Wielkie, prostokątne, brązowe bochny chleba obłożone zwojami
wędzonych kiełbas i grubymi wałami szynek, obstawione są dookoła kamionkami
wypełnionymi smalcem i ogórkami kiszonymi; obok krążki, kręgi, placki i bloki
serów: białych, wędzonych, dojrzewających na brązowo, kolorowo cętkowanych
ziołowymi dodatkami, a przy nich równo ułożona piramida słoików wypełnionych
kostkami serów zanurzonych w przyprawach i w oleju.
O kilka kroków w bok jakby inny świat: plastikowe UZI, M16,
KBKAK – chłam made in China z minionej, zdawałoby się, epoki, w której
chłopcy bawili się drewnianymi czołgami albo blaszanymi karabinami.
Kosze, koszyczki, szkatułki, pojemniki kształtów
nienazwanych i nieznanego przeznaczenia, a wszystko plecione z wikliny. W
głębi, między wysokimi olszami parku, długa altana upleciona z grubych prętów
wikliny wypuszcza las młodych, zielonych pędów – żywa flora przykrywająca
martwe dzieło ludzkie upodobnia altanę do wiekowych ruin zapomnianego zamczyska
tkwiącego od zawsze w gęstym borze - wspólne dzieło przyrody i człowieka.
A dalej baloniki: foliowe, uciekające w górę, ale i zwykłe w
setkach odmian, wśród których jest i pudelek wykonywany szybkimi ruchami rąk
sprzedawcy z długiego, cienkiego balonika; pluszaki: pieski, kotki, małpki,
zajączki, myszki i tyleż innych, nierozpoznanych, fantastycznych; wisiorki,
ozdóbki, dzwoneczki, grzechotki, łańcuszki i pierścionki w barwach, kształtach
i technikach wszelakich; ciapy, rękawice i majtki, obrusy, prześcieradła i
pościel; maski, kolorowe włosy i niewyobrażalna ilość ozdób do wplecenia we
włosy; wszechobecne kolby kukurydzy i glisty długich żelków dziwacznych smaków
i paskudnych kolorów.
Ładnie wykonane sztuczne kwiaty o fantastycznych kształtach
budzą wspomnienie podobnych, oglądanych w jakimś centrum handlowym gdzieś w
Anglii; te, jak i tamte, przywołują myśl o wczesnej wiośnie, czasie kwitnienia
magnolii, o nagich gałęziach obsypanych motylami.
Chipsy i prażone orzechy wabiące zapachem gorącego karmelu;
lizaki wszelkich kształtów, napisów i kolorów; hamburgery, pizze, hot dogi i
zapiekanki.
-Wy tutaj w Wielkopolsce nie macie źle. – mówi mi
sprzedawczyni oscypek – Byłam w Podkarpackim, tam oscypek matka dzieliła na
trzy.
„Have a great time” – czytam na automacie do gry stojącym
obok kosza przysypanego stertą opakowań po jedzeniu i piciu.
Za stoiskami handlowymi rzędy samochodów szczerzą swoje
otwarte gardziele bagażników wypełnionych nadzieją sprzedawców na duży zysk.
Dalej, w przedniej części samochodów, inny świat, prywatny: to dom, miejsce
spania i jedzenia, miejsce wieczornych spotkań i nocnych harców. Znany mi świat,
bo kiedyś, gdy jeździłem po takich imprezach, mój świat.
„Oryginalne” perfumy i reklamy pieca centralnego ogrzewania,
kawałki wyschniętej pizzy leżącej od rana za szybą i pstrokate pudełeczka
sztucznych ogni, a nad wszystkim szary kurz unoszony tysiącem stóp.
W zmęczonych oczach bezładnie przesuwa się dalszy,
nieskończony ciąg towarów i ludzi, poplątany coraz bardziej i coraz mniej
rozpoznawany.
Nagle przygniata mnie do ziemi ciężar okrutny niczym żelazne
wrota Pandemonium, a ciało moje drży pod uderzeniami cyklopiej siły: oto
wielopiętrowa konstrukcja ogromnych głośników na scenie została włączona, napełniając
powietrze straszliwym dudnieniem perkusji. Kulę się pod naporem dźwięków, ale
zdziwiony widzę, iż nikt z mrowia ludzi wokół mnie nie reaguje, jakby nie
słyszeli tych trąb jerychońskich, które już za chwilę zedrą liście z drzew, a
mnie pozbawią resztek zdolności słyszenia.
Odwracam się i uciekam, a ze sceny goni mnie dziwne liczenie
rozlegające się na cały park: „ras-ras-ras-ras-ras-tszy-tszy-tszy”.
Dopisek z 230815
W sobotę i w niedzielę udało mi wyrwać z pracy i zobaczyć
jarmark zupełnie odmienny od opisanego wyżej. Prawdziwy festiwal wikliny i
wikliniarzy. Niżej zamieszczam garść zdjęć tłumacząc się z ich jakości bardzo
trudnymi warunkami fotografowania: pod wiatą głęboki cień, na zewnątrz ostre
słońce, a na dokładkę reflektory w środku.
Norwegia, Szwajcaria, UK, Szwecja, Niemcy, Francja, chyba
większość krajów europejskich, ale i Mauritius, Senegal, Wietnam, Australia,
Nepal i wiele, wiele innych, równie odległych. Trzeci Światowy Festiwal Wikliny
i Wikliniarstwa, Nowy Tomyśl 2015.
Japończyk siedział na macie w pozycji tak charakterystycznej
dla Wschodu, oczywiście na bosaka, Indianie z Ameryki Południowej cały czas
rozmawiali i śmiali się, Francuz plótł swój kosz (którego nazajutrz podziwiał
juror) nie zwracając uwagi na otoczenie. Tych ludzi coś łączyło, byli do siebie
podobni, mimo iż jeden był otyłym Indianinem, drugi wysuszonym i wysokim
Murzynem, trzeci brodatym blondynem ze Skandynawii. Luźne, niekrępujące stroje, skupienie na pracy, szybkość i precyzja ich ruchów,
ale i coś jeszcze, najważniejsze. Dopiero później, po ledwie półgodzinnym
patrzeniu na nich, zrozumiałem: spokój. Z tych ludzi emanował spokój.
Pozazdrościłem im tej pracy.
Chciałbym mieć duży dom z kamienia i drewna, a w nim takie
wiklinowe cacka, jakie tam widziałem. Niektóre użytkowe, ale wiele takich,
które zostały stworzone li tylko dla cieszenia estetycznego zmysłu. Jedne i
drugie po prostu piękne.