170621
Od wielu lat myśl ta budzi we mnie pragnienie chwytania każdego z nich i wysysania wszystkiego, co dać mogą. Każdego roku odnawia się wiara w pełniejsze niż w poprzednich latach przeżywanie letnich dni. Szczególnie silna jest w grudniu i styczniu, będąc moją odpowiedzią na panoszenie się nocy zaczynającej się popołudniu i trwającej tak nieznośnie długo.
Od wielu lat, od ponad ćwierćwiecza, z powodu pracy nie miałem możliwości spokojnego i swobodnego przyglądania się letnim dniom; to drugi element wspomnianych odmienności. Dopiero w tym roku mogę pójść na pola, łąki czy do lasu – i nie będą to chwile urwane pracy, jak bywało wcześniej, a całe dnie.
W dzisiejszy ciepły i słoneczny, prawdziwie letni ranek uznałem, że jeśli nawet niewiele zobaczę klasycznych roztoczańskich widoków, to wystarczą mi zwykłe obrazki lata oglądane tuż przy mnie, ponieważ teraz ważniejsze od widoków dali, falujących wzgórz i dróg niknących na horyzoncie, jest chłonięcie atmosfery letniego dnia.
Chciałbym przeżywać go intensywnie, w skupieniu, mając świadomość bycia całym sobą tylko tutaj i teraz, bez reszty uciekającej gdzieś daleko i niepotrzebnie trwoniącej chwile.
Chciałbym odrywać od tego letniego dnia słoneczne drobiny i zachowywać je dla siebie – na zdrowie, na grudzień, na gorszy swój czas.
* * *
W dolinkach, między zboczami wzgórz, nad łąkami, bielały niskie jasne mgiełki poranne. Trafione słońcem, rozpłomieniały się delikatnie stonowanymi barwami, a gdy zniknęły, mokre od rosy trawy rozświeciły się perliście w promieniach słońca. W suchy i słoneczny ranek brodziłem w morzu mokrych traw, zroszony po kolana.
Chodzenie bezdrożami i zapomnianymi drogami mogę uznać za stałą cechę moich wędrówek. Dzisiaj szczególnie ją doceniłem, idąc miedzami i zarastającymi drogami, rozgarniając piersią nie tylko źdźbła wysokich traw, ale i zapachy – prawdziwie letnie zapachy pól i łąk.
Kwitną róże. Kwiaty widziałem nie tylko wychylone ku mnie na drodze, ale i wysoko na drzewach, wykorzystywanych przez róże jako rusztowania. Robiłem im zdjęcia i poznawałem zapachy; przysiągłbym, że kaczawskie ładniej pachną.
Na polach widziałem maki i chabry, kwiaty jednoznacznie kojarzące się z latem. Pola bez nich byłyby w moim odczuciu jak lato bez upałów, jak żniwa bez zapachu pól, czy jesień bez kolorów klonowych liści. Widziałem i inne kwiaty, jakże często nieznane z nazwy. Staram się je poznawać, chociaż z różnym skutkiem. Dzisiaj widziałem wiele krzewów i drzewek z dość charakterystycznymi liśćmi i kwiatami, a po powrocie do domu zidentyfikowałem je jako dereń, chyba rozłogowy. Mówicie, że roślina jest powszechnie znana, więc odkrycia nie dokonałem? Tak, wiem, ale jednak poznałem kolejną roślinę.
Droga skończyła na brzegu pola, dalej szedłem miedzą. Trawy sięgały piersi, spowalniały wędrówkę, ale przecież nie śpieszyłem się, u celu będąc od rana. Przy końcu kilometrowego pola usiadłem w cieniu czereśni, wśród wysokich traw, trzydzieści metrów od ściany lasu; chwilami dobiegał mnie jego żywiczny zapach. Czasami przeleciała mucha, w zaroślach śpiewały ptaki, wiatr cicho szumiał w gałęziach nade mną.
Cisza była pełna zapachów. Przez chwilę czułem wiatrem przyniesiony odurzający zapach kwiatów jaśminu (czy jaśminowca?). Kiedy się rozwiał, wrócił zapach kompozycji pamiętanej z dzieciństwa: złożony z wielu nut zapach rozgrzanych ziół i traw z domieszką polnego kurzu. Teraz wydaje mi się on charakterystyczny dla Lubelszczyzny i jej lessowych gleb, ale chciałbym to sprawdzić w Sudetach.
Nie było tam dróg, nawet tych zapomnianych, zarośniętych trawami. Poza rolnikiem obrabiającym pole nikt tam nie chodzi. Podobała mi się świadomość bycia na odludziu. Znalazłem się w tamtym miejscu zmierzając w stronę szerokiego duktu prowadzącego do wioski Bliżów. Na zdjęciach przejście było łatwe: wystarczyło iść sto czy dwieście metrów lasem, by trafić na oznakowany dukt. Tak też było, a las mile mnie zaskoczył. Przeważały w nim sosny, nie był zachwaszczony, a słoneczny, jasny i zielony.
Nie śpieszyłem się, a nawet zrobiłem dłuższą przerwę na zwalonym drzewie. Siedziałem i po prostu patrzyłem. Rzadko miałem okazję w pełni doświadczać i przeżywać letnie dni z dala od miasta, od techniki i tłumów ludzi.
Później, będąc po drugiej stronie wioski, w pobliżu osady Wojda, przeszedłem kilkaset metrów lasem w obrębie Roztoczańskiego Parku Narodowego. Po raz kolejny zobaczyłem różnicę między zwykłym lasem po którym kręcą się faceci z piłami, a chronionym lasem w parku. Ten był grabowo-bukowy. Chyba nie widziałem takiego w Górach Kaczawskich, chociaż widziałem tam inne rzadkie lasy, na przykład grabowo-dębowe, jednak wielkość grabów tutaj widzianych jest wyraźnie większa od kaczawskich. Widziałem okazy o wymiarach znacznie przekraczających kryteria ustalone dla pomników przyrody. Przy okazji podam wymagane obwody: dla grabu 200, dla buka 300 centymetrów. Tamtejsze graby są tak duże i stare, że zatraciły swój ołowiany wężykowy rysunek razem z gładką korą. Ten wzór, tak charakterystyczny dla grabów, widać dopiero na konarach.
Przy okazji wyrażę swoje zdziwienie. Otóż bez czarny, czeremcha zwyczajna, czereśnia, głóg, jabłoń, jarząb pospolity, jarząb szwedzki, leszczyna pospolita i parę innych drzew mają mieć 100 centymetrów obwodu, by mieć szansę na uznanie ich za pomnik przyrody. Dziwi mnie to zestawienie, ponieważ trzydzieści centymetrów średnicy miewają spore jarzęby szwedzkie i wiele czereśni, ale dla bzu czarnego czy leszczyny to wielkość raczej nie do osiągnięcia.
Proszę o wypowiedzi na ten temat.
Dla odmiany wspomnę o poziomkach znalezionych na łące. Było ich tak dużo, że do wieczora musiałbym je wszystkie zbierać. Zdjąłem plecak, klęknąłem przy dużej kępie i zająłem się zbieraniem; później przesunąłem się o metr i znowu zbierałem. Z żalem świadczącym o mojej pazerności odchodziłem widząc wśród traw ciągle liczne owoce. Łąka jest daleko od wsi i dróg, ale wiem, jak dojść do poziomkowego miejsca.
Tak wygląda sąsiedztwo.
Te drobne w sumie zdarzenia dnia mają zdolność podtrzymywania we mnie nadziei graniczącej z pewnością doświadczania nowych przeżyć, poznawania nowych miejsc, doceniania uroków wcześniej niezauważanych. To ważne wobec postępującego w miarę upływu lat procesu zmian wartościowania; w jego toku wiele z tego, co było cenne, teraz okazuje się być małej wartości. Na szczęście jest też proces odwrotny.
* * *
Przydrożne kapliczki, dość liczne na Roztoczu, budzą we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony potrafią ujmować będąc wyrazem wiary i nadziei ich budowniczych, z drugiej rażą swoim wyglądem, któremu daleko do prawideł estetyki. Owszem, treść winna być ważniejsza od formy, jednak miła dla oka forma potrafi treść uczynić bardziej przekonywującą i skuteczniej trafiającą do serca, o czym chyba nie wiedzą twórcy roztoczańskich kapliczek.
Jeśli już piszę o budowlach, wspomnę o ładnym domku widzianym we wsi Bliżów. Wyglądał jak zabaweczka, albo domek na krasnoludków. Po jego obejrzeniu oczywiście przyszła refleksja: w tym domku wielkości czterdziestu metrów zapewne mieszkała spora rodzina, której nie stać było na większy dom.
Wiele razy pisałem o nieaktualności map, a dzisiaj pokażę skalę różnic. Niżej zamieszczam fragment mapy papierowej i zdjęcia z satelity. Jeśli się je porówna, łatwo zauważyć brak niechby tylko podobieństwa w przebiegu dróg i granic lasów. Już jakiś czas temu stwierdziłem, że mapy są drukowane na podstawie prac niemieckich służb kartograficznych – i od tamtego czasu nie są aktualizowane. Właściwie po co, skoro i tak są kupcy?...
Dodam jeszcze, że pogodę miałem świetną. Cały dzień świeciło słońce, a temperatura nie przekroczyła 26 stopni. Było więc ciepło, ale nie upalnie. Na koniec dnia uznałem taką temperaturę na graniczną dla całodziennych wędrówek. Wyższa byłaby męcząca.
Trasę miałem łatwą do opisania: chodziłem wokół wioski Bliżów.