Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 29 sierpnia 2015

O związku między DJ a bodziszkiem


W mojej pracy mam możliwość słuchania (niechcący, ale jak nie słyszeć dudnienia?) dyskdżokejów przy pracy. Nieźle poznałem tajniki tego zawodu i wydaje mi się, że, znając odpowiednie chwyty, mógłbym starać się o taką pracę. Oto krótki zbiór sposobów bycia dobrym didżejem.:

Jednym ze sposobów rozbawienia ludzi na dyskotekach (oj, przepraszam, teraz są kluby – albo cluby – muzyczne) jest skandowanie niezupełnie dla mnie logicznych słów: „jak się bawi tak się bawi”. Muszą jednak być dobre te słowa w swoim pozytywnym oddziaływaniu na tłum, bo słyszę je często i to wielokrotnie powtarzane, za każdym razem głośniej i szybciej. Ludzie coś odkrzykują, nie mogę ich zrozumieć. Może w ten sposób oni chcą rozbawić didżeja? Wielce to intrygujące, ale łatwe do stosowania.

Ostatnio jakbym mniej słyszał zapytania „Are you ready?” nie wiedzieć czemu zadawanego tak, jak napisałem, po angielsku, ale w rozbawianiu tańczących skuteczne jest nadal, skoro nie jest zapomniane.

Równie tajemniczy jest dla mnie mechanizm rozweselającego działania słów innego pytania, tym razem po polsku: „Dlaczego tutaj tak cicho?”. Doprawdy, zagadkowe to dla mnie, ale ponieważ niewątpliwie działa, mógłbym wykrzykiwać te słowa do mikrofonu, skoro chcą słuchać i potrzebują do dobrej zabawy, a nawet płaciliby mi za ten krzyk.

„Zróbcie tutaj jakiś hałas” jest odmianą tamtego zapytania o ciszę. Czasami zawołanie to jest pojedyncze, czasami jakby wielopiętrowe, narastające: DJ każe zrobić hałas, tańczący krzyczą, on twierdzi, że nie słyszy (możliwe, że z powodu dużych słuchawek na uszach), wtedy oni krzyczą jeszcze głośniej, a ten głuchy DJ znowu nie słyszy i domaga się kolejnego krzyku. Tamci ryczą, DJ w końcu słyszy i wtedy wszyscy dobrze się bawią.

Oczywiście do zabawy potrzebne jest jeszcze dudnienie. Programuje się komputer, a ten symuluje rytmiczne walenie w bębny, co puszcza się przez kilowatowe wzmacniacze według dość prostej reguły: im głośniej, tym lepiej dla tańczących. Proste.

W tej dość elitarnej grupie ważnym sposobem rozbawiania jest krzyk i przekleństwa. Cóż, krzyczeć nie jest trudno, a kląć potrafię jak pijany dorożkarz, czyli jak karuzelnik, więc śmiało mogę usiąść przed konsolą DJ. Karuzele już mi się trochę znudziły, chętnie zmienię pracę, a zmiana byłaby o tyle łatwa, że pozostałbym w znanej mi branży określanej mianem „rozrywkowa”.

Od jutra rozsyłam swoje CV do dyskot… do muzycznych clubów.



270815

Dzisiaj, w kolejny piękny dzień lata, słońce towarzyszyło mi od rana do wieczora. Nie unikałem go, nawet do obiadu usiadłem przy stole stojącym w słońcu, chcąc widzieć jedzenie nim oświetlone, a widok ten warty jest zobaczenia. Pół dnia przechodziłem bez t-shirta; w gorący dzień lata jego bawełna wydaje się być pancerzem oddzielającym mnie od świata, a bez niej czuję rozkoszny, dosłownie cielesny, kontakt ze słońcem, z wiatrem, z latem. Gdy dwa dni temu założyłem kamasze, po raz pierwszy od paru tygodni, musiałem od nowa uczyć się w nich chodzić, było mi niewygodnie, ciężko i gorąco. Przed chwilą, a jest późny wieczór, wyszedłem na dwór ubrany tylko w krótkie portki, ale nie odczuwałem zimna, a przyjemny chłód letniego wieczoru. Każdej zimy wspominam takie chwile i nie mogę nadziwić się przemianie aury.

Park w Żarach. Tu i ówdzie kwitły malutkie bodziszki, ale po dwóch dniach naszej tutaj obecności większości z nich już nie ma, zostały zniszczone…

 Wnętrze pomieszczenia mieszczącego duży generator prądu jest wyłożone czarną pianką głuszącą uformowaną w faliste dolinki i wzgórki, przez co wygląda trochę niesamowicie – jak studio nagrań albo tunel metra. Włączyłem zasilanie układów generatora, podszedłem do ekranu sterującego, poprztykałem chwilę przyciskami wychodząc z menu, w końcu dotknąłem przycisku „start”. Gwizd elektrycznego silnika rozruchowego został po sekundzie przykryty ostrym, wielodźwięcznym, przenikającym mnie na wskroś, rykiem sześćsetkonnego diesla. Poczułem silny wiew powietrza pompowanego przez tego potwora, niezabezpieczone drzwi kłapnęły zamknięte przeciągiem, zrobiło się ciemno, zielona poświata ekranu rozjaśniła się. Rzuciłem okiem na parametry pracy zespołu i wcisnąłem wielką dźwignię włącznika prądu. Wyszedłem zamykając za sobą wygłuszone drzwi – ryk zamienił się w daleki pomruk, a ciemność w oślepiającą jasność słonecznego dnia lata – dwa kroki i dwa światy. Gdy obchodziłem wokół ciężarówkę z generatorem patrząc pod nogi, w trawie zobaczyłem tak charakterystyczną różową drobinkę. Klęknąłem nad nią i z upodobaniem patrzyłem na jej płatki, tak ładne, tak ujmujące. Moje tete a tete z kwiatem zostało przerwane zauważonym kątem oka ruchem tuż obok; gdy podniosłem głowę, metr od siebie zobaczyłem wielkie, najeżone gumowymi zębiskami, koło traktora. Powolutku toczyło się w moją stronę. 


Spojrzawszy wyżej zobaczyłem uśmiechniętą gębę kolegi, widział mnie, dawał mi czas na odsunięcie się. Podniosłem się i zrobiłem krok w tył, silnik forda ryknął, zębiska na kołach zawirowały i przetoczyły się. Patrzyłem pod nogi, na stłamszoną trawę, szukając mojej drobinki, ale nie znalazłem. Nie było już bodziszka i jego kwiatu.



A co z tytułowym związkiem między DJ a bodziszkiem? Nie ma go, i właśnie to jest piękne.




wtorek, 25 sierpnia 2015

Jarmark w Nowym Tomyślu


Wielkie, prostokątne, brązowe bochny chleba obłożone zwojami wędzonych kiełbas i grubymi wałami szynek, obstawione są dookoła kamionkami wypełnionymi smalcem i ogórkami kiszonymi; obok krążki, kręgi, placki i bloki serów: białych, wędzonych, dojrzewających na brązowo, kolorowo cętkowanych ziołowymi dodatkami, a przy nich równo ułożona piramida słoików wypełnionych kostkami serów zanurzonych w przyprawach i w oleju.
O kilka kroków w bok jakby inny świat: plastikowe UZI, M16, KBKAK  – chłam made in China z minionej, zdawałoby się, epoki, w której chłopcy bawili się drewnianymi czołgami albo blaszanymi karabinami.
Kosze, koszyczki, szkatułki, pojemniki kształtów nienazwanych i nieznanego przeznaczenia, a wszystko plecione z wikliny. W głębi, między wysokimi olszami parku, długa altana upleciona z grubych prętów wikliny wypuszcza las młodych, zielonych pędów – żywa flora przykrywająca martwe dzieło ludzkie upodobnia altanę do wiekowych ruin zapomnianego zamczyska tkwiącego od zawsze w gęstym borze - wspólne dzieło przyrody i człowieka.




A dalej baloniki: foliowe, uciekające w górę, ale i zwykłe w setkach odmian, wśród których jest i pudelek wykonywany szybkimi ruchami rąk sprzedawcy z długiego, cienkiego balonika; pluszaki: pieski, kotki, małpki, zajączki, myszki i tyleż innych, nierozpoznanych, fantastycznych; wisiorki, ozdóbki, dzwoneczki, grzechotki, łańcuszki i pierścionki w barwach, kształtach i technikach wszelakich; ciapy, rękawice i majtki, obrusy, prześcieradła i pościel; maski, kolorowe włosy i niewyobrażalna ilość ozdób do wplecenia we włosy; wszechobecne kolby kukurydzy i glisty długich żelków dziwacznych smaków i paskudnych kolorów.
Ładnie wykonane sztuczne kwiaty o fantastycznych kształtach budzą wspomnienie podobnych, oglądanych w jakimś centrum handlowym gdzieś w Anglii; te, jak i tamte, przywołują myśl o wczesnej wiośnie, czasie kwitnienia magnolii, o nagich gałęziach obsypanych motylami.
Chipsy i prażone orzechy wabiące zapachem gorącego karmelu; lizaki wszelkich kształtów, napisów i kolorów; hamburgery, pizze, hot dogi i zapiekanki.
-Wy tutaj w Wielkopolsce nie macie źle. – mówi mi sprzedawczyni oscypek – Byłam w Podkarpackim, tam oscypek matka dzieliła na trzy.
„Have a great time” – czytam na automacie do gry stojącym obok kosza przysypanego stertą opakowań po jedzeniu i piciu.
Za stoiskami handlowymi rzędy samochodów szczerzą swoje otwarte gardziele bagażników wypełnionych nadzieją sprzedawców na duży zysk. Dalej, w przedniej części samochodów, inny świat, prywatny: to dom, miejsce spania i jedzenia, miejsce wieczornych spotkań i nocnych harców. Znany mi świat, bo kiedyś, gdy jeździłem po takich imprezach, mój świat.
„Oryginalne” perfumy i reklamy pieca centralnego ogrzewania, kawałki wyschniętej pizzy leżącej od rana za szybą i pstrokate pudełeczka sztucznych ogni, a nad wszystkim szary kurz unoszony tysiącem stóp.
W zmęczonych oczach bezładnie przesuwa się dalszy, nieskończony ciąg towarów i ludzi, poplątany coraz bardziej i coraz mniej rozpoznawany.
Nagle przygniata mnie do ziemi ciężar okrutny niczym żelazne wrota Pandemonium, a ciało moje drży pod uderzeniami cyklopiej siły: oto wielopiętrowa konstrukcja ogromnych głośników na scenie została włączona, napełniając powietrze straszliwym dudnieniem perkusji. Kulę się pod naporem dźwięków, ale zdziwiony widzę, iż nikt z mrowia ludzi wokół mnie nie reaguje, jakby nie słyszeli tych trąb jerychońskich, które już za chwilę zedrą liście z drzew, a mnie pozbawią resztek zdolności słyszenia.
Odwracam się i uciekam, a ze sceny goni mnie dziwne liczenie rozlegające się na cały park: „ras-ras-ras-ras-ras-tszy-tszy-tszy”.




Dopisek z 230815
W sobotę i w niedzielę udało mi wyrwać z pracy i zobaczyć jarmark zupełnie odmienny od opisanego wyżej. Prawdziwy festiwal wikliny i wikliniarzy. Niżej zamieszczam garść zdjęć tłumacząc się z ich jakości bardzo trudnymi warunkami fotografowania: pod wiatą głęboki cień, na zewnątrz ostre słońce, a na dokładkę reflektory w środku.

Norwegia, Szwajcaria, UK, Szwecja, Niemcy, Francja, chyba większość krajów europejskich, ale i Mauritius, Senegal, Wietnam, Australia, Nepal i wiele, wiele innych, równie odległych. Trzeci Światowy Festiwal Wikliny i Wikliniarstwa, Nowy Tomyśl 2015.
Japończyk siedział na macie w pozycji tak charakterystycznej dla Wschodu, oczywiście na bosaka, Indianie z Ameryki Południowej cały czas rozmawiali i śmiali się, Francuz plótł swój kosz (którego nazajutrz podziwiał juror) nie zwracając uwagi na otoczenie. Tych ludzi coś łączyło, byli do siebie podobni, mimo iż jeden był otyłym Indianinem, drugi wysuszonym i wysokim Murzynem, trzeci brodatym blondynem ze Skandynawii. Luźne, niekrępujące stroje, skupienie na pracy, szybkość i precyzja ich ruchów, ale i coś jeszcze, najważniejsze. Dopiero później, po ledwie półgodzinnym patrzeniu na nich, zrozumiałem: spokój. Z tych ludzi emanował spokój. Pozazdrościłem im tej pracy.
Chciałbym mieć duży dom z kamienia i drewna, a w nim takie wiklinowe cacka, jakie tam widziałem. Niektóre użytkowe, ale wiele takich, które zostały stworzone li tylko dla cieszenia estetycznego zmysłu. Jedne i drugie po prostu piękne.











wtorek, 18 sierpnia 2015

Sierpniowe dni


Pierwszy dzień sierpnia.

Dzisiaj, jak do wielu lat, myślę o Powstaniu Warszawskim. To jedna z niewielu pamiętanych przeze mnie rocznic, co dziwi mnie bardzo, bo niby dlaczego akurat ta rocznica, skoro mam kłopoty z zapamiętaniem wielu innych, bliższych mi dat?

Nie wiem, chociaż wydaje mi się, że może to mieć związek z pewną moją minioną fascynacją.

Jeszcze niedawno powiedziałbym, że trwa w nas ślad miłości do niegdyś kochanej osoby, ale teraz, po wielu swoich przemyśleniach, a zwłaszcza po lekturze dzieła Prousta, nie jestem tego pewny. Możliwe, że ów ślad pozbawiony już jest adresata, że ku tej osobie nie prowadzi już żadna ścieżka, a to, co pozostaje i co jest w nas wieczne, to pamięć cząstki naszego życia duchowego, a więc życia najważniejszego, bo prawdziwie naszego. Ale, niejako z drugiej strony, myśli takie kojarzą się mi z obrazem miłości nakreślonym przez Sokratesa w Uczcie – właśnie przez wspólny im brak adresata, bo miłość, o której mówił tam Sokrates, obywała się bez drugiej osoby – i zapewne z tego powodu nie bardzo potrafię w pełni przyjąć ich za swoje. Buntując się, przywołuję twarze bliskich mi kiedyś osób, szukam w sobie śladów owych bliskości i znajduję je. Chwytam się tych śladów odganiając od siebie wątpliwości, które zaraz zlatują się by mnie dręczyć, i mówię sobie, iż nie ma uczuć mijających bez śladu. Wszystkie, także najdawniejsze i najkrótsze, na co dzień niepamiętane i niewspominane, w swojej najbardziej cennej, może najwznioślejszej, może najsilniej przeżytej, cząstce trwają w nas nadal, zajmując w naszej pamięci miejsce wyróżnione naszym pragnieniem i tęsknotą.



Dzisiaj przez moment byłem zdziwiony widokiem jaskółek: to one jeszcze są tutaj? Jakby ten cały szereg ostatnich dni, pochmurnych i deszczowych, pozbawił mnie świadomości trwania lata.

Czuję dzisiaj wyjątkowo silny smutek wieczorny. Właściwie wcale nie jestem smutny, ale… jestem. Nie wiem. Żal kończącego się dnia? Jakaś dziwna nostalgia i nagle wzbudzona, daremna już teraz, po zachodzie, potrzeba zobaczenia słońca jeszcze raz. Słuchałem Patetycznej Czajkowskiego. Adagio lamentoso bardzo pasowało do mojego nastroju.



Fascynujący kontrast: plaża, wyjątkowo spokojne dzisiaj morze, niskie słońce przebijające się przez chmury, kamień gniotący mnie w tyłek, i książka o ewolucji.

„…geny – a nie osobniki, gatunki ani cała biosfera – są zróżnicowane i podlegają doborowi w ramach procesów ewolucyjnych, oraz że dobór ten odbywa się pod kątem ich zdolności do szerzenia się w populacji, a nie pod kątem siły, dostosowania czy korzyści dla kogokolwiek.”

(„Richard Dawkins. Ewolucja myślenia”, str.147)

Podnoszę głowę żeby chwilę zatrzymać się nad słowami, które niosą tyleż treści i tyleż wyjaśniają. Nisko nad granatowym horyzontem widzę rozmazaną plamę czerwieni, jedyny ślad słońca, a bardziej na lewo w wodę uderzają błyskawice zbliżającej się burzy. Powietrze jest nieruchome i gorące, woda spokojna, niemal gładka. Pochylam się nad książką.



Przygotowywałem kontener mieszkalny do zimy: zamknąłem żaluzje, odłączyłem wodę, zalałem niezamarzającym płynem syfony, uporządkowałem klucze, pozbierałem jakieś pozostawione drobiazgi i wychodząc zgasiłem światła.

Krzątając się przy tych zajęciach, ponownie odczuwałem przedziwne połączenie wrażeń i myśli, razem tworzących ten wyjątkowy, tak ceniony przeze mnie i tak trudny do zdefiniowania nastrój. Jest w nim odrobina smutku osamotnienia, szczypta żalu do czasu, jest tęsknota, bezradność i pogodzenie, jest też odczuwanie miłości do moich bliskich, a wszystko to lekkie, pastelowe, przyjazne, miłe i cenne, jakby oświetlone tak lubianym przeze mnie niskim słońcem letniego dnia.

Nie wiem, jakie wspólne miano nadać tym odczuciom, ale mam chęć wystawić je naprzeciw słyszanemu kiedyś oskarżeniu o to, że nie potrzebuję innych ludzi.

Kontener zapadł w zimowy sen, z którego obudzę go w czerwcu, gdy wejdę do ciemnego środka, wciągnę w płuca zatęchły zapach szukając w nim śladów tego lata i pobytu tutaj mojej rodziny; przymykając oczy włączę światło i pomyślę, że wszystko jeszcze przede mną: lato i ich przyjazd tutaj.



Przedwczoraj pracowałem 21 godzin non stop, wczoraj 9,5, dzisiaj 12, ale że w ostatnią noc udało mi się przespać calutkie dziewięć godzin, mam nadzieję na parę godzin dla siebie.

Rok temu mój camping stał dokładnie w tym samym miejscu nowotomyskiego parku, w cieniu dorodnych olsz, w którym stoi i teraz. Dokładnie rok temu w czasie kolacji gapiłem się, jak gapiłem się dzisiaj, na ostatnie ślady słońca uczepione wierzchołków wysokiej kępy brzóz pod którymi stoją stoły naszej jadalni, a wieczorem patrzyłem na ogromniejące w mroku pnie olsz.

Sama, zupełnie sama, pojawiła się w głowie myśl o tym roku: co cennego mi dał? Nie przywoływałem wspomnień, z ciekawością czekałem na ich pojawienie się. Pierwszą była myśl o kilku uroczych chwilach z Małgosią, druga była widokiem Bartka gryzącego kolbę kukurydzy, w moment później zamajaczyły mi góry, a po nich szereg innych obrazów związanych z dziećmi i przeżyciami ducha, jakże niewiele mających styczności ze światem zewnętrznym.

Dzisiejszy wieczór jest wspaniałym prezentem dla mnie od tego roku, symbolicznie kończącego się właśnie teraz: odkryłem rzeźby Berniniego i zachłysnąłem się ich urokiem.

Przeglądarka google wyświetliła mi wśród setek zdjęć niedokończoną rzeźbę nieznanego artysty: dwoje całujących się młodych ludzi, omalże dzieci, wyłaniających się z kamienia ze swoją młodością, miłością i uczuciami. Od razu wspomniałem Jeńców Michała Anioła – niedokończonych jak tych dwoje i jak oni pełnych życia.

Dopisek.

Ojej, właśnie wróciłem z wyprawy po internetowym świecie; poznałem w nim Augusta Rodina, autora tyluż  cudnych rzeźb. Obaj artyści, Bernini i Rodin, wspaniale zakończyli ten mój rok wyznaczony pobytami pod olszami parku w Nowym Tomyślu.



Dając mapę Gór Kaczawskich do pokrycia folią w zakładzie usługowym, usłyszałem od pracownika zapytanie o przyczynę nieużywania przeze mnie GPS z mapą do wędrówek pieszych.

Poczuwszy w sobie sprzeciw na myśl o GPS, odpowiedziałem, że w czasie tych wędrówek chciałbym odejść od cywilizacji i zwykłego otoczenia tak daleko, jak tylko się da, a nie iść halami czy lasami z elektronicznym gadżetem w ręku.

Na jednej ze stron o Bieszczadach czytałem relację z zimowego wejścia na Rawkę. Autor znał nie tylko temperaturę powietrza i szybkość wiatru, ale i swoją pozycję z wysokością, ilość spalanych kalorii, szybkość bicia serca i jeszcze coś, już nie pamiętam co. Niejako dla kontrastu wspomniałem pierwsze lata swoich górskich wędrówek, gdy nie miałem ani odpowiednich butów, ani nawet plecaka, nic nie miałem poza starym, nietrzymającym ciepła termosem, a wycieczki wcale nie były przez te braki mniej udane; może jedynie zsuwający się z ramienia pasek torby przeszkadzał mi trochę. Teraz butów mam kilka par, mam plecak, termosy i nawet kije, ale też chciałbym zostać przy tym wyposażeniu, nie tylko z powodu pieniędzy, i bez tych różnych GPSów wydawanych w sporych ilościach, ale głównie dla uchronienia się przed odczuwanym przytłaczaniem mnie tymi urządzeniami. Idąc w góry, powinno się zostawiać cywilizację w dole, zabierając ze sobą tylko to, co niezbędne: dobre buty, ubranie odporne na wiatr i deszcz, mapę, no i parę drobiazgów na wszelki wypadek, jak na przykład nóż czy latarka.

Czemu piszę o tak oczywistych sprawach? Bo brakuje mi gór. Pisząc, jestem bliżej nich.



Znalezione w gazecie: empatia rozumiana po tybetańsku, to niemożność zniesienia widoku cudzego cierpienia.


wtorek, 11 sierpnia 2015

Lato, tęsknoty i chwile



Wchodzę w gąszcz drzew, malin i pokrzyw, przedzierając się do wiśni dźwigającej na gałęziach rządki dojrzałych, niemal czarnych, owoców. Są błyszczące, apetyczne, wydają się być gorące w pełnym słońcu dnia. Opędzam się od łodyg malin chwytających ubranie, odchylam głowę przed pokrzywami sięgającymi twarzy. Pod koronami drzew, w tym dzikim gąszczu, powietrze pachnie zielono, jest odurzające. Niżej, na pniach i gałęziach drzew, w głębokim cieniu, widzę liczne skorupy ślimaków. Patrząc na nie, mam wrażenie podglądania zupełnie nieznanego mi życia – jakbym na obcej był planecie. Wewnątrz muszli siedzą ślimaki, czy może zostawiły tutaj swoje domki i gdzieś popełzły? Dlaczego tak? A może schowały się tutaj przed upałem i śpią? Czy ślimaki śpią? A może one na coś czekają? Nic nie wiem, patrzę na nieznane mi życie.


Po omacku wyłączam budzik, jak zwykle dzwoniący stanowczo zbyt wcześnie, otwieram oporne powieki i patrzę w górę, w okno nad łóżkiem. Widzę baldachim liści jesionu nad kampingiem, są złoto-zielone, tańczące, świetliste,  piękne, a między nimi świeci słońce. Słońce myszkuje po mojej twarzy i po poduszce. Leżę i patrzę na cud letniego ranka póki sen nie zamyka mi oczu. Po dziesięciu minutach budzik znowu dzwoni, a ja ponownie otwieram oczy i patrząc, próbuję zapamiętać widok tak ładny, a tak rzadki.

Późnym popołudniem patrzę na błękitniejące niebo pełne jaskółczego wirowania, na wydłużające się cienie drzew, na plamy słońca pod nimi. Sylwetki ludzi oglądanych pod słońce świecą słoneczną aureolą. Gdy dołem wszystko gaśnie, patrzę w górę i widzę mewy niosące na skrzydłach drobiny słońca.

Spokojnie płyną letnie dni, a ja z przyjemnością poddaję się ich nurtowi, zaczarowany słonecznym czasem.



Ciekawe połączenie: na plaży deszcz, a zachód czysty i wyraźny do ostatnich chwil. Gdy słońce dotknęło wody, pomyślało mi się, że ta powinna teraz zasyczeć w zetknięciu z ognistą kulą; nie usłyszałem tego dźwięku, może z powodu odległości, a może hałasu ludzi na plaży. Zobaczyłem natomiast dziwny kształt słońca: nie było ucięte równą linią horyzontem za który chowało się, a wyglądało tak, jakby było od dołu… ugryzione. Dopiero gdy zaszło, widać było niską, trzymającą się wody, chmurkę – twórcę tego rzadkiego widoku.

Niewidoczne już słońce ozłociło jej postrzępiony brzeg, a ta wyglądała bajecznie, jak w koronie.

Natomiast wysokie chmury oświetlone od spodu pokazały brudnoczerwone brzuchy, czyniąc niebo masywnym, ciężkim, materialnym, wielkim i sklepionym. Patrząc w górę, wspomniałem właśnie to określenie nieba: sklepienie. Dzisiaj widziałem ten ogromny łuk rozpostarty od horyzontu do horyzontu. Sklepienie niebieskie.

A w dole fale. Patrzę na nie i patrząc nie mogę się nadziwić temu patrzeniu nie znającemu znudzenia, bo przecież wszystkie fale są takie same i powtarzalne. Tak, ale jest w nich coś fascynującego, hipnotyzującego i nieuchwytnego.

A może po prostu jestem pod wpływem uroku pięknych Nereid? Na pewno tak jest, wszak z dawien dawna mówiło się o wielkiej urodzie córek Nereusa.

A’propos: zawsze mnie ciekawiło, ile on miał żon, skoro spłodził tyle córek.



Spieszyłem się. Chciałem wrócić przed wyjściem córki na stację, chciałem zobaczyć ją jeszcze raz i odprowadzić do pociągu. Goniłem więc służbowego busa tnąc zakręty bocznej, wąskiej drogi, ledwie rejestrując krajobraz wokół. Letni, żniwny, słoneczny.

Zwolniłem, gdy deszcz grubymi kroplami załomotał o dach samochodu. Słońce nadal świeciło mi prosto w twarz, mocne słońce, jasne, rozświetlające miriady spadających i rozbijających się o szosę kropel deszczu. Tuż nad jezdnią wzniosła się drgająca, migotliwa, świecąca perliście kurzawa kropel deszczu rozbitych na tysięczne kropelki, a każda z nich starała się zaistnieć rozbłyskiem w swoim życiu trwającym mgnienie. Droga ociekała światłem i wodą.

Zdążyłem przyjechać na czas, odprowadziłem córkę.

Wróciłem ze stacji i zajrzałem w tamten kąt między dwoma kontenerami, przy drzwiach jej pokoju. Były zamknięte. Nie wiem po co tam zajrzałem, przecież wiedziałem, że będzie tam pusto, ale wiem, że przez te parę dni dzielących mnie od dnia mojego wyjazdu stąd, będę tam zaglądać. Jak co roku.

Na ulicy dużo ludzi, patrzyłem na nich ze zdziwieniem: córka wyjechała, wokół mnie zrobiło się pusto, a tutaj tyle ludzi – kontrast dostrzegany każdego roku. Dołączam do niego bezradne i zupełnie nielogiczne, ale natrętne pytanie: co robią tutaj ci ludzie, skoro ona wyjechała?

Już czuję wyrzuty do siebie, może nie tyle o czas jej poświęcony, bo ile mogłem, tyle byłem z nią, co o zbyt słabe chwytanie tych chwil, o taktowanie ich tak… normalnie, bez uświadomienia sobie w trakcie trwania ich wyjątkowości i niepowtarzalności. Powinienem bardziej się starać chwytać je, sycić się nimi, nie pozwolić na ich powszednienie.

Tylko na ile starania takiego rodzaju są skuteczne w utrwaleniu czasu? Nie wiem.

Inaczej wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach czy latach nie zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w  pamięci latami, albo i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co utrwaliło go we mnie.

Idę brzegiem morza i górskim grzbietem; patrzę na jarzębiny i na maleńką niezapominajkę polną; słucham krzyku jaskółek i kołyszącego śpiewu mew; czuję gorące słońce i uderzenia lodowych drobin na twarzy; włączam La Notte Vivaldiego i z rozczuleniem dostrzegam zmarszczki na twarzy drogiej mi osoby.

Tysięczne drobiazgi: rój maleńkich muszek tańczących w smudze światła; smak pitej kawy; chwila przytulenia głowy do poduszki; szum wiatru w uszach; sople lodu wiszące u rynny; brązowy kapelusz grzyba pod liściem; wróble kłócące się na nagich gałęziach drzewa; polna grusza ciężarna swoimi owocami; czarodziejski moment zawiśnięcia palców nad klawiaturą; droga niknąca za grzbietem wzniesienia; cień brzozowego zagajnika.

Urok zwykłych chwil.

Jednocześnie z coraz wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez śladu w mojej pamięci; dni odchodzą nie wyróżnione w żaden sposób, szare, tuzinkowe i zapominane, a przecież były one moim czasem, dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich wszystkich, skoro wszystkie warte są zapamiętania? A jeszcze czasami (szkoda, że rzadko) wydaje mi się, że i niezbyt przyjemne chwile warte są zapamiętania. Dlaczego także i takie?

Argumenty mam logiczne, nie emocjonalne: bo tylko tyle mam i mieć będę, co tutaj przeżyję; bo nie ma i nie będzie powtórzenia czasu ani wynagrodzenia strat, bo nic nigdzie nie zabiorę, nic nie przetrwa chwili ostatniej, chociaż tak bardzo chciałbym ocalić to i owo, a więc wszystko jest cenne z tej prostej przyczyny, że jest. Cenne przez kontrast z nicością.

Powinienem więc patrzeć na życie tak, jak patrzy się na ciekawy film i cieszyć się jego trwaniem. Przeżywać życie, a nie zmagać się z nim i z przytłaczającą mnie codziennością. Takie to proste i takie trudne!



Bywa, że ogarnia mnie wrażenie – nie wiem na ile samo się pojawia, a na ile mogę je wywołać – dziwnego zespolenia świadomości z bieżącą chwilą i ze światem, z tym, co wokół mnie i co we mnie; przeniknięcie tego, co zewnętrzne, z tym, co wewnętrzne – jakbym wychodził do świata, a ten wchodził we mnie. Wrażenie momentalnego rozprzestrzenienia się mojej świadomości poza mnie, wyjścia jej na zewnątrz i uczynienie świata, tego małego, bliskiego, właśnie oglądanego, moim światem - jak moje są myśli i uczucia. Znika wtedy jakże często obecne we mnie wrażenie patrzenia na siebie i na świat oczyma obserwatora, osoby trzeciej, ów dystans między oglądanym a oglądającym, odczuwanym a odczuwającym, między mną a mną i światem. Piękne chwile siłą przeżywania.

Tęsknię za nimi  nie potrafiąc przywoływać je aktem woli.

Chociaż…

We wspomnieniach chwila jest piękna, ponieważ pamiętamy ją wyizolowaną z dnia w którym się działa i z jego drobnych zmartwień, oczyszczoną z niepamiętanych już kłopotów, które wtedy były dla nas tak ważne, że szarym prochem pokrywały nasze myśli i obrazy; pamiętamy ją samą jedną, bez odczuwanego wtedy zmęczenia lub głodu, albo zniecierpliwienia jakąś zwłoką. Jeśliby więc wyzbyć się tego wszystkiego, co nas tutaj i teraz ciągnie ku ziemi, może wtedy udałoby się uchwycić chwile w czasie ich dziania się i znowu poczuć w sobie owe silne zjednoczenie czasu, świata i własnego ja?




wtorek, 4 sierpnia 2015

Lato


Jest upalne, nawet skwarne, popołudnie. Chciałbym schować się gdzieś przed upałem, ale wychodzę na spacer pchany nieokreślonym pragnieniem. Idę niezdecydowany, zatrzymuję się i rozglądam, czasami wyciągam aparat i robię kilka zdjęć. Siedzę na brzegu łąki opierając się o sosnę, między stopami leżą jej szyszki, wokół mnie unosi się tak lubiany aromat żywicy. Po chwili jednak wstaję i idę dalej rozglądając się, a przy szpalerze drzew rosnących nad wodą zatrzymuję się i gapię na nie. Odwracam się i tuż przy ogrodzeniu lunaparku widzę kilka krzaczków cykorii podróżnika. Ocalały – myślę. (Kilka dni później, w dzień wyjazdu, manewrując stojącą obok moją scanią, udało mi się ominąć rośliny.) Klękam przed ich pięknymi, drogimi mi kwiatami i patrzę na nie. Ich widok ma dla mnie istotną cechę wspólną z widokiem jaskółek: rozpogadzają moje wnętrze.




Szukam czegoś? Co właściwie chcę uchwycić pamięcią i obiektywem? Nie bardzo wiedziałem. Lato?.. Tak, przecież lato, bo cóż innego? Patrzę na blask słońca na liściach drzew, ich cień na trawie, szybki ruch uciekającej jaszczurki, czuję zapach sosnowej żywicy i gorące słońce na ramionach. Jakbym chciał z pojedynczych obrazów lipcowego dnia złożyć obraz lata, jego ideał. Uchwycić nie jedno czy drugie jego oblicze, obraz czy cechę, a jego samego, istotę, sedno letniego dnia. Przyjrzeć się, zapamiętać i nacieszyć.




Czytam książkę o ewolucji. Z satysfakcją stwierdzam, że bez wyjaśnień rozumiem myśli w niej zawarte, jak w tych przykładowych zdaniach.:

„Aby cecha mogła ewoluować w drodze doboru naturalnego, konieczne jest występowanie w populacji genetycznej zmienności pod względem tej cechy.”

Ciąg dalszy tej myśli:

„Ewolucja w drodze doboru naturalnego niszczy genetyczną zmienność, na której bazuje.”

Proste, jasne, logiczne.

W innym miejscu tej samej książki przeczytałem słowa budzące we mnie odczucie zgoła odmienne od satysfakcji.

„W obrębie gatunku geny ulegają permutacjom i spotykają się w coraz to nowych kombinacjach. W gruncie rzeczy gatunek rozmnażający się płciowo traktować można jako urządzenie do permutacji zamkniętego zbioru genów przystosowanych do siebie nawzajem i występujących w rozmaitych kombinacjach.”

A ja, głupi i tęskniący, biegnąc do niej, nie wiedziałem, że chodzi o permutację!

Tyleż najsilniejszych uniesień, rozpaczy i szarpiącej niepewności, tyleż eksplodujących barw świata, oszałamiającego bicia serca, uskrzydlającej radości, a tak naprawdę chodzi o permutację genów, a więc w istocie o połączenie dwóch gamet. Po co ten eufemizm? Mówiąc wprost, chodzi o zapłodnienie. Przeczytawszy te słowa, poczułem sprzeciw i gorycz. Dlaczego sprzeciw, wiadomo, a gorycz wzięła się z wiedzy, z przyznania racji autorowi tych słów. Czasami ta wiedza, świadomość istnienia owej ogromnej różnicy między najgłębszą praprzyczyną pchającą mężczyznę do kobiety, a wysokim gmachem budowanym na tych podstawach przez ludzką kulturę i ludzkiego ducha, gmachem o subtelniejących kolejnych piętrach, ta świadomość jest mi obelgą, ale też bywa powodem do dumy. Obelga ukrywa się w fundamentach, na wysokich piętrach jest duma.



Cytaty pochodzą w książki „Ślepy zegarmistrz” autorstwa Richarda Dawkinsa.



Wychodzę na dwór ubrany jedynie z spodenki, jest późny wieczór lipcowy, czuję na nagim ciele rozkoszną po upalnym dniu pieszczotę lekko chłodnego powietrza. Nie chce mi się wracać do rozgrzanego campingu, myśli uparcie krążą wokół pracy. Jutro wstajemy wcześnie, żeby przed południowym skwarem skończyć demontaż urządzeń. Po obiedzie zaplanowałem kilka godzin sjesty, a wieczorem, około godziny 21, wyjazd w długą drogę nad morze, do Ustronia. Za trzy dni przyjedzie do mnie młodszy syn, później przyjedzie starszy z żoną i córką, przyjedzie żona. Wakacje.

Późniejszy dopisek.

Już minęły, rodzina wyjechała, zostałem sam. Zobaczę ich dopiero w listopadzie, po zjechaniu karuzel do bazy. Nie pisałem i raczej nie będę pisać tutaj o sprawach rodzinnych, blog jest o moich wrażeniach i chwilach i niech takim zostanie. Powiem tylko o rokrocznie odradzającym się we mnie przymusie zaglądania w kąt działki, gdzie stoi przenośny domek, w którym od kilku lat mieszka moja rodzina w czasie wakacji. Więc zaglądam tam z dziwną, nierozumną nadzieją zobaczenia otwartych drzwi, albo czyjejś sylwetki w dużym oknie, ale drzwi ciągle zamknięte, a okno ślepe. Nie wiem, dlaczego tam zaglądam.



Po raz pierwszy po kilkudniowej przerwie byłem nad morzem. Pamiętałem zabrać aparat, zapomniałem zrobić zdjęcia, i tak niewydarzony był cały mój spacer plażą. Nie mogłem się odprężyć, wyciszyć, po głowie przewalały się niechciane myśli, do powrotu goniła mnie też potrzeba pisania. Chcąc być tutaj i tam, nie byłem nigdzie.

Ech, za dużo ludzi, za dużo hałasu; nigdy nie przyjechałbym na urlop do tak zatłoczonej miejscowości – tłumacząc się ze swojego stanu, skręciłem ku wyjściu z plaży.

-Dlaczego tak się oglądasz?

-Bo może widzę cię po raz ostatni. – ponownie, jak wiele już razy i w różnych sytuacjach, usłyszałem słowa z odległej przeszłości, z innej rzeczywistości.

Nie spojrzałem na morze opuszczając plażę, uświadomiłem sobie. Zawróciłem.

Idąc do campingu, niosłem pod powiekami obraz wyraźnej, czystej linii horyzontu, na którą nakładał się obraz sceny sprzed lat.



W ramach porządkowania działki miałem wyciąć gęstą, krzewiastą, wielką wierzbę. Z obawą wziąłem w rękę piłę spalinową, pierwszy raz w życiu miałem obsługiwać tą straszną maszynę. Z wielkim trudem (silny nigdy nie byłem) udało mi się odpalić jej duży silnik i niosłem ją, wściekle warczącą, tak, jakbym tykającą bombę niósł. Żeby tylko ucięty konar nie spadł na mnie, żeby tylko maszyna nie wyrwała mi się z rąk, żeby tylko nie dotknąć łańcucha, nie potknąć się - tak, trochę się bałem.

Poszło lepiej niż się spodziewałem, chociaż wierzba była tak gęsta, tak rozrośnięta, że musiałem partiami wycinać konary i wynosić, właściwie wyszarpywać je z gęstwiny.

Parę lat temu uciąłem kilka jej gałęzi, teraz widziałem, że poniżej cięć wierzba wypuszczała dziesiątki, dosłownie dziesiątki, nowych gałęzi. Nawet na pół przełamane konary, leżące już na ziemi i nielicznymi włóknami połączone z macierzystym pniem, obrośnięte były, niczym jeże, gęstwiną odrośli. Niektóre z nich wyrosły od strony ziemi, ale skręcały i pięły się w górę nie zważając na ciasnotę, silną konkurencję, a nade wszystko na bardzo marne szanse długiego życia, a nawet na wydanie owoców. Stojąc na brzegu gęstwiny nie do przejścia, dżungli najprawdziwszej, patrzyłem na żywiołowość tego drzewa, na jego przemożny i nie liczący się z niczym pęd do wzrostu, do słońca i życia, którego jedyną mądrością, sensem i celem, jest trwanie i przekazanie życia dalej. Prostota celu i jasność sensu, których w tamtej chwili jakbym trochę zazdrościł drzewu, mimo iż musiałem zakończyć jego życie.
 ----------------
Zdjęcia pięknego ranka w Bieszczadach - dla Pierwszej Damy.