samochodów rozdzieliły się na trzy pasy i pędziły dalej.
Na londyńskiej Orbital, czyli na potwornie zatłoczonej M25, pierwszy był napis informujący o kolejkach za najbliższym skrzyżowaniem, a zaraz za nim napisy ograniczające prędkość do 60 na wszystkich czterech pasach. Odległości między samochodami zmniejszyły się, a napisy nad jezdniami ograniczyły prędkość do 50. Faktycznie, za wiaduktami, wylotem dwóch pasów rozbiegowych, sunęły rzędy samochodów, kierunkowskazami prosząc o wpuszczenie w cztery rzędy samochodów. Gdzie? Jaskrawa żółć na górze zapłonęła ograniczeniem do 40. Dobre sobie! Zderzak w zderzak samochody sunęły ledwie dwudziestką przez pół godziny - aż do minięcia zjazdu na M3, gdzie przerzedziło się nieco, i samochody od razu przyspieszyły, mając na to błogosławieństwo tablic kasujących ograniczenie prędkości.
Pęd jest istotą autostrady, szybkość jest jej bogiem, i wszystko mu tutaj służy. Trzy, cztery, nawet pięć pasów ruchu w jedną stronę, rozciągnięte na kilometry zakręty, głębokie wąwozy wykute w wapieniach wzgórz i wiadukty ponad dolinami, systemy odwadnia jezdni i poboczy, wielopoziomowe skrzyżowania (widziałem nawet cztery piętra estakad!), pasy awaryjne oraz rozbiegowe i zjazdowe - te często dublowane, by swoimi podwójnymi jezdniami rozdzielić lub połączyć tysięczne strumienie samochodów. Go! Opony wrzeszczą na chropawym asfalcie angielskim, jechać! Szybkość jest bogiem połykającym mile, ale nadmiar samochodów najwyraźniej mu szkodzi.
Dopisek.
Stoję na parkingu, na obowiązkowym dziewięciogodzinnym odpoczynku nocnym. Parking jest na wzgórzu, a daleko przede mną, w dolinie, mrugają światła Gloucester. W ostatnie dwa dni przejechałem 900 kilometrów, co tutaj jest chyba normą. Nie byłoby to dużo autostradami, ale one są tylko częścią tras, reszta to zwykłe drogi, dróżki, i ścieżki dla rowerzystów, które tutaj uznaje się za dobre dla tirów. Wiele razy zadziwiał mnie widok równiutko przyciętych od strony jezdni żywopłotów i drzew; rosną one pionową ścianą w górę, i na wysokości około 4 metrów pochylają się nad jezdnią, tworząc coś podobnego do stropu. Gdy po przyjeździe z trasy zobaczyłem na kabinie liście i gałązki, wiedziałem już, kto te drzewa tak równo strzyże:) Teraz wiem też, dlaczego niektórzy kierowcy mocują metalowe osłony lewych lusterek, co dziwiło mnie w pierwszych dniach.
Drogi angielskie składają się z (oprócz żywopłotów) zakrętów i z nieskończonej ilości rond. Także ze zjazdów, podjazdów i korków. I jeszcze z zakazów zatrzymywania się i z ograniczeń prędkości. Asfalt oczywiście też jest, ale, biorąc pod uwagę szerokość dróg, nie ma go zbyt dużo. Chyba mniej niż fotoradarów.
23 maja.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem daleki horyzont - a tutaj nie jest to łatwe z powodu tych ch... z powodu żywopłotów - widok zielonych wzgórz spodobał mi się, mimo odczuwanej inności. U nas pola zielone są tylko wiosną; zimą są szare, uśpione, w lecie jaśnieją dojrzewającym zbożem, a tutaj mało jest pól ze zbożem, a wiele łąk, zielonych także w zimie, oraz dużo zarośli i kęp drzew - nie ma pól po horyzont z rzadka siedzącymi na miedzach gruszami.
Brakuje tych naszych miedz prosto celujących w horyzont, miedz, którymi można chodzić brodząc wśród pachnących ziół i skaczących koników polnych, mając wokół przestwór ogromny i śpiewające gdzieś wysoko skowronki - tutaj pola ogrodzone są żywopłotami lub kamiennymi murami. Jeśli wyobrazić sobie ogrom pracy, zadziwia widok tych kilometrowych murów pnących się po zboczach, ogradzających całe doliny, z bramą wjazdową na pole. Brama na pole! Przebieg granic jest dokładnie tak samo nieprzewidywalny, jak ulic w miastach. Bez powodu skręcają, lawirują omijając nieistniejące przeszkody, wchodzą klinem w sąsiednie pole, i, niezdecydowane, zawracają. Z dużej odległości ich linie czynią wrażenie chaosu, meandrującej drogi pijanego, ale nie bez uroku. Tylko tej naszej szachownicy pól mi brakuje...
Kupiłem wielki, prawdziwie trakerski atlas samochodowy. Skala niesamowita: 1 cm = 1 km. Są podane wysokości wiaduktów i nośności mostów, stacje paliw, lokalizacje radarów, i... wiele wiele tego, cała gruba książka. Już objechałem przy jej pomocy całą Szkocję; wzdłuż Loch Ness biegnie droga, samym brzegiem, przez wiele kilometrów. Kiedyś oboje, ja i micra, musimy zobaczyć widoki z tej drogi.
Widziałem też dokładnie rozrysowane skrzyżowania autostrad - teraz już wiem, dlaczego tak łatwo jest się na nich zagubić. Nie ma tam klasycznych ślimaków ulokowanych w każdym z czterech rogów skrzyżowania, a coś dziwnego, bezładnego, coś, co przypomina ramiona ośmiornicy oplatającej swoją ofiarę: długie, falujące, krzyżujące się i rozdzielające pasy po bokach i ponad autostradami. Aby wybrać właściwy, trzeba pamiętać nie tylko numer drogi, ale i znać geograficzny kierunek podróży! Cóż, jeśli jeździ się lewą stroną... Przyznam jednak, że te największe skrzyżowania, dwóch autostrad, przejeżdża się szybko, czasem dosłownie nie wiadomo kiedy znajdując się na niewłaściwej autostradzie:) Rozjazdy zaczynają się parę kilometrów wcześniej od powtarzanych tablic informacyjnych i od ruchu samochodów na pasach - jedne przesuwają się na lewe, drugie odwrotnie, na prawe pasy. W chwilę później jedna z białych linii oddzielająca pasy ruchu zmienia się, staje się gęstsza - to znak, że rozjazd blisko. Przetasowania samochody mają już za sobą, ale w ostatniej chwili jakiś spóźnialski albo zagapiony przetnie jeszcze zebrę poprzedzającą klin zieleni wciskający się w rozchylające się jezdnie, a w moment później widzi się coś dziwnego: otóż samochody, które jechały blisko, sąsiednim pasem, będąc nieruchome względem mnie, nagle zaczynają uciekać w bok - aż chciałoby się wyciągnąć ramię i zatrzymać je, ale nie - zachowując niezmienioną szybkość, one oddalają się i wznoszą w stronę wiaduktów rozpiętych nad autostradą, by po sekundzie zniknąć za zaroślami. Po kilometrze widać zjawisko odwrotne: nie wiadomo kiedy pojawia się z lewej strony dodatkowa jezdnia, a na niej samochody jadące równo ze mną, i powoli zbliżające się do lewego pasa, bo po chwili wpleść się między samochody nim jadące.
Wycieraczki z DAFie chyba mają własne życie. Włączone na normalny bieg czasem tak właśnie pracują, czasem zatrzymują się, namyślają, by po chwili przetrzeć szybę dwa razy, jakby od niechcenia, i znowu zamrzeć. Na popychanie ich przyciskiem nie reagują, co można uznać za potwierdzenie szkodliwego wpływu deszczu na pracę elektroniki. Zresztą, DAFowi wszystko szkodzi.
Czemu ja tak nie lubię tej marki?
Właśnie! Tyle tutaj samochodów rzadko widywanych w Polsce!
Dostojnie sunące szosą RR, niedostępne jak to wyższe sfery; solidne, budzące zaufanie, krępe Porsche - mocne, szybkie, ale bez wdzięku jak Niemki; tajemnicze, ekscytujące Maserati; niskie, czerwone Ferrari, nerwowe w ciasnocie angielskich uliczek. Jednak samochodami które najwięcej przyciągają mój wzrok, są śliczne, dziewczęce Elizy Lotusa, samochodziki do pieszczenia, oraz tej samej marki i podobne do nich wielkością, ale o innym obliczu Esprity - te podobne są do drapieżnych kotów czających się do skoku przez przestrzeń. Mnóstwo, mnóstwo jest na drogach micr!
No i oczywiście Scanie. Scanie białe, czerwone, niebieskie; niektóre ustrojone jak ladacznice, inne ubrane tylko w "164" - ten wyjątkowy symbol przyciągający mój zazdrosny wzrok. A szef maluje swoje samochody na paskudny, fioletowy kolor, Scanie też. Zgroza!
27 maja.
Po raz pierwszy zatrzymałem się na serwisie przy autostradzie. Wielkie parkingi z podziałem na osobowe, ciężarowe i autobusy, stacja paliw, bary, kawiarnie, sklepy, salon gier, toalety z prysznicami, hotel. Niemal miasteczko z siecią uliczek, poplątanych jak to zwykle w Wyspiarzy. Czy oni nie potrafią wyznaczyć kawałka jezdni lub chodnika bez łuków?
Na parkingu stoją równe szeregi ciężarówek, moja stoi trochę krzywo, niewiele, ale jednak. Nic to, wjechałem tyłem! Zrobiłem to! Chodzę między rzędami samochodów, słucham i patrzę. Szumią aparatury nocnego ogrzewania, ktoś w dalszych szeregach włączył silnik, pewnie wyjeżdża. Na szybie sąsiedniego ciągnika mruga kolorowy blask, wychylam się, i widzę włączony telewizor. W alejce dojazdowej kierowca odczepia ciągnik, i po chwili wyjeżdża spod naczepy na której drzemie wielka, żółta koparka z podwiniętą pod siebie ogromniastą łyżką. W słabym świetle lamp wydaje się przedpotopowym gadem, który obudzony, zaraz podniesie swój łeb i zaryczy...
Drugi kierowca zawraca, w ciasnym zakręcie toczące się bokiem opony naczepy szorują po chropawym asfalcie wydając chrzęszczący dźwięk (pyszne słowo! Idealnie dobrane do wyrażanego dźwięku). Ktoś idzie od strony głównego budynku niosąc ręcznik na ramieniu, słyszę stukot jego butów, a ponad tymi wszystkimi odgłosami słychać jednostajny szum pobliskiej autostrady.
Minęła 23, tutaj ruch zamiera, parking cichnie, ciemnieją okna kabin. Pora i mnie położyć się. Good night.
3 czerwca.
Jak cudne są dni czerwcowe! Najdłuższe, najładniejsze dni! Lato całe jeszcze przede mną, a ten miesiąc już mi daje letnie dni. Minęła 21, godzina, która w zimie dawno już zapomni o dniu, a teraz po drugiej stronie doliny trawy i drzewa mieszają swoją zieleń z ciepłą barwą zachodzącego słońca; za mną jakby ktoś rozpalony piec martenowski otworzył: pół nieba zalane świecącym, płynnym metalem.
15 godzin pracy za mną, mam ledwie pół godziny czasu, nie mogę pozwolić sobie na niewyspanie. Jutro kolejne kilkaset kilometrów i cztery miasta.
Jeszcze słówko o autostradach.
Obserwując jezdnie i jej urządzenia, także widząc budowę dróg, zauważyłem, jak mocno rozbudowany jest system odwadniania jezdni, oraz - to dla mnie nowość - odwadniania i stabilizacji zboczy schodzących do jezdni. Mało z tego widać, trzeba wiedzieć czego szukać, ale ten system jest i działa super, bo nawet w czasie obfitego deszczu nie ma kałuż na jezdniach. Natomiast w miejscach, w których nie działa, już po przeciętnej długości deszczyku angielskim, na przykład takim trzydobowym, kałuże unieruchamiają samochody, a typowy deszcz jesienny, więc dwutygodniowy, daje już zarobić dziennikarzom.
Dzisiaj dwa razy zmokłem, i dwa razy drelich sechł na mnie.
Nazwy i napisy.
Gospód przydrożnych jest tutaj dużo, naprawdę wiele z nich wygląda tak przytulnie, że chciałoby się zatrzymać w nich, ale te ich nazwy!
"Biały jeleń" i "Biały koń" to dość często spotykane nazwy, ale chyba najwięcej widziałem "Róż i koron". Spotykałem "Czerwone tygrysy", "Głowy królowej" i kilkakrotnie "Łabędzia" - oczywiście białego. Piszę tylko o tych, które zdołałem przetłumaczyć i zapamiętać, bo wszystkie mija się pędzącym tirem. Są też stosowne tablice, z obrazkami malowanymi chyba przez przeciętnie uzdolnionego ucznia szkoły podstawowej, lub przez gościa malującego jelenie sprzedawane na targu.
Inaczej jest z nazwami domów, są po prostu ładne.
Jeżowy domek w Alei Srebrnej Doliny - to adres znaleziony przy pakowaniu książek.
Trzy Pinie, Ptasi Domek, Domek Wiewiórka, albo po prostu Stary Dom, Niski Dom - oto garść przykładów z dzisiejszego spaceru po ślicznej wiosce ze stareńkimi domkami krytymi łupkami kamiennymi obrosłymi mchem. Na jednym z domów podana jest data budowy: AD 1500.
Zwracam uwagę na napisy przy drogach, a te potrafią rozbawić, chociaż są też całkiem trafne:
"Jeśli nie widzisz moich lusterek, ja nie widzę ciebie" – na samochodach.
"Swoje śmieci zabierz do domu" – na parkingach.
Oto często spotykana na drogach instrukcja, jakby dla uczniów szkółki jazdy:
"Gdy pali się czerwone światło, zatrzymaj się tutaj".
Spotykałem wersję rozszerzoną tego napisu - chyba dla początkującego ucznia: "Rusz, gdy zapali się zielone".
Albo takie: "Teraz zwolnij". "Zwolnij!"
Swoją drogą to ciekawe: są tylko napisy nakazujące zwolnić, ale nigdzie nie widziałem napisów pozwalających przyspieszyć.
Parę dni temu minąłem krótki napis przy szosie, napis, którego sens dotarł do mnie po chwili: nie ma kocich oczu. Pamiętam, że zastanawiałem się nad prawidłowością mojego tłumaczenia, przypominałem sobie, czy na pewno są tam użyte liczby mnogie. Były. Nie ma kocich oczu... a to odblaski wprasowane w asfalt! :)
Na tablicach nad autostradą spotyka się zgrabny napis, którego trudno w niezmienionej formie oddać po polsku: Don't drink and drive. Piłeś - nie jedź, ale wersja angielska bardziej mi się podoba, i sam się sobie dziwię z tego powodu.
Urocze bywają tutejsze wioski, śliczne niektóre domki, jakby z bajki wyjęte, i tylko kurzej łapki im brakuje. Małe domki przytulone do wielkich kamiennych kominów, z których pierwszy dym poszedł w niebo pewnie jeszcze za pierwszej Elżbiety, domki z kolorowymi ogródeczkami, kwitnącymi jabłoniami, z girlandami kwiatów pnących się po kamiennych murach, z kolorowymi drobinami roślin wyrastających ze szczelin kamiennych ogrodzeń, domki schowane gdzieś w fałdzie ziemi, wrośnięte w nią między jednym a drugim wzgórzem, domki pamiętające narodziny i śmierć dziesięciu swoich poprzednich właścicieli. Chciałbym mieć taki domek gdzieś w ustronnym miejscu, przy bocznej dróżce, którą czasem przemknie tir zmierzający do dalekich, wielkich miast, do pośpiechu i tłoku. Czasem wyszedłbym przed dom i popatrzył na pędzącą ciężarówkę, zastanawiając się nad przyczynami wyboru takiej pracy przez człowieka, który dni spędza na drodze. Może to przypadek, a może coś go goni po świecie, nie pozwalając osiedlić się w takim miejscu? – pomyślałbym, patrząc na znikającą za szczytem wzniesienia ciężarówkę, i wróciłbym do książek i laptoka.
Może wypiłbym lampkę koniaku za zdrowie tych na szlaku?
9 czerwca.
Ludzie.
Dzisiaj zagotowała mi się woda w chłodnicy. Cóż, to tylko DAF, ale też i moja wina: rano zapomniałem sprawdzić poziom płynu chłodzącego (co to za marka, skoro w tych samochodach trzeba codziennie sprawdzać płyn w chłodnicy??). Wyszedłem z kabiny z dwoma pustymi butelkami plastikowymi i rozejrzałem się, gdy zatrzymał się przy mnie samochód, a kierowca poradził mi iść do szpitala, blisko, za tamtymi drzewami. Gdy wróciłem z wodą i nalewałem ją, z posesji vis a vis wyszedł starszy pan i zaproponował mi kawę.
Zaparkowałem na wsi, paręset metrów od tartaku, z którego nazajutrz rano miałem zabrać deski; z książką w ręku usiadłem na ławce mając przed sobą rozległy, zielony, słoneczny widok na walijskie wzgórza. Na łące obok traktorzysta zbierał skoszoną trawę i wywoził ją, chyba blisko, bo zaraz wracał, a ilekroć przejeżdżał obok mnie, uśmiechał się szeroko i podnosił rękę w geście pozdrowienia. Uśmiech, którym przeprosiła mnie kobieta w sklepie, wspominam do dzisiaj, po półroczu (swoją reakcję - chęć pójścia za nią dla ponownego zobaczenia jej uśmiechu - też wspominam. Z własnym uśmiechem).
Gdzieś na trasie zobaczyłem w lusterku ciężarówkę z firmy w której pracowałem. Jechała za mną kilka kilometrów, aż kierowca dał mi znać, abym zjechał na parking. Z samochodu wysiadł Anglik, i mówiąc, że mam poluzowane pasy transportowe, zaczął je poprawiać. Powiedziałem, że zrobię to, ale on uśmiechnął się, powiedział OK, nie ma sprawy, i dalej poprawiał pasy.
Któregoś dnia zatrzymał mnie mały zator na jezdni. Gdy podjechałem do ostatniego samochodu, zorientowałem się w przyczynie: otóż wiekowej Angielce uciekł piesek z samochodu, może zatrzymała się na chwilę, nie wiem, dość że piesek biegł brzegiem szosy, a paniusia z wyraźnym trudem za nim. Wydawało mi się, że mordka oglądającego się pieska jest roześmiana, chyba miał dobrą zabawę. Pojazdy przejeżdżały wahadłowo obok samochodu stojącego z otwartymi drzwiami, i nawet nikt nie trąbił z powodu zatoru. Tego samego doświadczyłem kilkakrotnie, gdy na małym, ciasnym skrzyżowaniu wjeżdżałem tyłem w boczną uliczkę by zawrócić, tamując w ten sposób ruch przez kilka minut. Dzisiaj też tak miałem: ulica, którą miałem jechać, okazała się być szerokości sześciu stóp i paru cali. Zapytałem kierowcę stojącego obok samochodu o inny dojazd, ten zaczął tłumaczyć, ale widząc moją trudność w zrozumieniu powiedział, że on zaczeka aż zawrócę, i poprowadzi mnie. Czekał, i przez całe miasteczko pilotował mnie - aż pod samą bramę firmy, której szukałem. A wiedział, że jestem obcokrajowcem.
Dla równowagi: przyjechałem pod firmę, ale widząc tira stojącego na wewnętrznym placu rozładunkowym, zatrzymałem się na ulicy, oczywiście na zakazie. Po kwadransie bezruchu poszedłem na zwiady, i zobaczyłem... buty na kierownicy. Kierowca drzemał, a ja czekałem mając jeszcze kawał trasy do przejechania! Na moją prośbę o odjechanie spokojnie powiedział, że on teraz ma przerwę. Proste? A przecież ani to była godzina piąta, ani on nie pił herbaty :) Muszę tutaj zaznaczyć, że zachowanie Anglika nie wynikało z nieuprzejmości, wcale. Oni tutaj przerwy mają za coś świętego, tak jak wszystkie pracownicze zdobycze socjalne, a poza tym niespecjalnie przykładają się do roboty.
Ludzie.
Dzisiaj zagotowała mi się woda w chłodnicy. Cóż, to tylko DAF, ale też i moja wina: rano zapomniałem sprawdzić poziom płynu chłodzącego (co to za marka, skoro w tych samochodach trzeba codziennie sprawdzać płyn w chłodnicy??). Wyszedłem z kabiny z dwoma pustymi butelkami plastikowymi i rozejrzałem się, gdy zatrzymał się przy mnie samochód, a kierowca poradził mi iść do szpitala, blisko, za tamtymi drzewami. Gdy wróciłem z wodą i nalewałem ją, z posesji vis a vis wyszedł starszy pan i zaproponował mi kawę.
Zaparkowałem na wsi, paręset metrów od tartaku, z którego nazajutrz rano miałem zabrać deski; z książką w ręku usiadłem na ławce mając przed sobą rozległy, zielony, słoneczny widok na walijskie wzgórza. Na łące obok traktorzysta zbierał skoszoną trawę i wywoził ją, chyba blisko, bo zaraz wracał, a ilekroć przejeżdżał obok mnie, uśmiechał się szeroko i podnosił rękę w geście pozdrowienia. Uśmiech, którym przeprosiła mnie kobieta w sklepie, wspominam do dzisiaj, po półroczu (swoją reakcję - chęć pójścia za nią dla ponownego zobaczenia jej uśmiechu - też wspominam. Z własnym uśmiechem).
Gdzieś na trasie zobaczyłem w lusterku ciężarówkę z firmy w której pracowałem. Jechała za mną kilka kilometrów, aż kierowca dał mi znać, abym zjechał na parking. Z samochodu wysiadł Anglik, i mówiąc, że mam poluzowane pasy transportowe, zaczął je poprawiać. Powiedziałem, że zrobię to, ale on uśmiechnął się, powiedział OK, nie ma sprawy, i dalej poprawiał pasy.
Któregoś dnia zatrzymał mnie mały zator na jezdni. Gdy podjechałem do ostatniego samochodu, zorientowałem się w przyczynie: otóż wiekowej Angielce uciekł piesek z samochodu, może zatrzymała się na chwilę, nie wiem, dość że piesek biegł brzegiem szosy, a paniusia z wyraźnym trudem za nim. Wydawało mi się, że mordka oglądającego się pieska jest roześmiana, chyba miał dobrą zabawę. Pojazdy przejeżdżały wahadłowo obok samochodu stojącego z otwartymi drzwiami, i nawet nikt nie trąbił z powodu zatoru. Tego samego doświadczyłem kilkakrotnie, gdy na małym, ciasnym skrzyżowaniu wjeżdżałem tyłem w boczną uliczkę by zawrócić, tamując w ten sposób ruch przez kilka minut. Dzisiaj też tak miałem: ulica, którą miałem jechać, okazała się być szerokości sześciu stóp i paru cali. Zapytałem kierowcę stojącego obok samochodu o inny dojazd, ten zaczął tłumaczyć, ale widząc moją trudność w zrozumieniu powiedział, że on zaczeka aż zawrócę, i poprowadzi mnie. Czekał, i przez całe miasteczko pilotował mnie - aż pod samą bramę firmy, której szukałem. A wiedział, że jestem obcokrajowcem.
Dla równowagi: przyjechałem pod firmę, ale widząc tira stojącego na wewnętrznym placu rozładunkowym, zatrzymałem się na ulicy, oczywiście na zakazie. Po kwadransie bezruchu poszedłem na zwiady, i zobaczyłem... buty na kierownicy. Kierowca drzemał, a ja czekałem mając jeszcze kawał trasy do przejechania! Na moją prośbę o odjechanie spokojnie powiedział, że on teraz ma przerwę. Proste? A przecież ani to była godzina piąta, ani on nie pił herbaty :) Muszę tutaj zaznaczyć, że zachowanie Anglika nie wynikało z nieuprzejmości, wcale. Oni tutaj przerwy mają za coś świętego, tak jak wszystkie pracownicze zdobycze socjalne, a poza tym niespecjalnie przykładają się do roboty.
Tutaj praktykowany jest
zwyczaj z górskich szlaków - pozdrawiania się mijanych ludzi. Ostrożnie, ale
coraz częściej, sam próbuję być tym pierwszym; mogę to robić mając niemal
pewność takiej samej reakcji. Miłe to, naprawdę miłe.
Jednocześnie mam poważne kłopoty (wiem, że wielu innych Polaków też) z "wyczuciem" Anglików, z ustaleniem prawdopodobnych ich ocen względem mnie. Bywa to męczące, gdy widzi się tylko uśmiech i słyszy "OK", a nie wie się, co oni tak naprawdę myślą o mnie.
Najgorsze na koniec.
Rzadko, ale zdarza się tak, jak miałem parę dni temu: przechodząc obok Anglika, pracownika mojej firmy, powiedziałem "cześć", a usłyszałem "faki".
Jednocześnie mam poważne kłopoty (wiem, że wielu innych Polaków też) z "wyczuciem" Anglików, z ustaleniem prawdopodobnych ich ocen względem mnie. Bywa to męczące, gdy widzi się tylko uśmiech i słyszy "OK", a nie wie się, co oni tak naprawdę myślą o mnie.
Najgorsze na koniec.
Rzadko, ale zdarza się tak, jak miałem parę dni temu: przechodząc obok Anglika, pracownika mojej firmy, powiedziałem "cześć", a usłyszałem "faki".
12 czerwca.
Jeżdżę scanią, z tych nowych, z wysoką kabiną “top line” i dwunastolitrowym silnikiem o mocy 420 koni. Naliczyłem bodajże 30 przełączników i chyba z dziesięć schowków. Siedzenie ma siedem przełączników do regulacji, jeszcze nie wszystkie wypróbowałem. Dzisiaj odkryłem, że jednym z nich można spuścić powietrze z amortyzacji fotela - dla wygodniejszego wsiadania i wysiadania. Na dźwigni sterowania kierunkowskazami są cztery dodatkowe przełączniki o nieznanym mi zastosowaniu.
Dopisek z trasy. Na autostradzie wypróbowałem jeden z nich, to tempomat. Dziwnie się jedzie - i wygodnie! - z nogami byle gdzie, a mimo to z utrzymywaną szybkością.
Silnik słychać tylko w czasie rozpędzania, a przy stałych obrotach chodzi cichutko, nawet przy 90 km ledwie słyszę jego zadowolone z szybkości mruczenie, tak jak wysoki gwizd turbiny pompującej powietrze do silnika. Przy hamowaniu wykorzystywany jest silnik, tak myślę słysząc dudniący głos diesla celowo dławionego spalinami. Wszystkie cztery lusterka są bajeranckie! Wielkie, idealnie ustawione, może z wyjątkiem lusterka do obserwacji okolic lewego koła - muszę poeksperymentować z nim.
Jeżdżę scanią, z tych nowych, z wysoką kabiną “top line” i dwunastolitrowym silnikiem o mocy 420 koni. Naliczyłem bodajże 30 przełączników i chyba z dziesięć schowków. Siedzenie ma siedem przełączników do regulacji, jeszcze nie wszystkie wypróbowałem. Dzisiaj odkryłem, że jednym z nich można spuścić powietrze z amortyzacji fotela - dla wygodniejszego wsiadania i wysiadania. Na dźwigni sterowania kierunkowskazami są cztery dodatkowe przełączniki o nieznanym mi zastosowaniu.
Dopisek z trasy. Na autostradzie wypróbowałem jeden z nich, to tempomat. Dziwnie się jedzie - i wygodnie! - z nogami byle gdzie, a mimo to z utrzymywaną szybkością.
Silnik słychać tylko w czasie rozpędzania, a przy stałych obrotach chodzi cichutko, nawet przy 90 km ledwie słyszę jego zadowolone z szybkości mruczenie, tak jak wysoki gwizd turbiny pompującej powietrze do silnika. Przy hamowaniu wykorzystywany jest silnik, tak myślę słysząc dudniący głos diesla celowo dławionego spalinami. Wszystkie cztery lusterka są bajeranckie! Wielkie, idealnie ustawione, może z wyjątkiem lusterka do obserwacji okolic lewego koła - muszę poeksperymentować z nim.
14 czerwca.
Jadąc ciężarówką, gdzieś w bocznej uliczce zobaczyłem tira z polską rejestracją, zrównałem się z kabiną, i przez otwarte okna chwilę rozmawiałem z kierowcą. Facet był w moim wieku, zajęty czytaniem książki. Aż miałem chęć uścisnąć go i zapytać o znajomość Biblionetki, ale z tyłu ktoś podjechał, blokowałem drogę, musiałem jechać.
Wczoraj wracałem do Trowbridge swoją micrą. Wsiadłem do niej, i musiałem od nowa uczyć się jazdy. Kierownica taka malutka i ciężko nią pokręcić, pedały też małe, niskie i blisko siebie, dźwignia zmiany biegów ginie mi ręku, i nim ją ruszę - bieg już włączony, silniczek skacze, rzuca się, a nie ma mocy. No i siedzi się (prawie) tyłkiem na jezdni! Na szczęście po kwadransie jazdy wróciła znajomość z micrą, i pognaliśmy w stronę dwóch wolnych dni.
18 czerwca.
O języku angielskim.
Dla mnie ten język ma dla mnie różne oblicza. Jest swojski i bliski, gdy znajduję w nim takie same skojarzenia i ciągi myślowe, jak w naszym języku:
-a born liar - ten urodzony łgarz jest przecież tak podobny do naszego skończonego łgarza,
-she’s a walking encyclopaedia - to przecież identyczność z naszym powiedzeniem "ona jest chodzącą encyklopedią",
- I’ll give you play truant! - ja ci dam wagary! Widzę pokrzykujące mamy - obie, mimo różnych języków, używają tych samym form dla wyrażenia swojego zakazu i ostrzeżenia.
Ten język jest też inny, ale ciekawy i miły:
-to be in the soup - mieć kłopoty, być w tarapatach, ale w dosłownym tłumaczeniu to tyle, co być z zupie:) Czyż nie fajne?
Miłe skojarzenie: long for w znaczeniu tęsknić za kimś. Dłuży się jej (jemu) czas bez drugiego... Ech, miłość.
To fall in love with... – to nasze “zakochać się”, ale mnie zawsze ciekawi, jak swoje wyrażenia słyszą Anglicy. Czy tak, jak ono brzmi w dosłownym tłumaczeniu, czyli "wpaść w miłość z (kimś)"? Nie wiem, ale jeśli tylko podobnie, to wyrażenie staje się fajne, bo zabawne i ujmujące. Wspólne wpadnięcie w miłość (jak tam w zupę), zdaje się świadczyć o wymyśleniu tego wyrażenia przez mężczyznę - zdumionego, a może i bezradnego wobec tego, co go spotkało.
A tak brzmi bezradność Anglików wobec naszego bigosu (podaję za słownikiem):
stewed dish made of sauerkraut and/or fresh cabbage, meat and mushrooms – danie duszone zrobione z kapusty kiszonej i/lub świeżej, mięsa i grzybów (tłum. własne).
Angielski jest też językiem pogmatwanym, językiem, w którym jest tysiące słów zawierających dźwięk “ł”, ale nie ma w nim litery "ł", a tylko "w", o którym oni mówią, że to nie "w" tylko "dablju", i właśnie dlatego czytana jest jako "ł". Są wyrazy zawierające zgłoski "cz", "sz" lub "dż", ale Anglik prędzej język sobie zawiąże w supełek, nim powie "Krzysztof", o "szczęściu" nawet nie wspominam.
Nota bene: kolega z pracy przy książkach miał zawsze pod ręką karteczkę z wyraźnie napisanym słowem "Konstantynopolitaneczka" - dla żartów, albo dla zastrzelenia Anglika, który mówiłby coś o jego znajomości języka, ale po co aż taka armata? Linda, moja była szefowa, któregoś dnia poprosiła mnie, abym powiedział jej, jak się mówi Warszawa. Chcąc powtórzyć otworzyła usta, zamknęła, i westchnęła: my God. Lindy już nie zobaczę. Szkoda. Lubię ją.
Jest to język, w którym pisownia wyrazów tylko bardzo, ale to bardzo umownie związana jest z dźwiękami, które wyraża – cóż dziwić się powszechności literowania tutaj nazw i nazwisk? Bo też jaki jest związek między dźwiękiem wyrażającym słowo “through” ("przez" - przybliżona wymowa: fru), a jego pisownią? Albo między słowem Szekspir, a pisownią tego nazwiska? A jak pisze się słowo „godzina” i jak je wymawia? Związek jest bardzo luźny. Owszem, każdą dziwność można wytłumaczyć, i tutaj też na pewno ustalono jakąś mądrą regułę nakazującą pisać nieme w wymowie literki “gh” na końcu słowa, a z “th” tworzyć “f”, o którym twierdzi się, że nie jest “f”, ponieważ wymowa wymaga ustawienia języka wbrew jego (polskiej) anatomicznej budowie.
Jest też łamigłówką, zwłaszcza w pytaniach: Who is she going with? - z kim ona idzie?
Mając do czynienia z tego rodzaju zdaniami, nieodmiennie rodzi mi się w głowie myśl, iż Anglicy tylko tak mówią, zmuszeni gramatyką swojego języka, ale na pewno myślą normalnie, po ludzku, czyli po prostu po polsku, bo przecież nie można myśleć tak, jak dosłownie brzmi te zdanie: kto jest ona idąca z? Po prostu nie można!
A jeśli tak? Wtedy byłoby jeszcze dziwniej, bo wszak taka odmienność w słownym formułowaniu myśli nie przekłada się na odmienność ludzkich zachowań. Różnica byłaby więc tylko wewnętrzna, istniejąca w procesie myślowym, a na zewnątrz nie byłoby żadnej. Dla mnie jest to dziwne.
Ludzkie języki pozwalają stworzyć niemal nieskończoną liczbę słów, a mimo to tak wiele z nich używanych jest w językach bardzo odległych od siebie, na innych kontynentach, w zupełnie innych kulturach. W ostatnio czytanej książce była całkiem marginalna wzmianka o słowie "abu" używanym w jednym z mało znanych narzeczy afrykańskich, słowie, na które zwrócił mi uwagę autor twierdzeniem o jego pochodzeniu od słowa "tabu", używanego w bardzo wielu językach na całym świecie, a przecież to słowo nie jest wyjątkiem. Jaką drogę ono przebyło trafiając nad Wisłę i Tamizę, do buszu afrykańskiego i lingwiści tylko wiedzą gdzie jeszcze? Umysł nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich przyczyn tak licznych podobieństw, a jedynie wyobraźnia podsuwa myśli o tysiącleciach (jak słusznie zauważył A. Krawczuk, słowa są trwalsze od kamieni) ludzkich dziejów stopniowego zasiedlania całej Ziemi. Ilu łez i uśmiechów, strachu i nadziei, ilu pożegnań w nieznanych krainach musiały te słowa być świadkami?
Porównując struktury DNA żywych organizmów, biolodzy potrafią obliczyć okres trwania gatunku i jego wydzielenie z gatunku macierzystego; ciekawe, czy językoznawcy też to potrafią.
O języku angielskim.
Dla mnie ten język ma dla mnie różne oblicza. Jest swojski i bliski, gdy znajduję w nim takie same skojarzenia i ciągi myślowe, jak w naszym języku:
-a born liar - ten urodzony łgarz jest przecież tak podobny do naszego skończonego łgarza,
-she’s a walking encyclopaedia - to przecież identyczność z naszym powiedzeniem "ona jest chodzącą encyklopedią",
- I’ll give you play truant! - ja ci dam wagary! Widzę pokrzykujące mamy - obie, mimo różnych języków, używają tych samym form dla wyrażenia swojego zakazu i ostrzeżenia.
Ten język jest też inny, ale ciekawy i miły:
-to be in the soup - mieć kłopoty, być w tarapatach, ale w dosłownym tłumaczeniu to tyle, co być z zupie:) Czyż nie fajne?
Miłe skojarzenie: long for w znaczeniu tęsknić za kimś. Dłuży się jej (jemu) czas bez drugiego... Ech, miłość.
To fall in love with... – to nasze “zakochać się”, ale mnie zawsze ciekawi, jak swoje wyrażenia słyszą Anglicy. Czy tak, jak ono brzmi w dosłownym tłumaczeniu, czyli "wpaść w miłość z (kimś)"? Nie wiem, ale jeśli tylko podobnie, to wyrażenie staje się fajne, bo zabawne i ujmujące. Wspólne wpadnięcie w miłość (jak tam w zupę), zdaje się świadczyć o wymyśleniu tego wyrażenia przez mężczyznę - zdumionego, a może i bezradnego wobec tego, co go spotkało.
A tak brzmi bezradność Anglików wobec naszego bigosu (podaję za słownikiem):
stewed dish made of sauerkraut and/or fresh cabbage, meat and mushrooms – danie duszone zrobione z kapusty kiszonej i/lub świeżej, mięsa i grzybów (tłum. własne).
Angielski jest też językiem pogmatwanym, językiem, w którym jest tysiące słów zawierających dźwięk “ł”, ale nie ma w nim litery "ł", a tylko "w", o którym oni mówią, że to nie "w" tylko "dablju", i właśnie dlatego czytana jest jako "ł". Są wyrazy zawierające zgłoski "cz", "sz" lub "dż", ale Anglik prędzej język sobie zawiąże w supełek, nim powie "Krzysztof", o "szczęściu" nawet nie wspominam.
Nota bene: kolega z pracy przy książkach miał zawsze pod ręką karteczkę z wyraźnie napisanym słowem "Konstantynopolitaneczka" - dla żartów, albo dla zastrzelenia Anglika, który mówiłby coś o jego znajomości języka, ale po co aż taka armata? Linda, moja była szefowa, któregoś dnia poprosiła mnie, abym powiedział jej, jak się mówi Warszawa. Chcąc powtórzyć otworzyła usta, zamknęła, i westchnęła: my God. Lindy już nie zobaczę. Szkoda. Lubię ją.
Jest to język, w którym pisownia wyrazów tylko bardzo, ale to bardzo umownie związana jest z dźwiękami, które wyraża – cóż dziwić się powszechności literowania tutaj nazw i nazwisk? Bo też jaki jest związek między dźwiękiem wyrażającym słowo “through” ("przez" - przybliżona wymowa: fru), a jego pisownią? Albo między słowem Szekspir, a pisownią tego nazwiska? A jak pisze się słowo „godzina” i jak je wymawia? Związek jest bardzo luźny. Owszem, każdą dziwność można wytłumaczyć, i tutaj też na pewno ustalono jakąś mądrą regułę nakazującą pisać nieme w wymowie literki “gh” na końcu słowa, a z “th” tworzyć “f”, o którym twierdzi się, że nie jest “f”, ponieważ wymowa wymaga ustawienia języka wbrew jego (polskiej) anatomicznej budowie.
Jest też łamigłówką, zwłaszcza w pytaniach: Who is she going with? - z kim ona idzie?
Mając do czynienia z tego rodzaju zdaniami, nieodmiennie rodzi mi się w głowie myśl, iż Anglicy tylko tak mówią, zmuszeni gramatyką swojego języka, ale na pewno myślą normalnie, po ludzku, czyli po prostu po polsku, bo przecież nie można myśleć tak, jak dosłownie brzmi te zdanie: kto jest ona idąca z? Po prostu nie można!
A jeśli tak? Wtedy byłoby jeszcze dziwniej, bo wszak taka odmienność w słownym formułowaniu myśli nie przekłada się na odmienność ludzkich zachowań. Różnica byłaby więc tylko wewnętrzna, istniejąca w procesie myślowym, a na zewnątrz nie byłoby żadnej. Dla mnie jest to dziwne.
Ludzkie języki pozwalają stworzyć niemal nieskończoną liczbę słów, a mimo to tak wiele z nich używanych jest w językach bardzo odległych od siebie, na innych kontynentach, w zupełnie innych kulturach. W ostatnio czytanej książce była całkiem marginalna wzmianka o słowie "abu" używanym w jednym z mało znanych narzeczy afrykańskich, słowie, na które zwrócił mi uwagę autor twierdzeniem o jego pochodzeniu od słowa "tabu", używanego w bardzo wielu językach na całym świecie, a przecież to słowo nie jest wyjątkiem. Jaką drogę ono przebyło trafiając nad Wisłę i Tamizę, do buszu afrykańskiego i lingwiści tylko wiedzą gdzie jeszcze? Umysł nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich przyczyn tak licznych podobieństw, a jedynie wyobraźnia podsuwa myśli o tysiącleciach (jak słusznie zauważył A. Krawczuk, słowa są trwalsze od kamieni) ludzkich dziejów stopniowego zasiedlania całej Ziemi. Ilu łez i uśmiechów, strachu i nadziei, ilu pożegnań w nieznanych krainach musiały te słowa być świadkami?
Porównując struktury DNA żywych organizmów, biolodzy potrafią obliczyć okres trwania gatunku i jego wydzielenie z gatunku macierzystego; ciekawe, czy językoznawcy też to potrafią.
20 czerwca.
Dzień mnie usypia i dzień budzi. Chciałbym, aby tak było zawsze, aby dni czerwcowe zastygły mi na ręku kropelką bursztynu - jak to podobnie napisał Drzeżdżon o wschodzie słońca. Jedno zdanie, jedno pragnienie zrodzone o świcie, pewnie w lesie, zwykłe słowa, a chyba nie ma dnia, aby wspomnienie nie szepnęło mi do ucha jego słów: "chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni..."
Małe miasteczko i dwie godziny czasu w oczekiwaniu na koniec przeglądu scanii. Przeszedłem się uliczkami, ciasnymi i krętymi jak wszystkie tutaj, i zawróciłem - widziałem już miejscowości dużo ładniejsze. Zatrzymał mnie widok ściany niskiego domu przykrytego omszałym dachem, z wiechciami badyli rosnącymi w rynnie; mur był z kruszącego się już, odpadającego po kawałku, szarego kamienia. Ile lat te kamienie musiały być wystawione na deszcz, słońce i spaliny, aby tak skruszały? Czy stary kamień mnie zatrzymał? Nie, albo nie tylko. Na środku ściany były drzwi, małe, masywne, wyglądające tak, jakby setki lat nikt ich nie otwierał, jakby wszyscy o nich zapomnieli, mimo ruchliwego chodnika o krok. Wiele jest tutaj takich drzwi w starych murach, drzwi pobudzających wyobraźnię snującą baśń o zapomnianych komnatach pełnych tajemnic, a może i skarbów. Zaczarowana księżniczka? Ee, a po co mi rozkapryszona małolata, niech sobie śpi dalej czekając na swojego księcia. Tuż obok, w załomie muru, rosły... kwiaty. Nie wiem jakie, takie pospolite, z maleńkimi, bladofioletowymi kwiatkami. Stary, kruszejący kamień, spękane drewno i mała, ukwiecona roślina. Połączenie, które zawsze przyciąga mnie swoim trudnym do nazwania urokiem. Z perspektywy długości naszych lat niemal wieczne trwanie martwych kamieni i drewna - te krótsze, ale o ileż dłuższe od naszego - a przy nich urokliwe, krótkotrwałe, ale uporczywe życie? Chyba brzmi to banalnie, ale może właśnie dlatego stoję przy tym domu, omijany przez przechodniów, i gapię się na ścianę, nie potrafiąc tak po prostu odwrócić się i odejść?
Dzień mnie usypia i dzień budzi. Chciałbym, aby tak było zawsze, aby dni czerwcowe zastygły mi na ręku kropelką bursztynu - jak to podobnie napisał Drzeżdżon o wschodzie słońca. Jedno zdanie, jedno pragnienie zrodzone o świcie, pewnie w lesie, zwykłe słowa, a chyba nie ma dnia, aby wspomnienie nie szepnęło mi do ucha jego słów: "chciałbym, aby wschód słońca zastygł mi na dłoni..."
Małe miasteczko i dwie godziny czasu w oczekiwaniu na koniec przeglądu scanii. Przeszedłem się uliczkami, ciasnymi i krętymi jak wszystkie tutaj, i zawróciłem - widziałem już miejscowości dużo ładniejsze. Zatrzymał mnie widok ściany niskiego domu przykrytego omszałym dachem, z wiechciami badyli rosnącymi w rynnie; mur był z kruszącego się już, odpadającego po kawałku, szarego kamienia. Ile lat te kamienie musiały być wystawione na deszcz, słońce i spaliny, aby tak skruszały? Czy stary kamień mnie zatrzymał? Nie, albo nie tylko. Na środku ściany były drzwi, małe, masywne, wyglądające tak, jakby setki lat nikt ich nie otwierał, jakby wszyscy o nich zapomnieli, mimo ruchliwego chodnika o krok. Wiele jest tutaj takich drzwi w starych murach, drzwi pobudzających wyobraźnię snującą baśń o zapomnianych komnatach pełnych tajemnic, a może i skarbów. Zaczarowana księżniczka? Ee, a po co mi rozkapryszona małolata, niech sobie śpi dalej czekając na swojego księcia. Tuż obok, w załomie muru, rosły... kwiaty. Nie wiem jakie, takie pospolite, z maleńkimi, bladofioletowymi kwiatkami. Stary, kruszejący kamień, spękane drewno i mała, ukwiecona roślina. Połączenie, które zawsze przyciąga mnie swoim trudnym do nazwania urokiem. Z perspektywy długości naszych lat niemal wieczne trwanie martwych kamieni i drewna - te krótsze, ale o ileż dłuższe od naszego - a przy nich urokliwe, krótkotrwałe, ale uporczywe życie? Chyba brzmi to banalnie, ale może właśnie dlatego stoję przy tym domu, omijany przez przechodniów, i gapię się na ścianę, nie potrafiąc tak po prostu odwrócić się i odejść?
13 lipca.
Korzystając z wyjątkowo
ładnej dzisiaj pogody, wybrałem się na parogodzinną przejażdżkę rowerową wzdłuż
kanału Avon. Wąska, bo miejscami tylko kilkumetrowa, droga wodna prowadzona
jest zboczami wysokich wzgórz, przez co, bywa, jeden brzeg kanału pnie się
wysoko, czasami prawie pionowymi skalnymi ścianami gęsto przysłoniętymi
drzewami, podczas gdy drugi znajduje tyle równej płaszczyzny, by zmieścić wąską
dróżkę rowerową, a zaraz za nią staje się stromym zboczem spadającym w dolinę,
na dnie której błękitnie prześwituje... rzeka. Bywało, że kanał opuszczał
zbocze wzgórza, przekraczał dolinę wysokim mostem (most dla wody!), kilkanaście
metrów ponad linią kolejową i płynącą obok rzeką, a dalej wrzynał się w zbocza
wzgórz po drugiej stronie doliny, niknąc wśród drzew. Jeśli napotkał wzgórze
zbyt duże, zastawiał się śluzami, których przemyślana prostota konstrukcji
budziła mój podziw. Śluzy te działają bez żadnych silników i urządzeń
sterujących, uruchamiane się ręcznie, a przy tym nie ma możliwości popełnienia
błędu w kolejności otwierania i zamykania wrót.
Ruch na kanale, jak zwykle w
ładne dni, duży. Oglądałem charakterystyczne tutaj i popularne pływające
mieszkania: to wąskie, ale bardzo długie płaskodenne łodzie, na całej niemal
powierzchni zabudowane krytym pokładem mieszczącym kilka pomieszczeń
mieszkalnych z pełnym wyposażeniem, czasem bardzo eleganckim, ale najbardziej
zaciekawiony byłem rzeczami przewożonymi na dachach tych łodzi. Czegoż tam nie
było! Baterie słoneczne to ostatnio standard, ale były też i baterie do
słonecznego grzania wody, składane maszty z elektrowniami wietrznymi lub z
antenami, rowery i kajaki, koła samochodowe na sznurach, pewnie jako odboje,
ale i taczki; dużo, czasem całe sterty, drewnianych kloców (kiedyś myślałem, że
wożone są jako opał, teraz myślę, że Anglicy traktują je jako ozdobę, taki
naturalny materiał dla “klimatu”), jakieś deski, bosaki, a czasem całe sterty
drewnianych rupieci wyglądających tak, jakby wożone tam były od czasu
zakończenia ostatniej wojny. No i oczywiście doniczkowe ogrody: mnóstwo jakichś
dziwnych roślin a nawet drzewek, czasem strzelających wysoko w górę, jak ten
świerk srebrzysty, na pewno przekraczający dwa metry wysokości, no i oczywiście
dużo kwiatów, bajecznie różnorodnych i kolorowych. Jedna z łodzi udekorowana
była wielkimi, metalowymi... owadami. Mrówki, ważki, muchy, gąsienice, jakieś
żuki z potężnymi szczękami, a to wszystko przemyślnie i ładnie wykonane w
blachy i drutu, przymocowane do dachu i ścian łodzi.
Na dachu jednej łodzi leżała
dziewczyna i czytała książkę. Była ładna i zgrabna, więc chyba nie Angielka,
ale może się mylę: ktoś mi kiedyś mówił, że widział ładną Angielkę. Wierzę na
słowo.
21 lipca.
Autostrada.
Kiedyś słyszałem stwierdzenie
będące wynikiem badań ruchu na amerykańskich autostradach, iż chwilowe
zatrzymanie samochodów w jednym miejscu, może być odczuwalne wiele kilometrów
wcześniej; o jego prawdziwości przekonałem się już kilka razy tutaj, w Anglii.
Kiedyś, stojąc w korku, na jezdni po drugiej stronie barierki zauważyłem
gwałtownie hamujący samochód; nie wiem dlaczego, może kierowcy spadł telefon na
podłogę, może dzieciaki coś zbroiły, może... dziesięć innych powodów, seksu nie
wyłączając. Samochody za nim oczywiście też hamowały, ale i jadące na
sąsiednich pasach także, zapewne ich kierowcy byli zdezorientowani. Po chwili
samochód - sprawca ruszył ostro, za nim następny i następny, ale z tyłu dojeżdżały
kolejne, hamując i awaryjnymi światłami ostrzegając kierowców za nimi. Utworzył
się pas stojących samochodów, krótki, może stumetrowy, i przemieszczający się w
kierunku przeciwnym do kierunku jazdy samochodów. Obserwowałem ten korek na
przestrzeni kilkuset metrów, aż zniknął, ciągle pełzając do tyłu, za
wzniesieniem. To zadziwiające przesuwanie się stojących samochodów, ten ruchomy
korek, jednoznacznie kojarzył się z falami utworzonymi rzuconym kamieniem na
spokojnej wodzie: ten już leży na dnie, a echo jego zderzenia z wodą jeszcze
biegnie po powierzchni stawu, coraz mniejsze i mniejsze, ale dalekie.
Autostrada i ludzie.
Autostrada usypia, ponieważ
nic się na niej nie dzieje; precyzyjny układ kierowania nie potrzebuje ciągłego
kontrowania kierownicą jak w znanych z uciekania z jezdni wschodnich
“wynalazkach”, w kabinie cisza, niewielką ilość wstrząsów wyłapują i tłumią
amortyzatory kabiny, a na te, które przegapią, czeka powietrzne zawieszenie
fotela kierowcy; nogi są bezczynne: hamować nie ma potrzeby, a elektronika
utrzymuje zadaną szybkość. W takich warunkach ostre hamowanie samochodów z
przodu zawsze jest zaskoczeniem, i zawsze jest niebezpieczne, dlatego chwalić
zwyczaj ostrzegania światłami awaryjnymi.
Autostrada wielkim łukiem
omijała głęboką dolinę, by po jej drugiej stronie przebić się sztucznym wąwozem
przez szczyt wzniesienia i zniknąć za horyzontem; potrójny sznur samochodów
przesuwał się po niej w tempie żółwia zmęczonego życiem. Najbliższa tablica
poinformowała o wypadku, i jak zwykle za późno ograniczyła szybkość. Pewnie
jeden, a może i dwa pasy włączone z ruchu – pomyślałem. Gdy w końcu dopełzłem
do miejsca wypadku, zobaczyłem prawdziwą przyczynę tego kilkukilometrowego
korka: na pasie awaryjnym stały dwa samochody z lekkimi uszkodzeniami – ot,
zwykła stłuczka, a przy nich dwa wozy policyjne, też na pasie awaryjnym, a więc
trzy pasy główne nie były zablokowane. Po prostu kierowcy, aby lepiej przyjrzeć
się zdarzeniu, jeszcze bardziej zwalniali, widziałem głowy odwrócone w lewą
stronę, a po minięciu stojących samochodów dawali gazu. Dalej zatoru już nie
było. Znając efekt jego cofania się i biorąc pod uwagę fakt kończenia się
zatoru w miejscu stłuczki, wniosek wydaje się jednoznaczny: jedyną przyczyną
jego istnienia była chęć zobaczenia przez kierowców wypadku. Pewnie się
zawiedli – małe uszkodzenia, brak karetek i krwi. Ech, ludzie...
29 lipca.
Tutaj, we wschodniej, na ogół
równinnej części Anglii, dużo jest pól obsianych zbożem – w przeciwieństwie do
zielonej Walii - a w gorącym słońcu ostatnich dni zboże dojrzało błyskawicznie
i pokazuje mi się teraz najpiękniejsze. Jadąc, patrzę na te złociste łany z
niezaspokojoną zachłannością, z przyjemnością i takim dziwnym ciepłem w piersi.
Przymiotnik “złociste” wydaje się banalny nadużywaniem, ale nie znajduję
trafniejszego, a to z powodu odczuć, jakie budzi we mnie widok dużego pola
dojrzałego zboża, w słoneczny letni dzień. To trochę tak, jakbym patrzył na...
złoto? Przecież nie, ale jednocześnie jest tutaj malutkie “tak”, co doskonale
zrozumie rolnik z powołania. Widok tych pól budzi uśpione na co dzień, nie
odczuwane wspomnienia?, tęsknoty?, skojarzenia?, a wszystko jakby nie moje, a
podsunięte mi przez... kogo? Czasem myślę, iż odzywają się we mnie w takich
chwilach pokolenia moich przodków od wieków uprawiających ziemię i kochających
ją, że owa siła przyciągająca mnie do tych pól jest od nich, przekazana mi
tajemnym sposobem, abym pamiętał skąd jestem.
Pamiętam.
Zapach kurzu ziemi i
nagrzanej słomy - zapach pól, albo rozkoszny, teraz już nieznany, zapach wody,
w gorący czas żniw czerpanej dużą chochlą z kanki ukrytej w cieniu wiśni
rosnących na miedzy. Zapach kłosów rozcieranych w dłoniach ma w sobie zapach
pól, ale i nową nutę – trudny do opisu zapach ziaren. Ziaren, w których tyleż
mieści się tajemnicy nie zmniejszonej wiedzą naukową! W “Bolesławie Chrobrym”
jest drobna scenka, na którą pewnie mało kto zwrócił uwagę. Otóż w czasie
wojennej poniewierki jeden z bohaterów znalazł duży worek ziarna, i nie bacząc
na ciężar, zabrał go ze sobą. Na pytanie towarzysza o powód, powiedział: bo to
jest ziarno, rozumiesz? (cytuję z pamięci, więc może niedokładnie). Nigdy nie
byłem rolnikiem, ale te słowa zapamiętałem, bo rozumiem tego człowieka. Ziarno
to nie tylko następne łany zboża, nie tylko chleb, ale i coś tajemniczego,
wiecznego, mistycznego także - by wspomnieć misteria ku czci Demeter.
Zapach mąki, prawdziwy i
pełny tylko we młynie, ale w takim starym młynie, drewnianym, skrzypiącym,
zakurzonym białym pyłem. Ten zapach jest w pół drogi między zapachami z pól, a
zapachami z wielkiej, drewnianej dzieży, w której babka dokonuje tajemnych
obrzędów zakończonych przykryciem ciasta lnianą zasłoną. Doskonale pamiętam
swoją ciekawość budzoną ową tajemniczością, gdy ukradkiem zaglądałem pod len,
przeganiany przez nią. Jeszcze tylko zapach drewna, tak odmienny w mokre i
słoneczne dni, jeszcze tylko magiczny widok ognia i zapach rozgrzewającego się,
ceglano – glinianego pieca, jak preludium wspaniałego dzieła, i już widzę,
znowu odganiany, wielkie bochny wyciągane na płaskiej, drewnianej łyżce z
długim trzonkiem (chciałbym poznać prastarą, polską nazwę tego przyrządu).
Bochny są okrągłe, błyszczące, trochę spękane, koloru miodu lipowego lub
wrzosowego, miejscami ciemniejsze, jak karmel, są gorące i pachnące.
Zapach gorącego chleba! Do
czego go porównać? Nieco podobne są zapachy pieczonych ciast, ale nie mają one
tej magii, poczucia odświętności w wyjątkowym połączeniu ze zwykłym dniem,
uczty i codziennego posiłku – jakby sacrum udało się zjednoczyć z profanum; tamte
zapachy są deserem, świętem, dodatkiem, ten jednocześnie spełnieniem, nagrodą i
odpoczynkiem, ale i zapracowanym posiłkiem zwykłego dnia. Może dlatego do
ciasta pasuje ładny talerzyk, łyżeczka i filiżanka z kawą, a do jedzenia
ciepłego chleba najlepsze są dłonie. Cóż dorówna smakowi ciepłego chleba
łamanego rękoma?
Pamiętam zimową noc w
lunaparku, w Poznaniu, wiele lat temu. Słuchałem muzyki, gdy z piekarni po
sąsiedzku przyszedł kolega przynosząc mi dwa bochenki gorącego jeszcze chleba.
Wąchałem chleb i słuchałem pieśni Mozarta – wyjątkowe, niezapomniane połączenie
wrażeń.
Chleb i moja babka to bodaj
najtrwalsze połączenie wspomnień lat wczesnego dzieciństwa. Pamiętam smak
podawanej mi przez nią kolacji, a był to duży kubek mleka z położoną na nim wielką
kromką chleba, smak nie do powtórzenia - jak i dzieciństwo.
Moja cicha, zapracowana
babka, o której po latach dowiedziałem się, iż była w AK, podczas gdy dziadek,
niegdyś ułan, bał się. Babka miała portki, dziadek nie.
Widzę ją jeszcze, często ją
widzę. W słabym świetle lampy naftowej bierze bochen, opiera go o pierś, i
jednym pociągnięciem ogromnego noża odcina (zawsze zachwycała mnie tą
umiejętnością) grubą, równiutką i długą jak mój łokieć, kromę chleba – owocu
ludzkiej pracy i tych pól, z których mój kraj wziął swoje miano.
1 sierpnia.
Kilka razy dziennie słyszę
przez okno melodyjkę wygrywaną na pozytywce – tak reklamuje się kolorowy busik
z lodami. Słychać go z daleka, podjeżdża na parking, czeka parę minut, czasem
widzę przy nim dzieci, i odjeżdża, zostawiając mnie ze wspomnieniem lodów
jedzonych w dzieciństwie, na odpustach. Nabierane były z beczki stojącej na
furmance, lody mocno żółte, jajeczne, smakujące jak ambrozja.
Parę kilometrów stąd
wypatrzyłem publiczną ścieżkę wiodącą przez pole z dojrzałym zbożem, jutro
pojadę tam, bo w tym kraju tylko po wyznaczonych i oznakowanych ścieżkach można
chodzić. Byłem w lesie, szedłem taką dróżką mijając tablice zakazujące
zbierania grzybów. Chyba postawione przez psa ogrodnika, bo wszak Anglicy nie
zbierają grzybów w lasach, a na sklepowych półkach.
4 sierpnia.
Parę dni temu byłem w
montowni Vauxhalla pod Liverpoolem. Naczepą musiałem wjechać do wnętrza hali, i
dzięki temu miałem okazję zobaczyć fragment zrobotyzowanej linii produkcji
karoserii. Roboty oglądane w fabryce kosmetyków były, jak dopiero teraz
zobaczyłem, prymitywne przy tych maszynach. Stałem blisko dużego automatu,
który od swojego poprzednika (w błyskawicznym tempie zgrzewającego blachy wśród
kaskad iskier – niesamowity widok przypominający opisy kuźni w Pandemonium u
Miltona) brał podłogę samochodu, wywijał nią w powietrzu, odwracał na wszystkie
strony, zupełnie tak, jakby ją oglądał (nie wykluczam, że to właśnie robił), i
zręcznym, szybkim ruchem wkładał ją w uchwyty stelaża transportowego. Tuż obok
mrugały lampkami i ekranami, sapały powietrzem, szczękały przekaźnikami, szafy
sterujące, poprzez całą plątaninę węży i przewodów, ruchami tego stwora rodem
z... Właśnie – skąd? Z piekieł, snu, czy z nowoczesnych fabryk XXI wieku?
Widziałem ludzi przechodzących obok z absolutną obojętnością, a ja, przyznam
się, odczuwałem strach. Strach, jaki czuje się stojąc w pobliżu wielkiego
zwierzęcia, którego zachowania wobec nas nie jesteśmy pewni. Nie, inaczej:
przecież wiedziałem z czym mam do czynienia, ale było tam coś niezgodnego z
wiedzą i doświadczeniami całego życia, ściślej - z oczekiwaniami wobec
przedmiotów. Trudno to nazwać. Owszem, wiedza o jego ograniczonych ruchach i
moim bezpieczeństwie pomagała w zwalczeniu tego strachu, ale znowu wzmagała go
świadomość patrzenia na bezduszną maszynę, na przedmiot, który wykonuje celowe
ruchy, działa tak, jakby patrzył, widział i działał człowiek. Obleczona w
kształty sprzeczność. Szczególnie jeden moment czynił na mnie wrażenie: gdy
wielkie, kilkumetrowe ramie automatu odwracało się w moją stronę wyciągając
swoją łapę - chwytak. Czułem chęć odsunięcia się i, przysiągłbym, jego wzrok na
sobie. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem takiego uczucia, jakie, być może, w
przyszłości ludzie będą doświadczać często – by w końcu przyzwyczaić się - jak
pracownicy tej fabryki. Chyba domyślam się najgłębszej przyczyny tego strachu.
To strach przed nieznanym, nieistniejącym, nie mającym swojego odpowiednika w
przyrodzie, a tym samym w podświadomie działających w moim mózgu strukturach
myślowych. Oto spełnienie niemożliwego: ludzkie ruchy, celowość działania,
znamiona myślenia – w rzeczy. W martwym przedmiocie. Ten strach to świadomy
objaw bezradności mojego umysłu nie potrafiącego dopasować postrzeganych cech
ludzkich w rzeczy, bezradnego ze swoimi nie pasującymi tutaj wzorcami zachowań
i intuicyjną wiedzą o cechach przedmiotów martwych i obiektów żywych.
W jednym z opowiadań Lema
jest scenka a propos: część stewardess w samolocie była automatami o ludzkim
wyglądzie, i gdy jedna z tych stewardess – maszyn pomagała pasażerce w zajęciu
miejsca, ta krzyknęła, aby ją TO nie dotykało. Teraz sądzę, że owe Lemowskie
przewidywanie zachowań się ludzi w zetknięciu z działającymi jak ludzie
maszynami, przewidywanie z przed wielu już lat, gdy trudno było o taki widok,
jak ten z hali Vauxhalla, że jest – a na pewno może być – prawdziwe.
17sierpnia.
Chyba zrozumiałem w końcu co miał na myśli Proust mówiąc o swojej powieści jako o dziele sztuki. Kilka dni temu doszło do mnie zrozumienie (o tępoto! - czasem myślę, iż jasne jest dla wszystkich jego czytelników, tylko nie dla mnie), a teraz bawię się tą myślą, pieszczę ją mając nadzieję na jej rozjaśnienie się; a może po prostu zachowuję się trochę jak ten smakosz odkładający ucztę dla powiększenia smaku. Dalej czytam “Czas odnaleziony” i obiecuję sobie wrócić do tamtych miejsc w powieści i do swojego przebłysku zrozumienia po przeczytaniu, może w najbliższy weekend. Czuję ekscytację jak przed czekającą mnie podróżą:)
Swoje dzisiejsze 500 kilometrów przejechałem komfortowo, bo niemal wyłącznie autostradami, w ładny, słoneczny dzień. W radio znalazłem rozgłośnię “Classic”, słuchałem fragment Zimy Vivaldiego, koncertu nie słuchanego od kilku miesięcy, i tak bardzo mi się tęskno za nim zrobiło...
Na deskach rozdzielczych ciężarówek coraz mniej tradycyjnych zegarów, ich funkcje przejmuje komputer nasłuchujący sygnałów z całej kopy czujników, i dopiero w przypadku niezgodności z normą informuje kierowcę, wyświetlając na ekranie stosowne napisy. Wygodne jest to bardzo, ale z precyzją działania jest różnie. Mój dzisiejszy mercedes uparcie, przez cały dzień twierdził, iż mam spaloną jakąś żarówkę w oświetleniu samochodu, lub przepalony bezpiecznik, no i spróbuj, człowieku, wytłumaczyć mu, że pisze do mnie głupoty... Zasmakowałem w cyfrowo ustalanej szybkości jazdy w scaniach “erkach”. Ergonomicznie usytuowane, bo dokładnie pod kciukiem lewej dłoni trzymającej kierownicę, dwa przyciski sterujące tempomatem; to dzięki nim, gdy trzeba mi odrobinę zmniejszyć lub zwiększyć prędkość, nie muszę wyłączać tempomatu sięgając stopą do pedału gazu lub hamulca, a tylko w ułamku sekundy, bez poruszenia dłoni na kierownicy, zmienić ustawienia wyświetlane na ekranie. A Niemcy mają do tego wielką “wajchę” pod kierownicą, ech...
Lubię chwile wyjazdu: gdy już wszystko przygotowane, jeszcze na koniec rzut oka na zegary, ekran i lusterka, sprawdzenie czekolady (musi być pod ręką, no bo jak bez niej?), zwolnienie hamulca, cichy syk powietrza w siłownikach, i ruszam. Droga. Po prostu droga: nieskończona mimo tylu końców, zawsze taka sama i jednocześnie zawsze inna, obiecująca i niespełniająca, ale przecież dalej skutecznie wabiąca. I jeśli nawet przychodzą dni, kiedy ma się jej dość, kiedy chciałoby się uwolnić od niej, kiedy rodzi się bunt przeciwko jej dyktatowi, wystarczy krótki czas tygodni, abym znowu z radością odpowiedział na jej głos - przemożny, ale przecież delikatny. To ledwie szept, ale słyszę go wyraźnie.
Słyszę ją. Droga mówi do mnie niepokojem, tęsknotą i budzoną we mnie chęcią dotknięcia horyzontu, chęcią zostawienia wszystkiego za sobą, ale i nadzieją na powrót.
Drzeżdżon pisał o uśmiechu leśnej drogi, i taką widzę ją: uspokajającą, pachnącą, uroczo przystrojoną słońcem, uśmiechniętą. W autostradzie nie ma kaprysów ani nieprzewidywalności leśnych dróżek, ale jest odległy horyzont, który tylekroć dogania się i który zawsze jest przede mną, zawsze do dogonienia, łącząc w ten sposób cel i drogę ku niemu.
A na polach wielkie, nawet na tle wielohektarowych łanów zboża, wolno pełzające w tumanach kurzu kombajny, wystawiające skosem w górę rury transporterów, niczym diplodoki swe długie szyje, bo też te maszyny wyglądają jak stwory z przed potopu. Ich widok jest zwiastunem przełomu lata, bo oto tuż obok jesienne już, przeorane zagony ziemi opasanej żywopłotem głogów z gęstwiną czerwonych owoców – kolejnym znakiem przełomu. Zadziwiająco szybka jest ta przemiana wyglądu pól - od słonecznie letnich, malowanych zbożem rozmaitym (nie, tutaj Mickiewicz zobaczyłby niemal wyłącznie niskopienną pszenicę), do szarości pustych przestrzeni, które, wydaje się, na deszcze i śniegi już tylko czekają. Wtedy pisze się zwykle o ziemi odpoczywającej, ale częściej mam wrażenie, iż ziemia jest wtedy smutna, bo opuszczona, zapomniana, już niepotrzebna.
A gdyby tak popsuć te maszyny? Może wtedy lato trwałoby dłużej?
Chyba zrozumiałem w końcu co miał na myśli Proust mówiąc o swojej powieści jako o dziele sztuki. Kilka dni temu doszło do mnie zrozumienie (o tępoto! - czasem myślę, iż jasne jest dla wszystkich jego czytelników, tylko nie dla mnie), a teraz bawię się tą myślą, pieszczę ją mając nadzieję na jej rozjaśnienie się; a może po prostu zachowuję się trochę jak ten smakosz odkładający ucztę dla powiększenia smaku. Dalej czytam “Czas odnaleziony” i obiecuję sobie wrócić do tamtych miejsc w powieści i do swojego przebłysku zrozumienia po przeczytaniu, może w najbliższy weekend. Czuję ekscytację jak przed czekającą mnie podróżą:)
Swoje dzisiejsze 500 kilometrów przejechałem komfortowo, bo niemal wyłącznie autostradami, w ładny, słoneczny dzień. W radio znalazłem rozgłośnię “Classic”, słuchałem fragment Zimy Vivaldiego, koncertu nie słuchanego od kilku miesięcy, i tak bardzo mi się tęskno za nim zrobiło...
Na deskach rozdzielczych ciężarówek coraz mniej tradycyjnych zegarów, ich funkcje przejmuje komputer nasłuchujący sygnałów z całej kopy czujników, i dopiero w przypadku niezgodności z normą informuje kierowcę, wyświetlając na ekranie stosowne napisy. Wygodne jest to bardzo, ale z precyzją działania jest różnie. Mój dzisiejszy mercedes uparcie, przez cały dzień twierdził, iż mam spaloną jakąś żarówkę w oświetleniu samochodu, lub przepalony bezpiecznik, no i spróbuj, człowieku, wytłumaczyć mu, że pisze do mnie głupoty... Zasmakowałem w cyfrowo ustalanej szybkości jazdy w scaniach “erkach”. Ergonomicznie usytuowane, bo dokładnie pod kciukiem lewej dłoni trzymającej kierownicę, dwa przyciski sterujące tempomatem; to dzięki nim, gdy trzeba mi odrobinę zmniejszyć lub zwiększyć prędkość, nie muszę wyłączać tempomatu sięgając stopą do pedału gazu lub hamulca, a tylko w ułamku sekundy, bez poruszenia dłoni na kierownicy, zmienić ustawienia wyświetlane na ekranie. A Niemcy mają do tego wielką “wajchę” pod kierownicą, ech...
Lubię chwile wyjazdu: gdy już wszystko przygotowane, jeszcze na koniec rzut oka na zegary, ekran i lusterka, sprawdzenie czekolady (musi być pod ręką, no bo jak bez niej?), zwolnienie hamulca, cichy syk powietrza w siłownikach, i ruszam. Droga. Po prostu droga: nieskończona mimo tylu końców, zawsze taka sama i jednocześnie zawsze inna, obiecująca i niespełniająca, ale przecież dalej skutecznie wabiąca. I jeśli nawet przychodzą dni, kiedy ma się jej dość, kiedy chciałoby się uwolnić od niej, kiedy rodzi się bunt przeciwko jej dyktatowi, wystarczy krótki czas tygodni, abym znowu z radością odpowiedział na jej głos - przemożny, ale przecież delikatny. To ledwie szept, ale słyszę go wyraźnie.
Słyszę ją. Droga mówi do mnie niepokojem, tęsknotą i budzoną we mnie chęcią dotknięcia horyzontu, chęcią zostawienia wszystkiego za sobą, ale i nadzieją na powrót.
Drzeżdżon pisał o uśmiechu leśnej drogi, i taką widzę ją: uspokajającą, pachnącą, uroczo przystrojoną słońcem, uśmiechniętą. W autostradzie nie ma kaprysów ani nieprzewidywalności leśnych dróżek, ale jest odległy horyzont, który tylekroć dogania się i który zawsze jest przede mną, zawsze do dogonienia, łącząc w ten sposób cel i drogę ku niemu.
A na polach wielkie, nawet na tle wielohektarowych łanów zboża, wolno pełzające w tumanach kurzu kombajny, wystawiające skosem w górę rury transporterów, niczym diplodoki swe długie szyje, bo też te maszyny wyglądają jak stwory z przed potopu. Ich widok jest zwiastunem przełomu lata, bo oto tuż obok jesienne już, przeorane zagony ziemi opasanej żywopłotem głogów z gęstwiną czerwonych owoców – kolejnym znakiem przełomu. Zadziwiająco szybka jest ta przemiana wyglądu pól - od słonecznie letnich, malowanych zbożem rozmaitym (nie, tutaj Mickiewicz zobaczyłby niemal wyłącznie niskopienną pszenicę), do szarości pustych przestrzeni, które, wydaje się, na deszcze i śniegi już tylko czekają. Wtedy pisze się zwykle o ziemi odpoczywającej, ale częściej mam wrażenie, iż ziemia jest wtedy smutna, bo opuszczona, zapomniana, już niepotrzebna.
A gdyby tak popsuć te maszyny? Może wtedy lato trwałoby dłużej?
22 sierpnia.
W
czasie dzisiejszej jazdy słuchałem przez radio Błękitnej rapsodii i uwertury z
Tannhuser’a. Aż mi łzy stanęły w oczach, chyba zbyt zaniedbuję innych
kompozytorów słuchając w domu (jaki to dom!) niemal wyłącznie kantat Bacha.
Rapsodia ma cudowny początek, jej najpiękniejszy motyw tak uroczo tutaj
nabrzmiewa, waha się i jakby oddala, aby w końcu być pochwyconym przez całą
orkiestrę. Piękne! Może w końcu kiedyś wymienię mojego laptoka i wtedy będę
miał dostęp do mojej “płytoteki”. Cudzysłów wiadomo skąd: muzyki mam dużo, a
mieści się kasetce wielkości papierośnicy – twardym dysku laptoka. Ściślej -
nie mieści się i w tym problem.
Wracałem w tłoku. Londyńska
obwodnica zatłoczona niesamowicie, ludzie jadą na długi weekend, ze swojego
wysokiego miejsca widziałem wnętrza samochodów załadowanych bagażami; w
poniedziałek jest bank holiday. Dopiero niedawno dowiedziałem się, skąd taka
nazwa tych kilku dodatkowych płatnych dni wolnych. Otóż wszystkim pracownikom
fundują te wolne dni banki, dzieląc się w ten sposób swoimi dochodami ze
społeczeństwem. Zadziwiające.
Ponownie czytam rozmyślania
narratora siedzącego w bibliotece Guermantesów, czytam, i co raz widzę obrazy.
Różne obrazy: jest to kępa maleńkich kwiatków widzianych kiedyś na tatrzańskim
szlaku, fragment rzeźby przedstawiającej Hebe, a widzianej w londyńskim muzeum,
jest to niedokończony niewolnik dłuta Michała Anioła, “Ważka” Moreau, jest
jeden z posiadanych przeze mnie obrazów, a przedstawiających zamarzający
strumień na brzegu lasu, widzę też “Srokę” Moneta. Ten obraz ściśle wiąże się z
dziełem Prousta, i to nie tylko dlatego, że ktoś wpadł na bardzo dobry pomysł
ozdobienia nim tomu powieści, ale z powodu budzonych sobą wrażeń we mnie. Ten
obraz jest kwintesencją sztuki i idealnym zobrazowaniem dzieła Prousta. Jest
nie tylko pokazaniem innego świata, tego widzianego oczami twórcy, świata,
którego być może bez jego pomocy nie dostrzeglibyśmy – jak to napisał Proust –
ale i pokazuje ten świat dużo ładniejszym, niż jakże często ja go widzę.
Właśnie ten fakt stanowi o jego największej wartości. Zimowy dzień i sroka
siedząca na starym płocie. Czy może być bardziej tuzinkowy, bardziej powszedni
widok? A przecież ten obraz tchnie ciepłym, wcale nie zimowym pięknem!
Słyszę też dźwięki, które też
są swoistymi obrazami widzianymi w czasie rozmyślań o proustowskich ideach.
Tyle uroku w nich, że nie zdecyduję się podać przykładów, aby nie skrzywdzić
tych nie gorszych, a nie wymienionych.
Są też moje własne obrazy,
nie, nie malowane, a pamiętane. Zapisane na zawsze w pamięci chwilą ich
intensywnego przeżywania. Wielka, prześwietlona wschodzącym słońcem, rozpięta
między drzewami jesiennego lasu, pajęczyna z nanizanymi nań mikroskopijnymi
diamencikami wody, pyszni się nadal swoim pięknem mimo upływu dziesiątków lat;
kępa czerwonych muchomorów widzianych w lesie gdzieś pod Siedlcami nadal rośnie
pod brzozą gubiącą swoje liście; pola Roztocza ciągle rozbrzmiewają muzyką
słuchanego tam po raz pierwszy Brahmsa; tamten platan w parku nadal widzi moje
spóźnione, ale przecież (tym bardziej) młodzieńcze szczęście, a oczy małej
Małgosi zawsze już będą wędrować po mojej twarzy nachylonej ku niej.
Tyle piękna, które co prawda
nigdy nie postawiło mnie – jak Prousta – poza czasem i nie uczyniło obojętnym
wobec śmierci, ale którego istnienie i przeżywanie w takim stopniu, w jakim
jest mi dostępne, pozwala, a dar to wielki, po prostu żyć.
27 sierpnia.
Ilekroć widzę czerwone samochody pocztowe z napisem Royal Mail, odnoszę wrażenie wyraźnego niedopasowania, niezgodności widoku z odruchowym wyobrażeniem. Poczta królewska to wszak goniec na koniu, ze skórzaną torbą i trąbką, albo dyliżans pędzący gościńcem w tumanach kurzu, też koniecznie z trąbką, a cóż widzę? Wielką ciężarówkę. Tira. W kabinie siedzi rozwalony na fotelu facet w krótkich spodenkach i drapie się po... klejnotach, wcale nie królewskich, przed nim świecą się zegary i halogeny, a nie lampa naftowa, zamiast lejc trzyma kierownicę, a na ścianie ciężarówki podana jest strona internetowa. I korona. Są więc i królewskie klejnoty, ale mimo ich obecności co to za poczta królewska?
Tutaj prace drogowe wykonywane są w nocy, jeśli to tylko możliwe. Anglicy mają zwyczaj zamykania pasów ruchu długimi szeregami plastikowych, biało – czerwonych (!) słupków. Stawiają ich tysiące, a pozostawiony przejazd jest z reguły bardzo wąski. Nota bene: tak jest wszędzie tutaj, nawet jeśli jest miejsce na szerszy przejazd. Na początku mojej pracy jako kierowca przejeżdżałem przez takie miejsca powoli, nie będąc pewny zmieszczenia się między dwuszeregiem słupków, ciągle kontrolując w lusterkach tor jazdy ciężarówki w stosunku do nich. Dzisiaj w nocy zauważyłem, już po fakcie, że wjechałem w taki wydzielony, wąsko ogrodzony pas ruchu z pełną szybkością 90 km, nie zwalniając, a tor jazdy byłem w stanie kontrolować patrząc przed siebie, a nie w lusterka. Jakiś postęp jest, ale szkoda, wielka szkoda, że nie było tak od początku, miałbym zaoszczędzone dużo zgryzoty i pieniędzy. Owe słupki drogowcy wyrzucają z wolno jadącego samochodu obwieszonego jak choinka jaskrawo żółtymi, mrugającymi lampami ostrzegawczymi, w nocy oślepiającymi; biedny jest los tych słupków, które wychylają się do środka od szeregu, bo na ogół ranka już nie doczekują, stając się takimi... malutkimi, płaskimi, niewiele wznoszącymi ponad asfalt:)
14 września.
Byłem na spacerze, najdłużej łaziłem po parku miejskim, ale poszedłem i do centrum. Mały kościółek mchem przykrywający swoje stare kamienie, dający schronienie gołębiom w zakamarkach swoich omszałych rzeźb, wśród kamiennych postaci, których czas pozbawia rysów twarzy, kościółek przycupnięty między nowszymi budynkami, schowany za starymi drzewami i mnóstwem kwiatów; kościółek z niewielką przestrzenią wokół siebie, ledwie ścieżką i skrawkiem trawnika z kilkoma starymi płytami nagrobnymi; mając w pamięci panoszące się i pyszniące kościoły w Polsce, ten ujął mnie swoim cichym, a niemal odwiecznym trwaniem. Spokojem, zadumą i ciszą. Skromnością. Wydaje mi się, że w takim kościele ludziom dobrze się modli, bo w jego murach, w takim otoczeniu, czuje się spokój i trwanie idące przez wieki, czuje się niemal wieczność, którą stać na bycie cichą i skrytą; wieczność, która nie musi ubierać się w okazałość, i której chyba nie ma w wielkich murach wieńczonych jeszcze większymi krzyżami, które wtedy kryją tylko nicość pychy.
Na jednej płycie zdołałem przeczytać, ledwie już widoczny, fragment napisu:
“Memory of James Barnes”, i jeszcze 1844 - datę śmierci. W pół drogi między jednym a drugim powstaniem – taka była moja pierwsza myśl. 56 lat przed narodzinami mojego dziadka – to druga myśl. Podoba mi się prostota i jednocześnie głębokie przesłanie tego krótkiego napisu: Pamięci Jamesa Barnesa...
Byłem na spacerze, najdłużej łaziłem po parku miejskim, ale poszedłem i do centrum. Mały kościółek mchem przykrywający swoje stare kamienie, dający schronienie gołębiom w zakamarkach swoich omszałych rzeźb, wśród kamiennych postaci, których czas pozbawia rysów twarzy, kościółek przycupnięty między nowszymi budynkami, schowany za starymi drzewami i mnóstwem kwiatów; kościółek z niewielką przestrzenią wokół siebie, ledwie ścieżką i skrawkiem trawnika z kilkoma starymi płytami nagrobnymi; mając w pamięci panoszące się i pyszniące kościoły w Polsce, ten ujął mnie swoim cichym, a niemal odwiecznym trwaniem. Spokojem, zadumą i ciszą. Skromnością. Wydaje mi się, że w takim kościele ludziom dobrze się modli, bo w jego murach, w takim otoczeniu, czuje się spokój i trwanie idące przez wieki, czuje się niemal wieczność, którą stać na bycie cichą i skrytą; wieczność, która nie musi ubierać się w okazałość, i której chyba nie ma w wielkich murach wieńczonych jeszcze większymi krzyżami, które wtedy kryją tylko nicość pychy.
Na jednej płycie zdołałem przeczytać, ledwie już widoczny, fragment napisu:
“Memory of James Barnes”, i jeszcze 1844 - datę śmierci. W pół drogi między jednym a drugim powstaniem – taka była moja pierwsza myśl. 56 lat przed narodzinami mojego dziadka – to druga myśl. Podoba mi się prostota i jednocześnie głębokie przesłanie tego krótkiego napisu: Pamięci Jamesa Barnesa...
4 października.
Zawiozłem moje pasażerki,
dwie dziewczyny szykujące się na wesele, do centrum handlowego w mieście,
którego nazwy nie pamiętam, musiałbym zajrzeć do atlasu.
-Pójdzie pan z nami? –
zapytała jedna z nich, gdy już znaleźliśmy miejsce parkingowe. Jest moją
współlokatorką, ale mówi do mnie tak oficjalnie, pewnie dlatego, że jej rodzice
są młodsi ode mnie.
-Czyś ty oszalała?
Roześmiały się i poszły
szaleć po sklepach, a ja... cóż, oczekujący szofer. Co robić? Przez okna
parkingu zobaczyłem szczyty zielonych drzew z owocami wiszącymi na długich
nitkach. Platany. Zszedłem na dół, i pierwsze, co zobaczyłem, to reklamy tanich
pizz na witrynie Iceland’u, sklepu z mrożonkami; wszedłem, i kupiłem kilka pizz
po funcie. Przy kasach siedziały niemal wyłącznie Arabki, ładne dziewczyny z
głowami owiniętymi chustami, wszystkie miały wielkie oczy przyciągające mój
wzrok; czy o takich oczach myślał Homer pisząc o wolookich oczach Hery? Na
ulicy przywitały mnie z zapachy. Z otwartych drzwi sklepu odzieżowego szedł ku
mnie zapach skór i tkanin, ale już parę kroków dalej zastąpił go ciepły,
słodki, nęcący zapach pączków. Źródła zapachu nie zauważyłem, ale zobaczyłem
dwie młode dziewczyny wcinające te pączki; półodsłonięte brzuchy i biodra
wylewały się, trzęsące, ze spodni. Cholera, one nie liczą kalorii, a ja muszę?
Wzruszyłem ramionami, nieważne, jakoś straciłem apetyt na pączki. Na rogu dwóch
uliczek przywitał mnie zapach pieczonego mięsa, które wąsaty Arab przewracał
długimi widelcami na ruszcie, ale ten zapach i widok ledwie zauważyłem, bo tuż
za budką zobaczyłem inny widok, stanowczo ładniejszy: boskich kształtów
Murzynka trajkotała przez telefon, a ja łapałem mój wzrok i odciągałem na bok,
aby nie gapił się tak bezczelnie na jej cudne biodra i piersi. Tuż obok
zobaczyłem zapatrzonego w nią młodego chłopaka, któremu najwyraźniej taka sama
cecha jego wzroku wcale nie przeszkadzała.
Oglądam się za siebie; czy
zapamiętam niebieskie drzwi wejściowe do wielopiętrowego parkingu? A na którym
piętrze zostawiłem micrę? Rozglądam się po ulicy, w myśli licząc piętra betonowego
molocha. Sklepy, sklepy, sklepy. Buy one get one. Low price. 70% off. Tylko
kupować. Towar wylewa się na chodniki, wprost pod moje nogi i oczy, ale omijam
te stosy dóbr. Przy sklepowej witrynie zatrzymały mnie kształty... tym razem
porcelanowych figurek. Stylizowane pary ludzi wplecione w linie, i swobodne,
pełne wdzięku linie zamieniające się w sylwetki ludzi. Taniec, erotyka,
uśmiech, lekkość, namiętność uczucia - wszystko wyrażone liniami. Circle of
love. Love of my life – czytam napis. Ładny. Koła, może lepiej byłoby
powiedzieć kręgi miłości. Miłość mojego życia. Jeśli wytwórca napisał te słowa
szczerze, to tylko zazdrościć mu; chciałbym zarabiać na czymś, co byłoby
miłością mojego życia - koło kierownicy raczej nią nie jest. Na sąsiedniej
półce stoją figurki podpisane jako Faerie poppets. Małe duszki, czy może
rozkoszne wróżki? – zastanawiam się nad właściwszym tłumaczeniem. Żeby chociaż
ten wyraz nie był początkiem następnej dyskusji o bogach – przelatuje mi przez
głowę szybka myśl, i zaraz przypomina mi się, w dziwnym ciągu skojarzeniowym,
praca przy książkach, gdzie poznałem te wyrazy, tłumacząc przy pomocy słownika
tytuły pakowanych książek. Z przyjemnością patrzę na kształty tych wróżek,
kształty udanie łączące w sobie świeży, rozkwitający wdzięk dziewczęcy z
pełnymi krągłości kształtami kobiety. Ich ubrania są fantazyjnymi połączeniami,
właściwie przekształceniami, czy może zespoleniami, liści i kwiatów z tkaninami
naszego świata, które ulegając dalszej metamorfozie przybierają kształty i wzory
motylich skrzydeł wyrastających wróżkom na plecach. Chciałbym zobaczyć taką
wróżkę w ogrodzie, na pewno dodałaby mu uroku. A może zaczarowałaby mnie?
Przeniosła do jakiejś baśniowej krainy? Dla takiej wróżki zgodzę się na
wszystko, noo, może z wyjątkiem stania się ropuchem.
Odwróciłem się do ulicy i
rozejrzałem się, notując w pamięci uliczne obrazy. Porywisty wiatr zwiewa pianę
z kubka kawy na stoliku ulicznej kawiarenki – zimno jakoś nie przeszkadza
Anglikom, na ławce siedzi dwójka dzieci, karmią ptaki, nie wiem jak się one
nazywają, ale są ładne i ufne: kawałki bułki chwytają wprost z rąk dzieci.
Chyba wrócę – myślę – co tu więcej zobaczę? Ruszyłem, i zaraz drgnąłem w
błyskawicznym skojarzeniu, słysząc chrzęst za sobą. Liść platanu zwiastującego
jesień? Nie, to tylko puszka po piwie toczona wiatrem. To nie ta jesień, nie to
miasto, nie ten rok. Pod nogami inne liście: są głęboko wcięte, jak dłoń z
rozsuniętymi palcami, w ładnych kolorach. Podnoszę głowę myśląc o brzozach,
rozglądam się, ale nie znajduję ich. Tylko platany i te nieznane mi drzewa.
Zimno wstrząsa mną, owijam się połami kurtki i idę z powrotem wypatrując
niebieskich drzwi. W samochodzie sięgam po plik druków z tajnikami jazdy
ciężarówkami po angielskich drogach i czytam. Uczę się do egzaminu, mam go za
tydzień, a uczę się z materiałów nie przetłumaczonych. Uczę się czytając
angielskie teksty, w co jeszcze rok temu nie uwierzyłbym.
W drodze widziałem znak
ostrzegawczy z najbardziej niespodziewanym, ale i najtrafniejszym napisem, jaki
tutaj spotkałem: Think! Myśleć!
16 października.
Byłem ciężarówką z naczepą w
centrum Londynu. Byłem i wróciłem cały. Cud, którego nie umniejsza dwugodzinne
spóźnienie. Niekończące się miasto. Przez wiele, wiele kilometrów domy,
poplątane ulice, tłok ludzi i samochodów.
Blisko centrum zabudowa
niebrzydka, zdarzają się ładne, a nawet bardzo ładne budynki, ale między nimi
brzydkie, na ogół zaniedbane, niskie domki, jakieś magazyny, ponure zaułki,
worki ze śmieciami na chodniku. Oczywiście ronda, światła, zakręty, zwężenia
dróg i skrzyżowania o najdziwniejszej konfiguracji. Pasy na jezdni: białe,
żółte i czerwone, pasy ciągłe, przerywane, w kratkę, połamane w zygzaki.
Ciasnota: stojący tuż przy ulicy dom nie pozwala na skręt w prawo, więc znaki
tak prowadzą kwadratem ulic, poprzez kilka świateł i rozjazdów, by w rezultacie
wrócić na te same skrzyżowanie wylotem innej drogi. Jadę główną ulicą, oprócz
nazwy ma ona swój numer drogi krajowej, ale tutaj nie oznacza to szerokiej
jezdni, a jedynie jej przejezdność, zmieszczenie się ciężarówką między
parkującymi samochodami, często w ruchu naprzemiennym, ponieważ dwa samochody
obok siebie już się nie zmieszczą. W szerszym miejscu na pasach pojawiają się
napisy informujące o kierunku, zajmuję lewy pas oznaczony A1 S, więc w moim kierunku,
na południe. Po 50 metrach, za światłami przejścia dla pieszych, droga skręca i
wciska się między paskudne, jednopiętrowe domy, gubiąc nie wiadomo gdzie, nie
wiadomo po co wypisane tamte rozróżnienia kierunków. Moje volvo dotyka lewymi
kołami czerwonej linii, znaku absolutnego zakazu zatrzymywania się, a prawymi
wchodzi na podwójną linię ciągłą środka jezdni. Nagle pas ucieka ostro w prawo,
jezdnia poszerza się, ale lewą jej połowę zajmuje wydzielony pas ruchu dla
autobusów. Jest tak wąski, że nie wyobrażam sobie zmieszczenia się na nim
piętrusa. Na skrzyżowaniu oznaczony pas ruchu do skrętu w prawo ma szerokość
nie większą niż jeden metr. Na więcej nie ma miejsca, a jeśli nawet jest, to
staram się brać między koła linie oddzielające pasy ruchu; robię tak nie tylko
dlatego, że skręcając w prawo z pasa prawego ściąłbym naczepą słupki na
wysepce, ale też dlatego, aby żaden samochód osobowy nie zatrzymał się po mojej
lewej stronie: tył naczepy w ostrym skręcie wychodzi poza linię skrętu, a to ze
względu na duży tylny zwis - prawda powszechnie znana, ale nie przez wszystkich
kierowców osobówek. Dojeżdżam prosto aż do słupka świateł drogowych, i w
ostatniej chwili skręcam, niemal dotykając go wystającymi lusterkami. Kątem oka
widzę pogiętą obudowę świateł – ślady tych ciężarówek, którym było za ciasno.
Dobrze, że mam krótszą, 33 stopową naczepę. Tutaj nie tylko pasy ruchu lawirują
jak pijany woźnica (czy ktoś jeszcze zna prawdziwego woźnicę?), tutaj wszystko
jest według starej, wypaczonej linijki. Bywa, że na w miarę prostą drogę
wychyla się – nie wiadomo po co - róg krawężnika, a aby nie rozjechały go
ciężkie pojazdy, uzbrojony jest w masywny, żelazny słupek; podobnie jest przy
wielu przejściach dla pieszych, na których celowo zrobiona wysokimi krawężnikami
szczupłość przejazdu ma pewnie wymusić mniejszą szybkość. Parę dni temu
jechałem w Londynie drogą oznaczoną jako A, więc z tych przelotowych, gdy nagle
zobaczyłem tablicę informującą o dopuszczalnej szerokości pojazdu 2m. Cofać?
Gdzie? Setki metrów? Z jezdni wyrastały masywne, wysokie krawężniki, ale na
szczęście z boku pozostawiony był dwuipółmetrowy przejazd dla autobusów –
ocierając oponami o ograniczenia, przejechałem. Z podjechaniem pod sklep jest
bardzo różnie. Jak powiedział znajomy z pracy, praca nie nudna, bo się walczy.
Chyba wolałbym nudną.
Na łuku drogi, z naprzeciwka,
pędzi z dużą prędkością czarny samochód osobowy, jedzie prawą stroną jezdni
wprost na mnie. Czuję uderzenie adrenaliny i odruchowo naciskam hamulec,
słysząc odgłosy przemeblowania w kabinie, w której wszystkie moje graty z łóżka
lecą do przodu, na szybę i deskę rozdzielczą. Tuż przede mną tamten samochód
odbija, i dalej rycząc silnikiem mija mnie. Niech go cholera. Zatrzymuję się na
światłach, zajmując półtora pasa ruchu, mimo iż stoję tuż przy środkowej linii.
W lusterku widzę osobowy samochód wjeżdżający na krawężnik, wymija mnie
szorując swoim bokiem po rosnących na poboczu krzakach, oszczędzając pięć
sekund czasu.
Na stacji paliw jest sklep
spożywczy, to jego zaopatrzenie wiozę w chłodni. Stoję w otwartych tylnych
drzwiach naczepy, i ładując wózki na tylną platformę dźwigową (nauka jej
obsługi trwała dosłownie 15 sekund – masz sobie poradzić i już), patrzę na
podjeżdżających pod pompy kierowców. Może co dziesiąty, bez przesady, jest
białym. Turbany, białe, długie sukienki na ciemnoskórych facetach, dziwaczne
brody, wydatne wargi poprzekłuwane świecidełkami, cycate Murzynki i filigranowe
Wietnamki. Między dwa stojące przy dystrybutorach samochody wciska się duża
terenówka, za kierownicą siedzi Arab, widzę jego straszną, zaciętą minę, gdy
nagle taranuje jeden z samochodów, najwyraźniej zły z powodu pozostawienia
wąskiego przejazdu. Jego samochód zatrzymuje się na lewym kole audi, Arab cofa,
daje dużo gazu, i przejeżdża z głośnym chrobotem giętych blach. Po chwili ze
sklepu wychodzi czarnoskóry właściciel audi, i patrząc na samochód, wznosi ręce
do nieba. Już wiem, dlaczego w Londynie jest tak koszmarnie drogie
ubezpieczenie samochodu.
Nie chciałbym mieszkać w tym
paskudnym, brudnym, zatłoczonym mieście, w którym wszyscy się spieszą, i w
którym tyle złości w ludziach. Szczury, gdy jest im za ciasno, gryzą się –
ludzie też.
Godzinę przeciskałem się
krętymi ulicami miasta, aż w końcu zostawiłem za sobą ronda i światła drogowe;
wbijając się tunelami i betonowymi wąwozami pod poprzeczne ulice, moja droga
uspokoiła się, wyrównała, i zbierając po drodze dodatkowe, zasilające ją linie,
poszerzyła się do trzech pasów w jedną stronę. Znikły ograniczenia szybkości,
mignęła niebieska tabliczka z napisem A1M. Autostrada na północ. Wrócił spokój,
myśl się rozluźniła. Poprawiłem się w fotelu, włączyłem tempomat i wyciągnąłem
nogi. Do bazy miałem 60 mil, 80 minut drogi.
Zadziwia mnie precyzja
oprogramowania komputera sterującego zmianą biegów. Mając do dyspozycji ledwie
kilka podstawowych danych, jak szybkość pojazdu, obroty silnika, głębokość
wciśnięcia pedału gazu, komputer “domyśla” się obciążenia pojazdu i
zapotrzebowania na moc, szybko uczy się przewidywać, jaki biegi powinien być
użyty. Zauważyłem, że gdy jedzie się samym ciągnikiem, do ruszenia z miejsca
wybiera szósty bieg – spośród dwunastu. Ech, gdyby kierowcy ruszali z tego
biegu, nasłuchaliby się uwag od bossów, a komputerowi co zrobią? Przecież nie
zwolnią go. Projektanci z Volvo przewidzieli tutaj zapewne więcej sytuacji i
ich różnych kombinacji, niż jestem w stanie wyobrazić sobie; przewidzieli też
podgrzewanie siedzenia, zdalne sterowanie lusterkami, nawet przycisk alarmowy,
użycie którego włącza alarm w biurze ruchu firmy, ale miejsca na papiery i
różne osobiste drobiazgi nie przewidzieli. Telefon, okulary, mapę, dokumenty
służbowe, długopis, torbę, to wszystko można położyć tylko na łóżko, albo na
wypukłą obudowę silnika, skąd spadają na byle zakręcie. Scania ma dużą,
bezpieczną półkę na obudowie silnika (nawet DAF ją ma!) ma też miejsce do
postawienia butelki, nawet dwulitrowej – jedni pomyśleli o tak prostych, niemal
elementarnych potrzebach – drudzy nie. Dlaczego? – myślę zirytowany.
Wyprzedza mnie DAF na
estońskich numerach rejestracyjnych. Wolno mu to idzie, ponieważ ma, jak
wszystkie ciężarówki, ogranicznik szybkości. W końcu włącza na chwilę lewy
kierunkowskaz – to zapytanie, szczególnie ważne w nocy: mogę już wrócić na lewy
pas? Wyprzedziłem cię? Możesz – odpowiadam mu włączeniem na chwilę długich
świateł, i zaraz słyszę Micka, szkoleniowca z firmy, który mówi, aby przed
zajęciem lewego pasa sprawdzić odległość, nie wierzyć flash headlight innych
kierowców. Estończyk zjeżdża, zganiany jadącą tuż za nim scanią. Przez chwilę
widzę ją obok siebie, to granatowy model top line, jej wysoka nadbudowa powyżej
szyby wydaje się być wydatnym i zmarszczonym czołem gniewnego faceta. Jedzie
wyraźnie ponad 90, a moje volvo ma ograniczenie ustawione na 1200 obrotów, co
daje ledwie 85 km:(
Nad Stansted jak zwykle dużo
kolorowych gwiazdeczek samolotów. Wydaje mi się, że średnio co około 2 – 3
minuty startuje lub ląduje samolot, ale to jeszcze nic!: nad terminalami
Heathrow w każdej chwili widać samolot, albo i samoloty. Dziwna jest lekkość
ich startu, gdy te kolosy zadzierają dzioby w górę i szybko nabierają
wysokości, jeszcze dziwniejsze jest ich podchodzenie do lądowania, gdy lecąc
bardzo powoli (tak się wydaje), delikatnie wytracają wysokość, jakby wiszące na
sznurku. Wiem o nośności skrzydeł, o ciągu silników odrzutowych, o sterowaniu,
wiem o tym, ale może ktoś mi jeszcze wyjaśni, jakim cudem te sto ton żelastwa
leci!??
31 października.
Przy okazji nauki wyrażeń
znalezionych w służbowych dokumentach, poznałem angielską wersję myśli starej
jak świat, i nadal przez tak wielu niezrozumiałej: I think, therefore I am.
Chyba podoba mi się. Myślę, dlatego jestem. Jest bardziej logiczne,
precyzyjniejsze, niż tradycyjne tłumaczenie polskie: myślę, więc jestem.
W osiedlowym sklepiku,
dzisiaj całym w pająkach i pajęczynach, dwie pracujące tam panie zaskoczyły
mnie swoim wyglądem. Młodsza, otyła kobieta w średnim wieku, założyła na siebie
coś, co jednoznacznie kojarzyło mi się z różowymi, długimi do kolan, bufiastymi
majtasami jej prababki, które swoimi falbanami znacznie powiększyły jej i tak
już wielkie siedzenie; wyglądała w nich jak różowy hipopotam. Starsza, bardzo
już wiekowa pani, cała w czerni obwiedzionej na czerwono, swoje długie, proste
włosy miała potargane jak czarownica (a może odwrotnie, może one były starannie
uczesane? Najładniejsza fryzura mojej sąsiadki okazała się być jej
nieuczesanymi po nocy włosami), nos bez charakteryzacji, jako że jego długość i
spiczastość była klasyczna dla czarownicy. Obie miały na głowach czarne,
sięgające sufitu, stożkowate kapelusze z wielkimi rondami. Gdy stałem w kolejce
do kasy, do sklepu weszły dwie panie; nie wiem, za kogo przebrana była
pierwsza, ale druga niewątpliwie była wampirem. Wystające kły i zacieki krwi na
brodzie jednoznacznie wskazywały na jej upodobania. Chętnie dałbym się pogryźć
– pomyślałem, patrząc na jej ładną, mimo tych kłów, twarz.
Późnym wieczorem, już w
Londynie, widziałem bardzo kolorową grupę młodych ludzi. Pierwszy, którego
zobaczyłem wychodząc z samochodu, miał przestrzeloną skroń. Wokół otwartej rany
widać było coś białawego, niżej zacieki zaschniętej krwi. Jego koleżanka miała
siniaki pod oczami, krwawiące zadrapania i stłuczony nos bestialsko pobitej
kobiety, a ich kolega chyba już nie żył, jeśli miałbym sądzić po jego
klasycznie trupiej cerze. Druga dziewczyna udawała, jak mi się wydaje, kielich
kwiatu, bodajże tulipanu, może nieco zbyt wyrośniętego.. Gdy kilka osób zaczęło
bić brawo pokazując na drugą stronę ulicy, zobaczyłem tam kogoś przebranego na
stertę prezentów. Trzy srebrzyste, z czerwonymi kokardami, pakunki. Najwyższy
miał wycięcia na oczy, z najniższego wystawały nogi.
Halloween.
1 listopada.
Dzień z nocą mi się plączą,
piątek z niedzielą też, bo te pory i dni stają się umowne tak bardzo, że
właściwie nic nie znaczą. Niedzielą jest dzień wolny, popołudniem wolne
godziny, czasem nad ranem, gdy po powrocie
z pracy czuję, że nie usnę od razu, więc włączam swojego laptoka.
Słońce... jak wygląda słońce? Dzisiaj zobaczyłem jasny odblask na ścianie
pokoju, wyjrzałem przez okno i przez chwilę widziałem je w wąskiej szczelinie
między chmurami. Zadziwiająca jest szybkość budzenia się tęsknoty do słońca.
Do pracy wyszedłem wcześnie,
jeszcze przed zmrokiem, chociaż akurat dzisiaj to niewielka różnica. Ciężkie,
bure chmury niewiele przepuszczały światła, a ich ciężar przygniatał mi
ramiona, gdy szedłem ponurym zaułkiem, między tyłami dwóch szeregów
jednakowych, szarych i paskudnych domów. Wiatr szarpał kurtką, a wychylone na
chodnik ramiona bluszczu kiwały się, szukając swojej ofiary, do której będą
mogły przyczepić się swoimi pazurami. Wydały mi się szkaradne, jak odnóża
jakiegoś monstrualnego pająka.
Trzy godziny później Londyn
przywitał mnie wściekłym ruchem i kanonadą ogni sztucznych. Od zewnętrznej
obwodnicy do centrum jechałem dwie godziny, często stojąc w kilometrowym
sznurze samochodów, żabimi skokami przesuwającym się od świateł do świateł. W
czasie jazdy słuchałem Finlandii Sibeliusa granej w moim radio Classical.
Wspaniała muzyka, jej ogrom dziwnie pasował mi do tysięcznych ogni sztucznych
widzianych na londyńskim niebie. Sibelius za ten jeden utwór powinien być
szanowany w Finlandii, ponieważ jego muzyka pokazuje ją wielką i piękną. Jeśli
już o tym radio piszę: najczęściej puszczają utwory Czajkowskiego, ale i
Szopena często słyszę, a kilka dni temu zaskoczyli mnie zupełnie całą, długą i
piękną, III Symfonią Pieśni Żałosnych Góreckiego. Spikerka nawet nazwisko
wymówiła poprawnie! Słowianie górą!
Zatoka przed sklepem jak
zwykle była zastawiona samochodami, zatrzymałem się więc na ulicy i czekałem.
To tutaj, parę przecznic od Hyde Park, kilka dni temu po raz pierwszy poczułem
atmosferę światowej metropolii - myślałem, patrząc na ulicę, na niekończący się
sznur samochodów, na wszędobylskie skuterki z wielkimi pojemnikami z tyłu, w
których rozwożą pizzę i chińszczyznę do domów, na światła kulistych lampionów,
szyldy sklepów, na tłum ludzi. Na wprost mnie, przez wielkie okno narożnej
kamienicy, widziałem wielkie żyrandole błyszczące światłem odbijanym w
kryształach, a tuż obok kabiny ciężarówki, pod ścianą domu, siedział bezdomny;
nogi miał opatulone śpiworem, w ręku trzymał kubek. Gdy nasze spojrzenia
spotkały się, zobaczyłem, że coś mówi. Otworzyłem okno, a on powtórzył, że
pomoże mi. Faktycznie, gdy cofałem, stał z tyłu i zawzięcie machał rękoma
pokazując mi wolną drogę. Dwa światy, kolejne dwa światy – myślałem, patrząc
przez tamto okno na dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, spacerujących po
pokoju. Nie wiem, nadal nie wiem, co stanowi o atmosferze metropolii, bo
przecież na pewno nie wylewające się z pojemników śmieci przed wejściem do Mc
Donalda. Niedaleko stąd jest Victoria Bus Station, a od niego żabi skok do
Buckingham Palace. To wokół tego dworca krążyłem rok temu, mając parę godzin
czasu do autobusu, i szukałem swojego Londynu. Poza ciasnotą tłumu ludzi,
samochodów i na ogół brzydkich budowli, nie znalazłem nic więcej. Odnoszę
wrażenie, że to, czego szukam, jest poza brzydotą wielu miejsc i ponad stertą
worków śmieci leżących na brzegu chodnika, ale dzisiaj nie zdefiniuję tego wrażenia.
6 listopada.
Odszczekuję swoje słowa o
brzydocie i śmieciach w Londynie. O
ciasnocie też: dotychczas poznane ulice były szerokie, że ho ho!
Tej nocy byłem w Soho. Gdy na
zleceniu wyjazdu zobaczyłem adres, niemal nogi ugięły się pode mną. Soho, o
którym wiedziałem, iż jest bardzo zatłoczone i pełne cielesnych uciech.
Pal sześć teraz te uciechy,
ale jak ja tam poradzę sobie?
Na szczęście nie jechałem
ciągnikiem z naczepą, a zwykłą, dziesięciometrową ciężarówką, angielskim
wynalazkiem, który zachowywał się tak, jakby zaraz miał się rozsypać.
Wytyczona droga prowadziła
mnie A1, później A41 do Regent Street, dalej przez Piccadilly Circus w
Shaftesbury Avenue, z niej zanurzyłem się w labirynt uliczek o szerokości 3 – 4
metrów. Skrzyżowania przejeżdżałem “biorąc je na dwa”, jak to się mówi z slangu
kierowców, czyli w połowie skrętu, gdy kabina ciężarówki chce wjechać na ścianę
budynku, włącza się wsteczny, cofa pół metra z przeciwnie skierowanymi kołami,
i po odejściu w ten sposób od ściany i pogłębieniu skrętu, wjeżdża w poprzeczną
uliczkę. Ostatnie zakręty przejeżdżałem ze złożonymi lusterkami, aby w ten
sposób uzyskać dodatkowe centymetry miejsca, a parkowałem na miniaturowym
placyku na tyłach sklepu, przytulony do ściany domu, tuż przy skrzyżowaniu dwóch
ulic – Hopkins Street i Peter Street, obie miały po dwa metry szerokości.
Skręcające tam samochody osobowe też musiały brać zakręt na dwa razy. Osobowe!
Po rozładunku jechałem tyłem przez całą długość ulicy, by na malutkim
skrzyżowaniu odwrócić się. Gdy w końcu zrobiłem to i pojechałem zgodnie z
obowiązującym tam kierunkiem, trafiłem na skrzyżowanie czterech ulic: trzy były
oznaczone jako ślepe, a trzecia miała ograniczenie długości pojazdów do siedmiu
metrów. Ee, przejadę – pomyślałem – moja ciężarówka ma ledwie 3 więcej.
Pojechałem, po 50 metrach zobaczyłem taki zakręt między dwoma domami, że...
znowu cofałem.
Cóż widziałem? Ten prawdziwie
turystyczny Londyn. Wokół placu Piccadilly piękne budynki, coś pośredniego
między pałacami a bogatymi kamienicami, ani śladu śmieci czy ponurych zaułków,
wszędzie eleganckie sklepy, lampiony jakby gazowe, ogromne reklamy, oczywiście
mnóstwo samochodów i ludzi. Riksze, autentyczne riksze, i wciskające się
wszędzie taksówki. Widziałem ludzi wysiadających i wsiadających do tych
taksówek na światłach przed skrzyżowaniem, taksówki stojące na wysepce
oddzielającej pasy ruchu, a riksze wszędzie, gdzie to możliwe, i gdzie
niemożliwe też. Na jednym ze skrzyżowań rozgoniłem ich kilka, czekających tam
na klientów – po prostu na skrzyżowaniu, bo tam znalazł się metr wolnego
miejsca. Ulice są tam uliczkami, a właściwie deptakami z przewalającymi się
tłumami ludzi, schodzącymi z drogi dopiero wtedy, gdy zderzak stuknie ich w
tyłek. Nie miałem możliwości przyjrzeć się sklepom, wydaje mi się jednak, że
przeważają tam knajpki i kawiarnie. Ciasnota nie przytłacza tam, to dziwne, a
nawet wydaje się przytulna, jakby ta dzielnica brała mnie w opiekę swoimi
domami, których wystające balkony – widziałem tak z jednym miejscu – niemal
dotykają się poprzez szerokość uliczki.
Nie miałem czasu sprawdzać,
ile jest prawdy w legendach o cielesnych uciechach Soho:(, pilnowałem całości
karoserii samochodu, ech ta robota!, ale, jeśli miałbym sądzić po ilości śmiało
ubranych dziewczyn na ulicy, to może i prawda?
7 listopada.
Parę słów o słowach.
Na samochodowych szybach
spotyka się nalepki z napisem "baby in board" - dziecko na pokładzie,
ale spotkałem też ciekawą odmianę tej prośby o ostrożność: princessa in board.
Ciekawe, czy prawdziwa...
Parę dni temu byłem w...
Bostonie. Nie, nie tym amerykańskim; zaznaczam, bo pewnie nie tylko mnie tak się kojarzy nazwa tego miasteczka we
wschodniej Anglii, a właśnie z miejscowym jego pierwowzorem. To tylko przykład,
jeden z bardzo licznych, jak wiele nazw swoich miejscowości ludzie wzięli ze
sobą - za ocean. Ciekawy materiał do przemyśleń dla Prousta..
W czasie tamtej podróży,
wyjątkowo równinną okolicą, przejeżdżałem przez wioskę o dowcipnej nazwie: Peak
Hill, Szczyt Wzgórza, jak tłumaczę, chociaż nie bez wątpliwości, spodziewając
się tutaj słówka of, ale co ja wiem o tym języku.... W okolicy nie dostrzegłem
nawet metrowej wysokości wzgórza, skąd więc nazwa, jeśli nie ze swoistej
przekory?
No i skróty, powszechne
tutaj. W mojej firmie używany jest skrót
n/s, który oznacza lewą stronę (od "nearside"); na tablicach
drogowych jardy to yds, dzielnice przemysłowe oznaczone są skrótem ind
est, mile to “m” – nieodmiennie
kojarzące się mi z metrami, a nazwy miast stają się czasem szyframi, ponieważ
Anglicy podają pierwsze litery, po nich apostrof, i za nim końcówkę wyrazu. Co
ciekawe, bywa, iż tym apostrofem zastępuje się tylko jedną literę, więc skrót
nie jest żadnym skrótem, a sztuką dla sztuki. Na pasach ruchu wymalowane są
numery dróg, a czasem nazwy miejscowości do których te drogi prowadzą - tutaj
to czasem zupełnie nie wiem, o jakie miasto chodzi w dwu lub trzyliterowych
skrócie. W skrótach określających odległości jest niewiadomego dla mnie
pochodzenia nielogiczność. Otóż do jardów Anglicy dodają literkę s na oznaczenie
liczby mnogiej, ale do mil już nie. Dlaczego?
6 grudnia.
Dzisiaj byłem po raz ostatni
w centrum. Poszedłem do biblioteki, do parku, połaziłem po śródmieściu.
Chodziłem, i oglądałem się za siebie, chcąc jeszcze raz zobaczyć tamten dom,
widok tej ulicy, drzewo przy kościele, zaułek, który tak mi się podobał swoim
średniowiecznym urokiem, wielką brzozę, jeszcze zieloną, która przyciągała mój
wzrok ilekroć przechodziłem obok niej. Wszedłem w jakąś boczną uliczkę, jedną z
tych ładnych, przytulnych i jednocześnie kapryśnych swoimi zakrętami uliczek,
popatrzyłem na domy ludzi mających swoje miejsca, swoje domy…
Majestatyczny most imienia
Królowej Elżbiety II przywitał mnie i pożegnał iście po królewsku. Może
dlatego, że po raz pierwszy zapłaciłem za przejazd z własnej kieszeni? Ruch nie
był duży, a w dzień powszedni oznacza to zwłokę tylko kwadransa. Gdy już
wjechałem na szczyt mostu, światła ulic i obu portów zostawiając w dole,
zobaczyłem morze, nawet ocean świateł przed sobą, aż po odległy z tej wysokości
horyzont, a najwięcej tam, gdzie jechałem - na obu jezdniach londyńskiej
obwodnicy. Wielopasmowa szosa opadała łagodnie, rozdzielając się na trzydzieści
strumyków przed trzydziestoma kasami, a za nimi ponownie łącząc się, by zaraz znowu rozdzielać się i łączyć na rondach,
zjazdach i rozjazdach, które teraz, wieczorem, przy tej ilości samochodów, były
bajecznym światłem i ruchem. Ruchem tak złożonym, że wzrok gubił się w próbach
rozpoznania szczegółów, mogąc ogarnąć tylko ogólny zarys tej złożoności. Zjeżdżałem
wolno w szeregu samochodów, ale chciałbym jeszcze wolniej, aby jeszcze chwilę
patrzeć na widok tyle razy już oglądany, a zawsze piękny, widok, który dzisiaj
okazał się być mi także drogi. Cholera, jakoś to źle jest pomyślane na tym
świecie...
Dover pokazało mi się nagle,
jak i poprzednim razem. Ciemne ściany
po prawej opadły, odsłaniając bielejące w ciemności grudniowego wieczoru
wapienne klify, a niżej zobaczyłem światła portu poprzeplatane licznymi estakadami
biegnącymi w różnych kierunkach. Anglicy nie byliby sobą, gdyby nie utworzyli z
dróg dojazdowych do promu labiryntu dróżek wijących się tam i z powrotem. Jedna
z nich doprowadziła moją dzielną micrę do wnętrza hangaru, w którym celnik
zapytał, czy posiadam nóż, pistolet lub gaz. Powiedziałem, że mam jeden nóż,
ale nie wiem gdzie go zapakowałem. Roześmiał się i pokazał wyjazd. Gdy wsiadłem
do samochodu, zrozumiałem powód jego wesołości: otóż mówiąc, pomyliłem nóż z
żoną, słowa podobne w angielskim, gamoń ze mnie. Gdy już kilkukilometrowy (bez
przesady) labirynt doprowadził mnie na parking przed pomostem wjazdowym na
prom, wysiadłem i rozejrzałem się. Nade mną jechał rząd tirów, w głębi portu
mijały się dwa sznury ciężarówek, jedne jechały pod górę, drugie zjeżdżały, a
na dole, między barierkami wyznaczającymi drogi, plątały się zagubione,
przysiągłbym, setki samochodów. Na wielkiej tablicy reklamowej mrugało coś
kolorowo, a miły głos kobiecy mówił językiem Prousta. O kilkaset metrów w bok
cumował prom, z którego wyjeżdżały tiry. Niekończący się, zdawałoby się, sznur
tirów wyłaniał się z wnętrza promu i zapełniał nabrzeże. Patrzyłem na nie
zdziwiony odwróceniem proporcji, bo oto te samochody, które na jezdni wydają
się tak wielkie, tam, na tle promu i z tej odległości, były zabaweczkami dwulatka.
Jedynie bryła promu z otwartą paszczą, czekającą już na mnie, stała cicha i
nieruchoma wśród tego rozgardiaszu, podobna w tym do skał górujących nad całym
portem.
Było zimno i wietrznie, ale
przecież musiałem zobaczyć zrzucenie cum i oddalanie się brzegu! Musiałem!
Wyobrażałem sobie ręczne zdejmowanie z pachołków tych sznurów grubości ręki,
ale nic takiego nie było. Ich zapętlone w oczka końce siedziały w środku
dziwacznej maszyny, która najzwyczajniej w świecie wypluła je za naciśnięciem
przez pracownika jakiegoś guzika. Druga maszyna nawinęła je na bęben, a w
moment później woda zakotłowała się pod rufą.
Jeszcze tylko zamajaczyły mi
w ciemnościach skały brzegu, niczym zamglony, baśniowy, stopniowo ginący obraz,
jeszcze tylko pojawiła się myśl o symbolizmie tego rozpływającego się w
ciemnościach obrazu, i zostałem sam z wiatrem na pokładzie.
W barze, na ekranie
podwieszonego pod sufitem telewizora, zobaczyłem fragment reklamy, a w niej
stary, angielski dom. Był z szarego kamienia, przycupnięty cicho wśród zieleni
bujnego ogrodu. Podobał mi się. W kraju nie zobaczę takich - uświadomiłem
sobie, i znowu poczułem smutek pożegnania.
Przed pierwszym rondem w
Dunkierce przeżyłem chwilę paniki: jak jechać? Zaraz, w Anglii było na rondzie
w lewo, no to tutaj będzie w prawo, prawda? Jeszcze na wszelki przypadek
podpatrzyłem samochody jadące przede mną - brały wysepkę ronda od prawej. OK.
Może mi pójdzie lepiej niż koledze, który zapytany przeze mnie jak sobie radzi
z tymi zmianami, za darmochę sprzedał mi swój pomysł polegający na powtarzaniu
sobie, jakby to była jakaś kontynentalna mantra, słów: dupą po krawężniku, dupą
po... Było dobrze aż do zjazdu z autostrady gdzieś pod Łodzią. Skręciłem z
ronda według drogowskazu, no i jechałem sobie fajnie, gdy nagle zobaczyłem sunące
wprost na mnie światła samochodu. Moment paniki, i zaraz przyszło zrozumienie:
fajnie mi się jechało, bo po lewej
stronie.. Od tamtej chwili stosowałem sposób kolegi, powtarzając sobie w słowa
o takiej jeździe, aby tyłek mieć przy krawężniku.
Francja, Holandia i Belgia
były głównie ciemnością. Może jeszcze moim zdziwieniem ilością ciężarówek
zajmujących każdy wolny skrawek miejsca na wszystkich parkingach przy
autostradach, i prostotą dróg dojazdowych do nich. Okazuje się być możliwe
takie ich poprowadzenie na terenie stacji obsługowych, aby nie przypominały
labiryntów jak w Anglii; labiryntów, po których krąży się tym dłużej, im
pilniejsza jest potrzeba znalezienia toalety.
Niemcy były wiatrakami i moją
nimi fascynacją. Pierwsza przyczyna w ich smukłym ogromie wyrastającym wprost z
zieloności pól, jakby na makietę
rolniczej ziemi nie znającej żadnej jeszcze techniki, czarodziejską ręką
postawiono obiekty przyszłowiecznego przemysłu. Po raz pierwszy miałem okazję
przekonać się o wielkości wiatraków widząc na autostradzie ciężarówkę z taaaak
długą naczepą, której powierzchnię całkowicie wypełniało jedno pióro, to samo,
które widziane na szczycie masztu nie wydaje się być duże.
W skomplikowanych procesach,
gdzieś na biegunowych szczytach lub nad równikiem, w klimatycznych kuchniach
Ziemi, powstają różnice ciśnień atmosferycznych, a z nimi wiatr - takie coś, co
każdy zna, a nikt nie widział.
Jakieś 200 lat temu, w
trakcie doświadczeń, które wtedy wydawały się absolutnie nieprzydatne, bardziej
podobne do zabawy chłopaka, niż do poważnych prac naukowca, pewien współczesny
alchemik zauważył powstawanie tajemniczej energii w kawałku drutu poruszającym
się w polu magnetycznym, energii nieznanej, niewidocznej, tajemniczej, energii,
z którą nie wiadomo było co począć.
Później geniusz ludzki
wynalazł tysiące zastosowań tej siły, i ciągle wynajduje następne, oraz
powiązał ze sobą te dwa, tak odległe od siebie, fenomeny: wiatr i prąd, budując
elektrownie wietrzne - technologiczny cud, w którym ruch zamieniany jest, niemal
bez strat i w sposób bezpośredni, w energię. Tę opisaną, wyjaśnioną, stosowaną
na co dzień i bez żadnych emocji, energię, która nadal pozostaje tajemną siłą.
Bo czymże ona jest? Mówi się o zorganizowanym ruchu elektronów, ale co to w
istocie oznacza? Jak wyobrazić sobie energię, której nie widać, nie czuć, która
nie waży, nie słychać jej - jakby w ogóle jej nie było? Zwykłe, stare żarówki i
ekrany plazmowe, grzejniki i chłodziarki, komputery, lasery, zegarki i silniki
elektryczne działają dzięki tej energii. Tak, i silniki, ponieważ ten tajemny
proces powstawania energii w przewodzie jest dokładnie odwracalny: przewód z
prądem jest wypychany z pola magnetycznego. W sprytny i bajecznie prosty sposób
człowiek potrafił zamknąć w pętlę to wypychanie, tworząc silnik o sprawności i
trwałości nieosiągalnej dla silników spalinowych, które są, mimo całego swojego
wyrafinowania, prymitywnymi i smrodliwymi urządzeniami. Spalać wartościową
substancję tylko po to, aby jej spalinami poruszyć mechanizm, a później te spaliny
wyrzucić w atmosferę! To bardzo podobne do działania elektrowni atomowych, o
których zwykło się mówić jako o instalacjach nowoczesnych, a cóż tam się robi?
Otóż w kontrolowanym procesie rozbijania atomów uzyskuje się ciepło
wykorzystywane do grzania wody, a parą wodną napędza się tradycyjną turbinę
sprzężoną z prądnicą. To tak, jakby promieniem lasera zapalać ognisko mające
służyć do puszczania sygnałów świetlnych, a komputer używać do wbijania
gwoździ!
Zarówno elektrowni atomowej,
jak i silnikowi spalinowemu, daleko do prostoty i wdzięku tamtych smukłych
kolosów rozsianych wśród zieloności pól.
A Polska? Polska przywitała
mnie angielskojęzycznymi napisami (ale zmiana jest, tyle że mnie dotyczy: teraz
te napisy na ogół rozumiem) i wybojami na jezdniach. Za nimi nie stęskniłem się
wcale a wcale. Za czym więc? Teraz, w tę noc, nie wiem. Stoję na parkingu pod
jakimś miasteczkiem, widzę światła w oknach bloków mieszkalnych - to jeden z
widoków, których brakowało mi w Anglii; tuż przy mnie rośnie brzoza - patrzę na
nią porównując ją do tamtejszych brzóz: ta moja, polska, nie zachowała dla mnie
ani jednego liścia, a tamte jeszcze je mają; patrzę wokół i czuję się dziwnie.
Nieswojo. Nie na miejscu.