221017
Rudawy
Janowickie.
Ze
wsi Strużnica szlakiem rowerowym do grupy skał skupionych wokół Kiklopa,
następnie ścieżki wokół Piekliska, Starościńskie Skały, Strużnickie Skały, a
powrót żółtym szlakiem.
Janek
może zarabiać jako zaklinacz deszczu: jak i na poprzednim naszym wyjeździe,
jechaliśmy z włączonymi wycieraczkami. Gdy po przyjeździe wyłączyłem silnik,
usłyszałem werbel kropli o dach, padało nieźle. Przyznam, że nie chciało mi się
wychodzić, zwlekałem kilka minut, nim sięgnąłem po plecak. Nie zdążyłem założyć
peleryny, a wiatrówka już zdążyła ściemnieć, zmoczona, ale gdy w końcu
poszliśmy, deszcz okazał się niezbyt dokuczliwy.
W
czasie naszej poprzedniej wędrówki tymi górami, na przedwiośniu, Janek
wspomniał o skale wyjątkowo kształtnej i wysokiej, a wyglądem kojarzącej się
wielu z… powiem tylko, że nie bez powodu skałę nazwano Enisem; jej odszukanie
stało się osią planu dzisiejszego dnia.
Wobec rozległości Gór Kaczawskich,
Rudawy są malutkim pasemkiem, nie większym do kaczawskich Gór Ołowianych,
dlatego zatoczona pętla raczej nie miała dziesięciu kilometrów, chociaż gdyby
wyprostować liczne nasze dreptania wokół głazisk z zadartą głową, zapewne
byłaby sporo większa. Trasa okazała się duża, jeśli mierzyć ją ilością
obejrzanych skał i wydanych okrzyków zdumienia, oszołomienia lub radości. Właśnie
tak: radości, ponieważ obcowanie z naturą i oglądanie jej wyjątkowo ładnych
dzieł budzi w człowieku radość. Fakt ten jest zdumiewający i wiele mówiący o
naszych duchowych potrzebach.
Zaskakujące
formy skał, o których nie raz myślałem, że mają swoje ukryte i niepojęte dla
nas życie; górski las zadziwiający rozmaitością życia, kształtów, zapachów i
kontrastów; jesień nadal oszałamiająca paletą barw – to wszystko wpływa ożywczo
na działanie mojego zmysłu estetycznego przytępionego przebywaniem w betonowym
mrowisku ludzkim. Obcując z pięknem, duch wyzwala się z pęt narzuconych
cywilizacyjnymi koniecznościami i wznosi się w radosnym locie ku słońcu –
rzadkość skłaniająca mnie ku górom.
Kształty
skał bywają tam zaskakujące, Enis nie jest wyjątkiem, wszak wystarczy przyjrzeć
się uważniej, by w wielu skałach dostrzec podobieństwa do elementów innego
świata. Ot, skalny most – nie ten z wielkiej litery, a inny, niewielki most
łączący dwie grupy skał osiadłych na zboczu Lwiej Góry w pobliżu Piekliska:
równa płyta skalna wisi zaklinowana tak niepewnie, że odczuwałem emocje
przechodząc pod nią, by z drugiej strony spróbować znaleźć wytłumaczenie jej
zawieszenia tutaj, a nie leżenia kilka metrów niżej, na dnie.
Ten most, jak
chyba wszystkie naturalne mosty, jest materialnym urzeczywistnieniem
nieprawdopodobieństwa; patrząc na niego, bezwiednie zadawałem sobie pytania,
jakim cudem tak się te kamienie ułożyły, że nie leżą na dole. Obok, wśród
zielonych od mchu głazów, rośnie buk, którego liście mogłyby służyć jako wzory
najpiękniejszych odcieni żółci, czerwieni i brązów. Wiele razy w ciągu tego
dnia patrzyłem na sąsiedztwo szarych skał i kolorowych liści, martwej materii
tkwiącej tam od tysiącleci i liści pięknych kolorami przez ledwie kilkanaście
dni.
Oto spotkanie niemal wieczności z chwilą, szarości z kolorami, życia z
trwaniem. Uroku dodaje świadomość większej trwałości życia nad obojętną
twardość kamieni: kiedyś przyjdzie czas, gdy te skały rozsypią się, a drzewa
nadal będą przyciągać wzrok swoimi jesiennymi kolorami.
Widzieliśmy
i dal, ale już późnojesienną, zamgloną, niewyraźną. Patrzy się na ledwie
widoczne zarysy dalekich gór odczuwając tak silną tęsknotę za słońcem, jakby
nie widziało się naszej gwiazdy przez miesiące. Jednak tak odmieniona, dal nie
zatraca głównej swojej cechy: wołania ku horyzontowi. Czasami, patrząc na
niebieskie zbocza Karkonoszy, liczę czas i kilometry zastanawiając się, czy do
zmroku dojdę do tych grzbietów, które stąd są linią horyzontu. Wiem, że nie
pójdę tam, ale liczę.
Pieklisko
jest starym, wiele lat temu opuszczonym kamieniołomem. Czynna kopalnia kamieni
jest raną góry, czasami dramatycznie wielką i głęboką, jej widok razi zmysły,
ona nie pasuje w tym miejcu, jest gwałtem na górze. Jednak natura szybko leczy
swoje rany: oto po upływie dziesięcioleci rana zamienia się w ładne, a nawet
urokliwe miejsce pełne tajemniczych zakamarków, jeśli tylko nie zostały tam
ludzkie budowle lub ich resztki. To właśnie dzieje się w Pieklisku, na które
składają trzy głębokie studnie o niemal pionowych ścianach. Trzy znalezione
przeze mnie, może jest ich więcej. Najwyraźniej kamień dobywano tam zagłębiając
się, a nie powiększając obszar wydobycia, ale dzięki temu mamy malownicze
urozmaicenie górskiego stoku. Całość obejrzeć można dokładnie ze ścieżek
wiodących krawędziami urwisk, ale przy odrobinie ostrożności można zejść i na
dno, a te jest ciemne i zalane wodą, która wydaje się zimna i bezdenna. Na
górze natomiast brzózki rosnące w szczelinach skał chwalą się kolorami swoich
liści, świeci słońce, a na dalekim horyzoncie widać Śnieżkę.
Starościńskie
Skały są dużą i bardzo efektowną grupą skał na Lwiej Górze. Na najwyższą
prowadzą wykute schody, a ze szczytu zabezpieczonego barierką rozpościera się
widok niemal panoramiczny. Za mną stały wysokie szczyty rudawskie z najwyższym
i najmasywniejszym Skalnikiem, z jednego boku Sokoliki, z drugiego wylot
Kotliny Jeleniogórskiej, ale mój wzrok przyciągały szczyty Gór Kaczawskich,
dobrze stamtąd widoczne. Z rozpoznaniem największych poszło mi nieźle, ale z
drobiazgiem już nie. Inne miejsce oglądu zmieniają wygląd gór, ale i swoje robi
perspektywa. Widzenie z dużej odległości nie tylko pozbawia gór szczegółów i
wysokości, ale i przemieszcza je każąc ustawić się w sąsiedztwie nietypowym,
niespotykanym z bliska.
Wśród
fantazyjnych form skalnych zwraca uwaga wysoka, podcięta dołem skała
przypominająca maczugę górskiego trolla.
W Górach Stołowych jest podobna,
ukryta w lesie poza szlakiem. Patrząc na starościńską maczugę, wspomniałem
tamtą:
–
Czy trafię do niej? Powinienem to sprawdzić – pomyślałem i poczułem pragnienie
odwiedzenia tych gór.
Wędrówki
z Jankiem mają smak pieczonego kurczaka, którym tradycyjnie częstuje mnie mój
towarzysz. Dzisiaj dla odmiany on spróbował mojej nietypowej herbaty. Otóż
zapomniałem kupić czarną herbatę chińską, moją ulubioną, więc do termosu
wsypałem zawartość dwóch torebek miętowej, tylko taką znalazłem, no i
tradycyjnie dodałem soku malinowego. Cóż, doświadczenie smakowe było ciekawe,
ale herbata nie straciła swojej zdolności rozgrzewania.
Na
szlaku spotkaliśmy dwie panie, w czasie rozmowy jedna z nich powiedziała, że
czytała w internecie tekst Gduli o górach. Przyznam, że było to dla mnie miłe
zaskoczenie.
W
Górach Kaczawskich Janek czasami nazywa mnie cicerone, w Rudawach on nim jest,
nadal lepiej znając ich ścieżki ode mnie. Jednak ostrzegam, Janku: do czasu!
:-)