Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Beskidy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Beskidy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 17 marca 2014

Majestat przyrody i dziura w bucie


20 lutego.
Byłem w górach. Ostatni, pożegnalny raz poszedłem na moje zbocze. Im wyżej, tym las piękniejszy, bo okryty grubszą warstwą zamarzniętej mgły, która drzewa czyniła baśniowymi w swym uroku. Gdy już dotarłem na tamtej ścieżki trawersującej niemal pionową ścianę skalną i zadarłem głowę do góry, na to ogromne zwalisko kamieni, na bajecznie wystrojony las, który wydawał się wznosić pionowo w górę ponad moją głową, zrozumiałem, dlaczego nasi przodkowie w takich właśnie miejscach budowali ołtarze swoim bogom. Bo tutaj, wśród dzikiej przyrody, obecny jest Majestat. Tutaj czuje się potęgę bóstw przyrody. Miałem łzy w oczach i czułem chęć padnięcia przed nimi na kolana, a w kościele nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby. Myślę o tych dawnych czasach, gdy jeszcze tam bywałem; bardziej interesowały mnie organy z tyłu, czy witraże w oknach, niż Bóg, bo i gdzie go tam było szukać? W kościele, wśród ozdób, obrazów, świateł i tłumu ludzi, trudno o bliskość z sacrum, podczas gdy na tej górze świętość była przy mnie.
Miałem czas i mogłem iść na sam szczyt Skrzycznego, ale zawróciłem z powodu przemakającego lewego buta. Dopiero po powrocie, w pokoju, zobaczyłem, że but ma pękniętą podeszwę, więc musiał przemakać. A ja już myślałem, że nie potrafię z nim rozmawiać...

22 marca.
To nieprawda, że zima trwa 3 miesiące! Ona trwa pół roku i jest coraz dłuższa, bo z tym ocieplaniem się klimatu to jakaś bujda. Czeka nas jego oziębienie - nie, on już się oziębia! Z wielkim niepokojem myślę o następnych latach, bo może przyjść ten rok, w którym zetknie się koniec jednej zimy z początkiem następnej i na Polskę nasunie się, jak kiedyś, lodowiec. Wszak wszystko się powtarza.
Ziemia zmienia swoją orbitę i odsuwa się od naszej gwiazdy. Dni są coraz krótsze, słońce coraz bledsze i kiedyś zapadnie ciemność, która nie będzie miała końca.
Wieczna noc.
Niech ją jasna cholera!
Co nas wtedy spotka? Los neandertalczyków, którzy przegrali swoją walkę o życie? Czy znowu będzie rządzić prawo lepiej przystosowanego i wygra silniejszy?
Co z nami będzie w tym zimnym świecie? Ile ciepła trzeba w nas, aby go ogrzać?

8 kwietnia.
W zimny, wczesnowiosenny zmierzch, jest taka chwila, gdy przedmioty tracą barwy zyskując wyrazistość. Ich kontury stają się ostro rysowane, wydają się ciężkie, masywne – jak te granatowe niebo nad nimi. W chwilę później barwy wędrują w górę, gdzie świecą odcieniami czerwieni. Ta chwila to tylko minuty, bo później wszystko ciemnieje, gaśnie, zamiera i znika w ciemności. Jeszcze tylko schodząca w dół jasność nieba przypomina o dniu, a później już nic.
Zapatrzenie.

Zima pod Skrzycznem. Samotność i słowa


4 stycznia
Byłem w pół drogi na Skrzyczne, w obie strony dwie godziny, a wyszedłem wczesnym rankiem. Śnieg w dole miał tak rzadko widywany, lekko granatowy odcień, ale wysoko, u szczytów zakrywających słońce, mienił się barwami królewskich klejnotów. Szedłem tą cichą, na pół jeszcze nocną niebieskością, gdy zobaczyłem coś dziwnego: zbliżającą się do mnie jasność, wyraźną, ostrą granicę między dniem a nocą, przywracającą śniegom wokół ich dzienny, biało - złocisty kolor. Słońce wschodziło ponad szczyty gór przede mną. Zatrzymałem się i patrzyłem na tę linię, pierwszy raz w życiu widząc coś takiego. Stałem w niejasnym oczekiwaniu spełnienia się Czegoś, chociaż nie wiem czego, w momencie dotknięcia mnie przez tę linię, ale ona po prostu przeszła przeze mnie i nic się nie stało. Miałem chęć gonić ją, może nawet i zrobiłbym, jej szybkość nie była duża, ale te buty, nie dość, że dziurawe, to i śliskie...
Po pierwszym kwadransie szybkiego marszu byłem zziajany jak po długim biegu, później kryzys przeszedł. Gdy wyszedłem z lasu na odkryte hale, droga pokryta była zlodowaciałym śniegiem, po którym nie dało się iść. Twardy śnieg topniał od dołu i czasami całe jego płaty wisiały nad powierzchnią drogi, tworząc surrealistyczne, przestrzenne kształty zapadające się pod stopami. Całkiem podobne oglądałem niedawno z Małgosią w książce poświęconej surrealizmowi w sztuce. Kawałek dalej zaczynało się te niesamowite zbocze, do którego planowałem dotrzeć. Strome rumowisko skalne trzymające się razem chyba tylko dzięki korzeniom drzew, ale i przez te korzenie rozsadzane. Poplątanie kamieni i drewna: skały wrastające w drzewa, korzenie wnikające w skałę, a w dole cmentarzysko tych, które przegrały walkę z czasem, wiatrem lub ciążeniem. Bo drzewa umierają tam często. Giną wyrywane i łamane wiatrem, ale widziałem też takie, które stojąc rozsypują się w proch - nieme ofiary polskiego czy czeskiego przemysłu.
Niesamowite, czarodziejskie miejsce. Dosłownie widzi się w nim potężne, nieubłagane siły przyrody. Patrząc na te drzewa, które jak pazurami wczepiają się korzeniami w każdą szparkę aby żyć, widzi się pierwotne siły tego życia. Widzi się naszą, ludzką, małość i podległość siłom natury.
Gdy byłem tam, znowu zaczęło prószyć śniegiem. Pada już czwarty dzień.
Siedzę w pracy i patrzę na pojedyncze płatki śniegu powoli opadające na domy, drzewa, ulice i na ludzi. Opadają powoli, majestatycznie, nadając temu zwykłemu, codziennie oglądanemu przez okno widokowi wyjątkowego uroku baśni, tajemnicy, święta. Powinienem się cieszyć ich widokiem... właściwie cieszę się. Są mi przypomnieniem odległych czasów, beztroskich zim, gdy przede mną było wszystko, za mną nic. Teraz są raczej obietnicą zasłonięcia czystą bielą szarości tego świata.
Więc cieszę się, naprawdę, tylko… to nostalgia, nic więcej.

30 stycznia.
Rano, jeszcze na w pół śpiący, poszedłem w góry. Na dobre oczy otworzyłem po pierwszym poślizgnięciu się. Sypało śniegiem.
Daleko nie zaszedłem, zatrzymując co chwila i gapiąc się a to na kupki śniegu, w które zamieniła się gromadka małych świerków, a to na zbocza majaczące w dali zapylonej śniegiem. Ze szlaku zawrócił mnie wiatr, który wciskając się jakoś między drzewa, sypał ostre, boleśnie kujące, igiełki drobnego śniegu w oczy.
Buty znowu znaturzyły się i przemokły. Sam już nie wiem, jak mam z nimi rozmawiać...
Siedzę nad otwartym palmem, ale nie piszę. Nie wiem jak wyrazić to, co czuję w sobie. Jakże często przeżywam takie chwile, w których myśl, wrażenie, wspomnienie, atmosfera przeżytej chwili, istniejąc we mnie, nie mogą przebić się ku pełnej świadomości, by przybrać kształt słów, poruszyć moim palcami wiszącymi w bezruchu nad klawiaturą. Czasem ta niemożliwość staje się męką bezsilności, czasem zwątpieniem i zniechęceniem, ale bywa też zadziwieniem, fascynacją tą niewidoczną, ale przecież tak trudną do pokonania barierą między wnętrzem, a światem zewnętrznym, między wrażeniem a słowem. Odnoszę wrażenie istnienia tej bariery nie tylko na płaszczyźnie słów; ta trudność tkwi na styku wrażeń i słów. Gdy wsłuchuję się w siebie, wrażenie wydaje się być jasne, wyraźne, ale gdy przychodzi do ubrania w słowa, okazuje się, że zmierzamy się z czymś bardzo trudnym.
Czasem jednak dochodzę do wniosku, iż nie byłoby tej trudności, gdybym miał potrzebną tutaj umiejętność, jedną z tych, które mam za niezbędne piszącemu, ale znowu w innym czasie ta bariera wydaje mi się być uniwersalną, być trudnością, z którą zmagać się muszą i najlepsi. Wtedy skłonny jestem postrzegać ją jako objaw wielkiego oddalenia między nami, a innymi ludźmi, z którymi kontaktujemy się przecież nie poprzez bezpośrednie przekazywanie wrażeń, a poprzez słowa. Ta bariera, ta niemożność przekazania innemu człowiekowi tego, co w nas najważniejsze, najżywsze, co stanowi istotę naszego życia duchowego, byłaby niczym innym, jak naszą samotnością.