Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etymologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etymologia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 września 2023

Jesień i hybryda

 230923

Jesień zaczęła się dzisiaj, czyli 23 września, o godzinie 8.50. Trzy godziny przed południem w Polsce. O tej godzinie u nas, południe (jako część doby) było gdzieś nad zachodnim Oceanem Indyjskim, to tam Słońce było wtedy w zenicie nad równikiem, czyli świeciło pionowo z góry. W gruncie rzeczy to dziwne, jeśli uświadomić sobie skutek takiej pozycji słońca: otóż ludzie niewiele widzą swojego cienia, ponieważ stoją na nim. Dwa razy w roku słońce jest w zenicie nad równikiem (oczywiście w południe), mianowicie w czasach równonocy wiosennej i jesiennej, czyli styku zimy i wiosny oraz lata i jesieni. Nazajutrz, czyli 24 września, słońce będzie w zenicie już troszkę na południe od równika, i ten punkt będzie każdego dnia przesuwał się dalej (od nas i od równika), aż na styku jesieni i zimy, w najkrótszy u nas dzień, zaświeci pionowo z góry nad Zwrotnikiem Koziorożca. Od 23 września na półkuli południowej dzień jest dłuższy od nocy i codziennie go przybywa, u nas odwrotnie. Ale skąd taka dokładność – co do minuty? Gołym okiem na pewno nie da się zauważyć różnicy, to wiadomo, chociaż starożytni astronomowie różnicę w pozycji Słońca między dwoma sąsiadującymi dniami potrafili zauważyć. Teraz, dzięki komputerom, laserom, satelitom i innym przyrządom pomiarowym, można uchwycić zmiany minutowe, a może i sekundowe. Ziemia jest pochylona w stosunku do swojej okołosłonecznej orbity, i dlatego obie półkule różnie są oświetlane, ale w te dwa dni równonocy, a ściślej w te dwie chwile, tak jest ustawiona, że Słońce dokładnie jednakowo oświetla obie połówki naszej planety.

Moment to przełomowy, chociaż dla nas w zasadzie symboliczny, skoro bardziej zważamy na zmiany klimatu, a częstokroć cały wrzesień uznajemy za pierwszy miesiąc jesieni. Warto jednak wiedzieć, skąd się biorą tak ostre, co do minuty, podziały na pory roku.

Na koniec tego wymądrzania się opowiem o samodzielnie rozwiązanej zagadce. W zasadzie wszystko, co teraz i wcześniej napisałem na blogu o zmianach pór roku, o zmianach pozycji Słońca na niebie, jest wynikiem moich samodzielnych dociekań, i chociaż bywały mozolne nim doprowadziły do jakichkolwiek wniosków, zawsze dawały mi satysfakcje.

 


Na tym zdjęciu (skopiowanym z Wikipedii), pokazany jest moment przesilenia letniego: nasza, czyli północna, półkula wystawiona jest do Słońca, które świeci pionowo na Zwrotnik Raka.

 Tutaj pokazane jest ustawienie Ziemi w pierwszym dniu jesieni i pierwszym wiosny. Słońce świeci w zenicie nad równikiem.

Wracam do zagadki: otóż kiedyś słyszałem, że na półkuli południowej słońce przesuwa się po niebie w odwrotną stronę niż u nas, czyli na półkuli północnej. Wiadomo, że jeśli patrzymy na południe, słońce wschodzi po lewej, zachodzi po prawej naszej stronie, a tam, za równikiem, ma być odwrotnie? Jakim cudem, skoro Słońce nie może przecież przesuwać się po niebie w odwrotną stronę, a i Ziemia kręci się tak samo? No i któregoś dnia puknąłem się w czoło: pewnie, że nie może i nie przesuwa się w przeciwną stronę, ale…

U nas Słońce w południe jest na określonej wysokości, zawsze mniej lub więcej pochylone na południe naszej planety. Żeby dobrze je widzieć, najlepiej stanąć twarzą na południe właśnie, wtedy wystarczy podnieść głowę (o ile będzie to środek dnia) by zobaczyć naszą gwiazdę. Teraz wyobraźmy sobie możliwość przesuwania się nas, obserwatorów Słońca, na południe; co się będzie działo? Jeśli obserwacji dokonamy teraz, czyli w czasie skracania się dni, będziemy widzieć Słońce coraz wyżej, aż na równiku zobaczymy je w zenicie. Jeśli będziemy dalej się przesuwać na południe (czyli w stronę bieguna południowego), Słońce szczytować będzie coraz bardziej za nami, i aby je zobaczyć w środku dnia, nie wystarczy podnieść głowę, a jeszcze trzeba będzie wychylić ją troszkę do tyłu. Im bliżej bieguna, tym bardziej będziemy musieli wychylać naszą łepetynę. Jest sposób, żeby lepiej widzieć Słońce: odwrócić się, czyli stanąć twarzą do północy. No i wtedy okaże się, że Słońce przesuwa się od naszej prawej strony na lewą. To proste i dawno o tym wiedzieliście? To przyjmijcie gratulacje, a ja zostanę z satysfakcją samodzielnego rozwiązania zagadki. Tej i innych dotyczących naszej planety.

O słowie hybryda.

To modne słowo, często słyszane. Mamy samochody hybrydowe, a od niedawna i wojnę hybrydową.

Od początku nie pasowało mi określenie „hybryda” jako nazwa samochodu z napędem silnikami spalinowym i elektrycznym. Zacznę od definicji.

>>Słowo hybryda pochodzi od łacińskiego hybrid – czyli mieszaniec, krzyżówka. Najczęściej termin ten występuje w biologi, gdzie oznacza osobnika powstałego z krzyżówki dwóch innych, odmiennych gatunkowo osobników.<<

Odpowiedź podsunęło mi Google i taka wystarczy, nie ma potrzeby szukać innych definicji. Najbardziej popularną i znaną od dawna hybrydą jest Sfinks, połączenie kobiety, lwa, orła i węża. Przy okazji: dla Greków Sfinks był istotą żeńską. Dużo tego rodzaju hybryd znała nie tylko religia Greków, ale i Egipcjan, a zawsze te twory były nienaturalnym połączeniem dwóch lub więcej istot.

Cóż natomiast mamy we współczesnych „hybrydach”? Jakie nienaturalne połączenie? Są dwa rodzaje silników pracujących jako źródła napędu. Na tym nie koniec ich podobieństw: obydwa kręcą się pracując i obydwa przenoszą to swoje kręcenie na koła przy pomocy mechanicznych przekładni. Jedyną różnicą jest odmienność w sposobie wytwarzania owego kręcenia. Fakt, różnica znaczna, ale tylko jedna i dotycząca wewnętrznej konstrukcji silnika.

Jak dla mnie (zaznaczam ten fakt, ponieważ nie wygłaszam prawd ex cathedra, a jedynie swoje odczucia czy przemyślenia) ta odmienność nie uzasadnia użycia słowa „hybryda”, bo z dawien dawna słowo dotyczyło połączenia fragmentów zupełnie odmiennych istot. Można rozszerzyć znaczenie wyrazu przenosząc je na rzeczy, ale ta naczelna tutaj zasada – całkowitej, może nawet szokującej odmienności – powinna być zachowana. Taką istotną różnicą, uzasadniającą użycie słowa „hybryda”, byłoby zastosowanie zupełnie odmiennych napędów, na przykład kręcący się silnik i żagiel do napędu samochodu.

Jeśli hybrydą ma być samochód mający dwa rodzaje silników, to może i mój samochód powinien być tak nazywany, skoro może być napędzany energią zawartą w benzynie, a więc płynie, lub w lotnym, niewidocznym gazie?

Są inne pojazdy spełniające to kryterium, na przykład autokamping. To klasyczna hybryda, skoro jest jednocześnie samochodem i mieszkaniem. Albo maszyna mogąca jeździć i latać, czyli będąca samochodem i samolotem. Można wymyślić wiele innych hybrydach, ale dość tych, ponieważ już widać pewną ich cechę wspólną, cechę wszelkich hybryd: jest nią niedoskonałość pełnionych funkcji. Ta niemożność dotyczy zarówno latającego samochodu, jeżdżącego mieszkania, samochodu z dwoma rodzajami silników i tworów wymyślonych przez starożytnych, ponieważ jest po prostu immanentną cechą hybryd.

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Marudzenie

 

270822

Można tak nazwać ten tekst, ale dla mnie jest opisem mojego postrzegania zmian rzeczywistości i naszego języka.

Temat pierwszy: ikonki

Zacznę od komputera i używanego systemu operacyjnego Widnows 11. W kolejnych wersjach tego systemu są zapewne liczne zmiany mi nieznane, ale i nie jest moim zamierzeniem napisanie recenzji, a jedynie zwrócenie uwagi na jeden drobny, ale dla mnie wymowny, szczegół. Otóż podstawowe funkcje operacji dokonywanych na plikach, takie jak wycięcie, wklejenie, kopiowanie, itd., wyświetlane są w formie ikonek (na zdjęciu górny rząd). Tekst wyjaśniający, jedno czy dwa słowa, pojawia się po chwili w formie „dymka” – jak w kreskówkach. Oto lista takich ikonek wyświetlonych w czasie prostej operacji. 

 

Pierwsza i ostatnia, nożyczki i kosz, kojarzą się bez problemów, ale cóż mają oznaczać pozostałe symbole, na przykład biały prostokąt z niebieską obwódką i czarnym kątownikiem przy dwóch bokach, albo czwarty symbol w górnym rzędzie? Akurat ten kojarzy mi się z wyglądem drewnianego samochodzika mojego wnuka, a oznacza funkcję zmiany nazwy pliku. Chciałbym poznać bieg kojarzeń twórcy tych ikonek; chciałbym dowiedzieć się, jak, wychodząc od potrzeby zobrazowania wklejenia, doszedł do dwóch zachodzących na siebie prostokątów o odmiennych wielkościach, kształtach i kolorach. Jak mu się skojarzyła operacja zmiany nazwy z grafiką przedstawiającą czarno obwiedziony prostokąt z niebieskimi kreskami? Poniżej są następne ikonki, równie umowne i nie tłumaczące się same. Pochylona szpulka z wystającym patykiem na symbolizować przypięcie do ekranu startowego. Trzeba mi jednak zaznaczyć, że są miejsca, gdzie ikony pasują jak najbardziej, na przykład opisy przełączników nawiewu powietrza w samochodzie, ale tutaj?… Ikonki bywają przydatne, ale nie wszędzie. Na pewno nie tam, gdzie ich symbolika nie jest oczywista.

Stworzono je… właściwie nie wiem po co. Dla ułatwienia? A czy przeczytanie jednego słowa ma być utrudnieniem? Odnoszę wrażenie, że właśnie tak jest: napis jest utrudnieniem dla coraz większej ilości osób, a nadto ikonkę nie trzeba (w zamyśle twórców) tłumaczyć na lokalny język. Owszem, byłoby tutaj trochę racji, gdyby symbol graficzny kojarzył się w sposób oczywisty, jak kojarzą się nożyczki, a tak nie jest. Po kilku miesiącach używania tego systemu operacyjnego nadal nijak mi się nie kojarzą, tyle że pamiętam, iż druga symbolizuje taką operację, trzecia taką, etc, a jeśli nie pamiętam, to czekam sekundę na pojawienie się opisu. Podważam sensowność zamieniania jednowyrazowego opisu na ikonki, bo to dobra droga do utrwalenia procesu odchodzenia od słowa pisanego, zastępowania słów obrazkami. W Windows 11 jeszcze funkcjonuje okres przejściowy, ale tylko patrzeć, jak znikną słowne podpowiedzi, a wtedy bez zakucia funkcji ukrytych za dziwacznymi ikonkami po prostu nie da się obsłużyć komputera – jak kiedyś osoba niepiśmienna nie mogła przeczytać książki. Umiejętność czytania i pisania przestaje być kluczem umożliwiającym korzystanie z dwudziestopierwszowiecznych urządzeń.

Uwaga ogólniejszej natury: w obecnie pisanych programach komputerowych nie pasuje mi powszechnie występująca konieczność dopasowania mojego myślenia i kojarzenia do myślenia i kojarzenia programistów. Mam to nie tylko za przeszkodę w obsłudze, ale czasami i za gwałt na moim umyśle. Nie dlatego, że swoje myślenie mam za lepsze, ale po prostu za inne. Bieg swoich kojarzeń, sposób rozumowania, muszę naginać do pomysłów innych osób, skoro alternatywą jest rezygnacja z obsługi. Dodam jeszcze, że w prostych urządzeniach, jak na przykład kuchenka domowa, pod pewnymi względami bywa gorzej, bo tam wszelkie informacje są przekazywane w postaci bardzo uproszczonych ikonek, czysto umownych, na przykład przy pomocy typowych wyświetlaczy cyfrowych, na których wyświetlane są dziwne kreski, których znaczenie trzeba poznać i zapamiętać. Z instrukcji nie zawsze się dowiemy, ponieważ obecnie jej główną treścią jest informacja o ISO i o niewyrzucaniu urządzenia na śmietnik, a na dokładkę w odmienny sposób „umawiają się” z nami producenci różnych urządzeń.

O słowach

Trwa moda na słowa. O dywersyfikacji i generowaniu pisałem, a ostatnio poznałem nowe słowo: transparent. Nie, to słowo nie oznacza, wbrew spodziewaniu, tablicy czy flagi, a przezroczystą szybę, o czym dowiedziałem się na Allegro chcąc kupić kabinę do prysznica. Przejrzałem wiele ofert, nie znalazłem takiej, na której oferowano szybę przezroczystą lub przejrzystą, wszystkie są transparent, transparentne, albo matowe. Najwyraźniej tego ostatniego słowa jeszcze nie zastąpiono angielską kalką.

Od angielskiego skrótu PR (public relations) utworzono koślawe, nonsensowne słowa „pijar, pijarowy”, i nagle wszyscy zaczęli je używać. Równie głupie jest wyrażenie „lokowanie produktu” powszechnie używane w telewizji na określenie ukrytej formy reklamy. Ten słowny kulfon jest dosłownym tłumaczeniem angielskiego wyrażenia „product placement”, ale nikt się nie postarał o nadanie mu poprawnej w naszym języku formy.

Słowo „kolokwializm” i pochodne istniały od dawna, ale ni z tego, ni z owego powodu nagle popularność zdobył przymiotnik „kolokwialny”. Nikt nie powie o wyrażeniu potocznym, popularnym, codziennym czy trywialnym, wszyscy mówią o kolokwializmie.

Wszędzie działa ten sam mechanizm, który wyklucza z naszego języka zróżnicowanie zastępowane dywersyfikacją, a tworzenie, uzyskiwanie, osiąganie i inne podobne słowa jednym – generowaniem. Ten mechanizm nazwać trzeba pospolitym małpowaniem. Ludzie nie silą się na nadanie swoim wypowiedziom indywidualnych cech, nieznany jest im wymóg urozmaicania wypowiedzi, nieużywania zbyt często tych samych słów, ale za to doskonale znają mechanizm małpowania: „powtarzam za innymi, no bo skoro ludzie tak mówią, to widocznie tak trzeba, to zapewne takie słowa są modne, a ja chcę modnie się wypowiadać”.

Nie mam nic przeciwko przyjmowaniu słów obcych, jeśli w naszym języku nie ma odpowiednika, jak na przykład lizing (ostatecznie, ale z oporami – leasing), ale tłumaczenie wyrażeń nie może być dosłowne, skoro normy językowe są odmienne. W ten sposób zaśmiecamy nasz język, jednak mało i coraz mniej jest Polaków, którym zależy na dobrej polszczyźnie.

niedziela, 14 sierpnia 2022

Na wschodnim Roztoczu

 090822

Nareszcie wybrałem się dalej na wschód, do wioski oddalonej od granicy z Ukrainą o 30 kilometrów.

Samochód zaparkowałem w wiosce Łuszczacz; wyobrażam sobie Anglika próbującego wymówić to słowo...

Na stronie roztoczewita.pl  znalazłem takie wyjaśnienie nazwy:

>>Nazwa miejscowości pochodzi najprawdopodobniej od „łuszczenia gontów” (rodzaj pokrycia dachowego) przez mieszkańców, głównie w drewnie jodłowym. Miejscowa ludność opowiada również o hucie szkła, która znajdowała się we wsi, jej właściciel nazywał się Łuszcz i od jego nazwiska wywodzi się Łuszczacz.

Wieś jest najwyżej położoną miejscowością w woj. lubelskim, powyżej 350 m. n. p. m.<<

Nazwa sąsiedniej wioski też była oryginalna, chociaż z zupełnie odmiennego powodu: otóż zwie się Róża.

Piszę o tych wioskach w związku ze wspomnianymi wcześniej niedostatkami rolnictwa w okolicy. Wydaje się, że trudno uzyskać godziwe dochody z uprawy tych ziem, ale obraz tych wiosek zdaje się temu przypuszczeniu zaprzeczać. Widziałem zadbane domy i uliczki, porządek i zamożność.

 


Wzgórze Wapielnia, na którym byłem, jest najwyższe w tej części krainy, a Łuszczacz jest najwyżej położoną miejscowością w Lubelskim, ale nie widać tego, ponieważ względne wysokości wzgórz są małe, a kąty pochylenia ich zboczy jeszcze mniejsze. Na zachodnim Roztoczu szczyty wzgórz, aczkolwiek niższe w metrach nad poziom morza, wyżej wznoszą się nad podnóże, są więc wyraźniej widoczne i bardziej malownicze. 



Drugą istotną różnicę zauważyłem na polach. Otóż więcej widziałem nieużytków i pól zalesionych, a ziemia tam nierzadko jest piaszczysta i dużo w niej kamieni.

 



Szczyt wzgórza Wapielnia jest wyraźny i dość stromy, oczywiście jak na standardy roztoczańskie, ale zalesiony, więc bez widoków. Byłem nieco zaskoczony, ponieważ przed wyjazdem czytałem o wspaniałych (tak je określono) widokach ze szczytu tego wzgórza. Jakoś ich nie zauważyłem, chociaż nieco niżej i dalej od wzgórza widoki są ładne. 


Ładne, ale nie wspaniałe. Zdjęcie zamieszczone na tej stronie zrobione było z podnóża wzgórza, nie ze szczytu; wiem, bo szedłem drogą widoczną na fotografii.

Będąc u podnóża, na granicy lasu, nastawiałem się na przynajmniej piętnastominutowe podejście na szczyt, ale najwyraźniej źle oceniłem odległość, bo po kilku minutach stałem przy słupku pomiarowym. Rozejrzałem się wokół; drzewa i doły charakterystyczne dla starych wyrobisk górniczych. Niektóre spore, ze skalnymi ścianami – rzadkość uznana za pomnik przyrody. Niewielkie skalne ścianki ukryte są wśród drzew – żywych i martwych – a takie splątanie kamieni z drzewami i ich próchniejącymi resztkami, tworzącymi miejscami gąszcze trudne do przejścia, może się podobać.

 



Mało jest polnych dróg w okolicy, ale teraz, gdy na wielu polach są ścierniska, można wygodnie i bez wchodzenia w szkodę iść gdzie się chce nie zważając na drogi. Jedyny zauważony szlak turystyczny wiedzie głównie lasami. Nie wiem, dlaczego. Może jego twórcy uznali, że las będzie ciekawszy dla turysty niż dalekie roztoczańskie widoki? Lubię lasy jasne, z dużymi drzewami, ale nawet takie przegrywają z dalą, zwłaszcza w słoneczny dzień.


Oto zwykły widok: wieże GSM. Stoją wszędzie, jest ich tysiące; bez nich nasze smartfony nie działałyby. Należę do pokolenia pamiętającego wyjazdy na pocztę lub do centrum miasta w poszukiwaniu działającego automatu telefonicznego, dlatego mimo używania telefonu komórkowego od ponad ćwierćwiecza, nadal zwracam uwagę na urządzenia sieci GSM i na wygodę komunikowania się. Dzisiaj, jak niemal na każdej wędrówce, siedziałem na brzegu pola, daleko od wioski, pod lasem, i rozmawiałem z kolegami mieszkającymi na drugim końcu Polski; czyż nie jest to zadziwiające? Zauważyłem, że sygnał był silny, a gdy rozejrzałem się, zobaczyłem szczyty tych dwóch wież wystające ponad garb ziemi; te rozmowy, zamienione na fale radiowe, biegły przez ich anteny. Do tej transformacji też przywykliśmy, a przecież jest oszałamiająca, skoro te fale, takie nie wiadomo co, bo jak inaczej nazwać pola elektromagnetyczne, pędzą z szybkością światła.

Co prawda i uciążliwość też odczuwam, a bywa, że i protest przeciwko oczekiwaniu przez wszystkich bycia „pod telefonem” zawsze i wszędzie.

Dość o drobiazgach, teraz trzy tematy naprawdę ważne:

Nie widuję już gwiazdnic wielkokwiatowych, a inną odmianę, z małymi kwiatkami. Nie udało mi się zrobić żadnego dobrego zdjęcia tym ładnym kwiatuszkom, bo aparat dostrzega jedynie trawę. Niedawno pisałem o nazwie tych kwiatów, że powinny nazywać się wielokwiatowe, nie wielkokwiatowe; teraz wiem, dlaczego tak je nazwano – właśnie dla odróżnienia od odmian z małymi kwiatkami, jak te oglądane dzisiaj.

Zwykle widzę zielone pąki albo rozwinięte już drobne kwiaty nawłoci. Dzisiaj udało mi się podpatrzeć roślinę na stopniowej przemianie zieleni w żółć, ale o zrobieniu zdjęcia zapomniałem.

Już dawno po zbiorach czarnych porzeczek, ale na krzewach znaleźć można nieliczne owoce przegapione przez ludzi lub kombajny. Nawet małe są słodkie, aromatyczne, soczyste – po prostu pyszne.

Myszkując wśród porzeczkowych krzewów zauważyłem wzgórze z potrójnym słupem pomiarowym, wznoszące się po drugiej stronie wąskiej, zalesionej doliny. Chociażby z tego powodu warto było tam pójść, a jeszcze widziałem na zboczu wzgórza wysokie miedze z pojedynczymi drzewami. Poszedłem ścierniskiem opadającym ku ścianie lasu w dole; myśl o szukaniu dogodnego przejścia wydała się równie kusząca, jak widok czereśni na wysokiej miedzy.


Z każdego wyjazdu przywożę wspomnienie miejsc szczególnie ładnych, najlepiej zapamiętanych, najurokliwszych; dzisiaj widziałem takie na tym bezimiennym wzgórzu: falista linia poletek pnących się po zboczu, miedza pod czereśniami na której zrobiłem przerwę, i niebieski pasek wołającej mnie dali widzianej spod słupka. Mam nadzieję wrócić tam kiedyś.

Obrazki za szlaku.

Zalesione lub opuszczone pola.



Nie zawsze inwestycje na wsiach (i nie tylko tam) są trafione, to znaczy potrzebne dla mieszkańców. Oto kilometrowy chodnik między sąsiednimi wioskami, najwyraźniej po prostu nieużywany. 

 

Uroczy zakątek pod brzozą na skraju pól. Kusi kontrastem i delikatnym, ruchliwym, zielonym cieniem.

Trasa: z wioski Łuszczacz na wzgórze Wapielnia. Później polami i drogami między Zielonymi, Łuszczaczem a Różą.

Statystyka: przeszedłem 18 km w czasie sześciu godzin, odpoczywałem (czytaj: gapiłem się siedząc na miedzy) 4,5 godziny. Prawie pięć godzin zajęła mi jazda w obie strony, dlatego uznałem, że wracać tam będę tylko na dwudniowe lub dłuższe wędrówki.

Ten dzień był pięćdziesiątym spędzonym na roztoczańskich drogach; pierwszy raz byłem tam w kwietniu minionego roku. W drodze na i z Roztocza przejechałem łącznie około 12 tysięcy kilometrów, a przeszedłem tysiąc. To szacunki, bo aż tak drobiazgowy nie jestem, by wszystko zapisywać. Dla porównania: po Górach Kaczawskich chodziłem 188 dni, ale w ciągu jedenastu lat.


 



























czwartek, 16 czerwca 2022

Dzień róż

 110622

Mimo wyjazdów na Roztocze co kilka dni, nadal brakuje mi widoku pól, drogi, wędrówki, słońca, kwiatów; odczuwania pełni wiosny czy lata i ciepła. Na drugi dzień po powrocie myślę o kolejnym wyjeździe i już chciałbym jechać, a nie mogę, bo często zdarzają się ograniczenia rodzinne, zawodowe czy organizacyjne; ostatnio są to kłopoty z samochodem. Obiecuję sobie wyjechać wcześniej niż zwykle i chodzić do zmroku, ale jak to zrobić w czasie najdłuższych dni roku? Wracając, patrzę na słońce i czynię sobie wyrzuty z powodu niewykorzystania ostatnich godzin dnia, a przecież długo chodziłem, do bólu nóg. Spokój odzyskuję dopiero po zachodzie słońca.

Czuję nienasycenie. Cieszy mnie ono, mimo wspomnianych wyrzutów, bo świadczy o nienaruszonej (wędrówkami i wiekiem) potrzebie kontaktu z przyrodą.

Dzień nazwałem różanym, ponieważ kwiaty dzikich róż widziałem niemal cały czas. Różane krzewy rosły w przydrożnych kępach; niektóre wspinały się na sąsiednie drzewa, zwłaszcza na głogi, a gdy nie mogły znaleźć oparcia, długie ich pędy wychylały się na drogę; w takich miejscach widywałem kwiaty omalże dotykające ziemi. Rosły w szpalerach, ale i widywałem pojedyncze krzewy samotnie rosnące na miedzach czy na przydrożu. Wokół nich unosił się zapach kwiatów – delikatny, nienachalny, bardziej szlachetny od zapachu butelkowanego.



Drugą rośliną tego dnia był bez czarny. Ta roślina rośnie tam, gdzie tylko nie jeździ pług i gdzie znajdzie odrobinę miejsca. W te dni widziałem białe baldachogrona ich kwiatów wszędzie, widać je wielu moich fotografiach. Użyłem brzydkiego słowa „baldachogrono” nie wiedząc, jakim je zastąpić, wszak „grono” nie pasuje do kształtu przyjmowanego przez kwiaty tego bzu. Są one małe i białe, wydają się tak zwykłe, tak pospolite, że nie zwracamy na nie uwagi, a to błąd. Trzeba nachylić się i dokładnie im przyjrzeć, wtedy łacno może się okazać, że wcale nie są takie tuzinkowe. 

 


 Przesunąłem się w swoich wędrówkach na wschód, ale niewiele. Nim dotarłem, wodząc palcem po mapie, do nieznanych stron Roztocza, zobaczyłem niedaleko moich ulubionych Gródek kilka nieznanych mi wzgórz i postanowiłem je poznać. Różnie z nimi bywa, nie zawsze, a właściwie rzadko kiedy są one wypiętrzeniami zapewniającymi dalekie widoki, ale spróbować przecież warto. Zaparkowałem na brzegu miasteczka Frampol i poszedłem na północ, ku Chełmikowi, pierwszemu wzgórzu z mojej dzisiejszej listy.

Jak to zwykle bywa na moich wędrówkach, tam, gdzie droga się kończyła lub skręcała w inną stronę, szedłem brzegiem lasu i pól albo miedzą. Niełatwe do przejścia są teraz takie skróty, ale nie są długie i dają wędrówce namiastkę marszu na orientację. Tylko namiastkę, skoro w każdej chwili mogę sprawdzić gdzie dokładnie jestem, ale właśnie ta pewność nieznanej przecież drogi, właściwie bezdroża, sprawia mi dziecinną przyjemność. Skręcam z polnej drogi w las, idę jego brzegiem odchylając rękoma niskie gałęzie i wiem, że za kilka minut, po przejściu dwustu metrów, trafię na inną drogę, „moją” – i trafiam!

Chełmik okazał się wyraźnie zaznaczonym wzgórzem, a widok z jego szczytu był daleki i rozległy. 

 


 Wzgórza Łamaniec, Amelin i Poranna Góra są chyba tylko na mapie wzgórzami, w terenie trudno je zauważyć. Na przykład: zbliżając się do Amelina, zobaczyłem dość wyraźne, aczkolwiek niewielkie wzgórze, i trafiwszy na nieuprawiane pole, skręciłem ku niemu. Na szczycie sprawdziłem mapę: od szczytu dzieliło mnie jeszcze ponad dwieście metrów, a więc stałem na innym, bezimiennym wzgórzu. Rozejrzałem się, zrobiłem zwiad, i stwierdziłem, że zaznaczony na mapie punkt szczytowy jest w zagajniku rosnącym albo na tej samej wysokości, albo i nieco niżej. Wyraźniej różnicę wysokości widać było pod Poranną Górą: kiedy od wiatraka stojącego na pokaźnym wzniesieniu szedłem ku tej górze, schodziłem niżej, co widać i na zdjęciu. 


 Po dojściu do ściany gęstego lasu zawróciłem, ale nie od razu: znalazłem tam kępę poziomek z czerwonymi, aromatycznymi owocami. Nie zdążyłem zrobić im zdjęcia przed zjedzeniem. Po prostu wszystko działo się zbyt szybko :-)

Uznałem – wracam do wzgórz – że najwyższym szczytem jest ten z wiatrakiem, a Poranna Góra jest mniejsza i zalesiona, albo na mapie jest błąd, i Poranna jest tam, gdzie wiatrak. Z ostatniego wzgórza, Kopyczyzny, są widoki, chociaż nie panoramiczne, bo ograniczone drzewami. Stoi tam wieża widokowa, z niej oczywiście widoki są rozleglejsze, ale znając niewielką część Roztocza, znam wiele miejsc bardziej widokowych, nawet bez wieży; dzisiaj też takie poznałem. Może dlatego ta budowla próchnieje spokojnie, nie niepokojona przez turystów: niektóre stopnie schodów się rozpadają, droga jest zarośnięta, a w pokrzywach przy wieży stoi coś podobnego do stojaka na rowery. Może gdyby była ścieżka prowadząca z miasteczka na wieżę, byłoby inaczej, ale nie znalazłem żadnej; schodząc do Frampola, kluczyłem wśród drzew gęstego lasu.

 




Wspomniane wyżej ładne miejsca znalazłem w pobliżu wsi Bononia i Majdan. Pamiętam, jak do nich dojść i gdzie w pobliżu zostawić samochód; na pewno tam wrócę. 

 



Tutaj uwaga o nazwach. Na Lubelszczyźnie nierzadko spotyka się wsie Majdan lub Majdanek. Nazwa wzięta jest z tureckiego, prawdopodobnie za pośrednictwem Tatarów, a oznacza plac we wsi lub w obozie. Do najbardziej znanych należy Majdanek, obecnie dzielnica Lublina i miejsce lokalizacji jednego z większych hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Tatarzy nie są już nieproszonymi naszymi „gośćmi”, ale ślad po nich został, zapewne nie jedyny.

Obrazki ze szlaku

Wszystkie dni wiosennych wędrówek powinienem nazwać dniami kwiatów, skoro tak wiele ich widzę. Jedne przekwitają, ale drugie zaczynają kwitnienie, a przecież są i te niespieszące się, kwiaty długo kwitnące, na przykład przetaczniki, chabry czy gwiazdnice. Czasami kwiaty tych ostatnich są spore, ale częściej widuję maleńkie i bardzo liczne, jak na tym zdjęciu, i wtedy myślę, że gwiazdnica powinna nazywać się wielokwiatowa, a nie wielkokwiatowa.

 


Kwiaty. Cud przyrody, sposób Natury na przekupienie owadów i zadziwiający dowód na zbieżność ich potrzeb z naszą estetyką.

Wśród pszenicy rosły trzy kwiaty maku, tylko trzy, ale z tego powodu zwracały uwagę. Były wyjątkowe.

 


Zapowiada się urodzaj na śliwy tarniny, a i aronie pokazują mi liczne swoje zielone kulki owoców. 

 


 Wąskie, nieuprawiane pole wiodło łagodnie pod górę, na szczycie garbu stała ambona; skręciłem ku niej i nawet wszedłem na górę. Po drodze na między zobaczyłem gruby pień głogu pozbawiony konarów. Czy naprawdę przeszkadzały?


Jedna z wielu kapliczek przydrożnych. Aparat trzymałem prosto, to ona jest pochylona. Ponad sto lat temu postawił ją prywatny fundator, a taki zwyczaj nie był i nie jest rzadkością na Roztoczu. 

 


Dwa kolory zbóż: lekko niebieskawy odcień zieleni pszenicy, i łagodna, domieszkowana żółcią aksamitna zieleń jęczmienia.


Wracając, przejeżdżałem obok miejsca w pobliżu Gródek, które już na początku moich roztoczańskich wyjazdów zwróciło uwagę swoją urodą, a że jak zwykle szkoda mi było słonecznego końca dnia, zaparkowałem i poszedłem przywitać się z nim. W niskim słońcu letniego przedwieczora droga i pola na zboczu wzgórza były wyjątkowo urokliwe. Muszę tam wrócić, przecież te dalsze, wschodnie, nieznane rejony Roztocza zaczekają na mnie. 





Trasa: Wyszedłem z Frampola. Byłem na szczycie Chełmika oraz w pobliżu szczytu wzgórza Łamaniec Rolniński i we wsi Majdanek. W drodze na wzgórze Kopyczyzna byłem pod wzniesieniami Amelin i Poranna Góra.

Statystyka: od wyjścia z domu do powrotu minęło 14 godzin, a na szlaku byłem 11, czyli jazda w obie strony zajęła mi trzy godziny. W ciągu siedmiu godzin przeszedłem równo 20 kilometrów. Brakujące w bilansie cztery godziny przesiedziałem w ładnych miejscach lub przegadałem ze znajomymi.