Leszno,
początek czerwcowego dnia.
Czasami
ranek jest inny: bardziej słoneczny, bardziej rześki, rozpromieniony,
świetlisty, taki… uśmiechnięty i pogodnie nastrajający. Gdy wychodzę z kampingu
i rozglądam się, czuję radość i optymizm, a więc stany, które odczuwać
powinienem zaczynając każdy dzień swojego życia. Nigdy nie doszedłem źródła tej
odmienności, nie wiem, czy tkwi w subtelnych zmianach aury, czy może początek
dnia jest taki sam jak tyleż innych, a zmiana jest we mnie. Nie wiem. Dość, że
w taki właśnie czerwcowy ranek szedłem ulicą i z radością, z przyjemnością,
rozglądałem się wokół: lipy zaczynały kwitnąć, nagiąłem gałązkę i wtuliłem nos
w ich kwiaty, pachniały cudnie; żywopłot był kolorowym kwitnieniem nieznanych
mi roślinek, na poboczu drogi widziałem maki i pierwsze w tym roku kwiaty
cykorii podróżnik – jedne z moich ulubionych kwiatów z przydroży. Wszystko
wydawało się… nie: wszystko było ładniejsze, ciekawsze, wyrazistsze, ale i
cenniejsze, w szczególny sposób ważniejsze dla mnie. Piękno tego ranka czyniło
na mnie wrażenie także z powodu mojej pracy, bardzo mało dającej mi możliwości
spaceru ulicą, albo aleją parkową, w letni ranek (dzisiaj idąc ulicą też byłem
w pracy: miałem kupić w pobliskim sklepie elektrycznym potrzebne mi części). Na
ogół te ograniczenie zaliczam do kosztów pracy, ale czasami konstatuję, iż
dzięki nim chociaż czasami udaje mi się spojrzeć na wiosenny lub letni świat
tak, jakbym widział go po raz pierwszy. Myślę tutaj o przyzwyczajeniu, które
bardzo szybko i bardzo podstępnie odbiera nam barwy widzenia i przeżywania.
Zobaczyć świat oczyma dziecka zachłystującego się jego urodą! Rozemocjonowane
dziecko z radosnym krzykiem obwieszcza rodzicom i światu, że widziało rogi
ślimaka, a rodzice uśmiechając się pobłażliwie, mówią: wszak to tylko dziecko,
więc dziecinne są jego radości. Nieprawda. Dziecko przeżywa świat tak
intensywnie, jak my, dorośli, rzadko kiedy potrafimy; to, co u nich jest normą,
u nas staje się rzadkim wyjątkiem. Straciliśmy spontaniczność i próbujemy
wspomóc się intelektem, rozumową potrzebą, która tutaj jest protezą.
Dlatego
coraz częściej zazdroszczę dzieciom ich świeżości przeżywania; zazdroszczę im
tego raju dla mnie już utraconego – poza bardzo nielicznymi chwilami, które
ledwie uchylają bramy Edenu.
Konin,
w kilka dni później.
Chodziłem
po dużej łące nazywanej tutaj błoniami, oglądając kępy rozchodnika, niepozornej
roślinki zwracającej na siebie uwagę subtelną przemianą kolorów. Bylina ta
przywołuje wspomnienie lata czternastego roku, lata spędzonego wśród sosen w
Niechorzu, gdzie rosły duże jej kępy; pojawia się też obraz ławki stojącej na
końcu bocznej uliczki miasteczka pod kasztanowcem i chwil tam spędzonych z
córką.
Powój,
zwykły polny powój, roślinka znana mi od zawsze i tak długo zadziwiająca mnie
skromnym wdziękiem swoich kwiatów, subtelnością linii rozchylającego się
kielicha, elegancją symetrii zmian kolorów na jego dnie, swoją jednodniową
efemerycznością. Znalazłem chaber podziwiany także z powodu przestrzennej
budowy kwiatów, przywołującej najlepsze wzorce wyrafinowanych technicznie, ale
i finezyjnych budowli człowieka. Po raz drugi widziana w tym roku cykoria
odnawia mój zeszłoroczny podziw dla jej urody, kontrastu między subtelnością
kwiatów, a topornością łodyg.
Patrzę na nie wspominając moje próby sprzed roku
omijania ich ciężarówką. Mnie się udało, ale przed wyjazdem zobaczyłem je
rozjechane. W tym roku sytuacja powtórzyła się: pakowaliśmy sprzęt i
wyjeżdżaliśmy w deszczu, ciężarówkami żłobiąc w rozmiękłej murawie czarne
koleiny – cmentarzysko kwiatów. Widząc te okropnie wyglądające szramy na
zielonej płaszczyźnie łąki, pamięć podsunęła mi wspomnienie chwili sprzed wielu
lat, gdy w parku nie pamiętanego już miasta widziałem zrobione ciężarówkami,
wyglądające jak droga do bram Pandemonium, czarne pasy w morzu kwitnących
mleczy.
Tak
to pamięć splata chwile bieżące z przeszłością, tworząc obrazy wyjątkowe, mnie
tylko właściwe.
Wieczorem.
Mimo
końca dnia, upał we wnętrzu kampingu był nie do wytrzymania, siedziałem więc na
stopniu wejściowym i szmatką zwilżoną terpentyną czyściłem skórę trzech par
moich butów górskich. Nie musiałem robić tego teraz, ale była to czynność
„zamiast”; nie mogłem pojechać na łazęgę, a zajmując się butami, wdychając
zapachy terpentyny i skóry, zapachy jednoznacznie kojarzące mi się z górami i
jesienno-zimowymi wędrówkami, gasiłem tęsknotę. Teraz, pisząc te słowa i czując
w powietrzu wyczuwalny jeszcze zapach rozpuszczalnika, pomyślałem, że chyba
zgasić mi się nie udało, a nawet wprost przeciwnie, ale to dobrze, ponieważ
tęsknotę mam za uczucie bardzo ludzkie; ono mnie dowartościowuje.
Po
raz pierwszy do paru miesięcy słucham koncertu skrzypcowego Beethovena. W tej
muzyce słychać geniusz twórcy uchylający okno do jego muzycznego świata, jakże
odmiennego od świata zwykłych ludzi. Jest czar unoszący gdzieś, gdzie piękno
przeżywa się głębiej i intensywniej, niż tutaj.
280616
Moją
starą, przeciążoną scanią z kiepskimi hamulcami szybko jechać nie można, więc
za sukces uznałem przejechanie blisko czterystu kilometrów w osiem godzin, tym
bardziej, że zatrzymały mnie po drodze dwie awarie. Po przyjeździe założyłem
sweter i bluzę (doświadczenie nauczyło mnie zabierania do kabiny ciepłego
ubrania nawet w najcieplejsze dni) i poszedłem na plażę. Mimo iż nie było
jeszcze drugiej, na północnym wschodzie niebo nabierało barw jutrzenki; morze
było spokojne: gładka tafla wody jedynie przy plaży załamywała się niewielkimi
falami chlapiącymi o brzeg. Silne zmęczenie, dudnienie dyskoteki i ordynarne
wrzaski grupki młodych mężczyzn, przeszkadzały mi w spokojnym powitaniu morza.
Zniechęcony, szybko wróciłem do kampingu, położyłem się i w mgnieniu oka
wpadłem w sen jak w czarną dziurę.
Na
plażę wróciłem wieczorem, po pracy. Mimo iż minęła godzina 20.30, słońce
świeciło mocno, a zajść miało dopiero za godzinę. Każdego roku, od tylu już
lat, przeżywam to samo zdumienie długością letnich dni. Wszak za pół roku o tej
porze dnia będzie pełnia nocy od kilku już godzin! Niech będą błogosławione
długie dni letnie i noce z Eos budzącą się tuż po ustąpieniu łuny zachodu.
Siedziałem
na złomie granitu, wśród licznych plażowiczów; dyskoteka już hałasowała, ale
tym razem mniej mi przeszkadzała. Ponad dźwięki ludzi chwilami przebijał się
długi krzyk mew. W śpiewie tych ptaków jest podobieństwo do fal: kołysanie się
dźwięku i jego nie nużąca powtarzalność, jest też nutka tęsknoty. Patrząc na
wodę i niebo, na ich powolne zmiany kolorów,
udało
mi się to, czego nie potrafiłem w nocy: przywitać morze. Gdy słońce schowało
się za niewielką, postrzępioną chmurę stojącą nisko nad horyzontem,
uświadomiłem sobie, patrząc na ładną grę świateł, że nie pomyślałem o wzięciu
aparatu. Trudno, zdjęcia robiłem swoim własnym aparatem.
Nazajutrz,
czyli dzisiaj.
Pamiętałem
o zabraniu aparatu. Jak niemal każdego wieczoru w Ustroniu chciałbym posiedzieć
przy książce i komputerze, ale też i chciałbym wyjść na spacer; jeśli tylko
świeci słońce, wychodzę.
Wszedłem
na szczyt wejścia na plażę i spojrzawszy na morze uświadomiłem sobie, że nie
zauważyłem, patrząc na przekwitający krzew różany, tej wyjątkowej chwili
odsłonięcia się dalekiego horyzontu. Zawróciłem, zszedłem niżej alejką
prowadzącą w poprzek wydmy i odwróciłem się. Płytki wąwóz przejścia wypełniali
ludzie, nie widziałem ani morza, a ani nieba. Za dużo tutaj ludzi, za dużo.
Gdybym miał przyjechać na urlop nad morze, to na pewno nie do tak tłocznej miejscowości.
Nieco dalej mam swoje miejsce wyjątkowo silnego kontrastu dalekiego i bliskiego
horyzontu: parę metrów od ogrodzenia alejki wiodącej wzdłuż wydmy jest
niewielka wyrwa, przez którą widać, okolony bliskimi trawami, styk wody i
powietrza, morza i nieba. Miejsce i widok były, czekały na mnie, bo chyba tylko
ja przystaję w tamtym miejscu. Nieco dalej rośnie lasek bukowy, jest niewielki
powierzchnią, ale wielki rosłością drzew. Ich gładkie pnie stały w potokach
światła jeszcze jasnego, mocnego, ale już barwionego zachodem. Wydawało się, że
wszystkie one, a już najbardziej największy buk, staruszek czyniący wrażenie
rozmiarami i wystającymi korzeniami, pławią się w rozkosznej kąpieli. Pojawiła
się we mnie myśl o skomplikowanych procesach zachodzących w liściach dzięki
słońcu i przez jedną chwilę bliżej byłem zrozumienia tego tajemnego misterium
nazywanego życiem drzew.