24 października.
Po poprzedniej niedzieli spędzonej w pokoju
na kichaniu i smarkaniu, byłem zdecydowany jechać nawet w pochmurny dzień,
nawet deszczowy, oby tylko nie padało zbyt intensywnie; taka też miała być
pogoda tego dnia dla Kotliny Kłodzkiej. Ubrałem się ciepło, i głęboką nocą, o
pół do piątej, wyjechałem na południe. Z głównej drogi w boczną, z tej w boczną
bocznej, a na końcu świata, w Stroniu Śląskim, okazało się, że są jeszcze
bezimienne dróżki, a za końcem świata jest jego ciąg dalszy: Bielice, mała
wioska z trzech stron otoczona górami. Koniec drogi, koniec Polski i góry
wokół. Bez schronisk, z małą ilością szlaków i – miałem nadzieję – bez ludzi.
Chciałem być sam na sam z górami i z jesienną przyrodą, chciałem pożegnać
słoneczną aurę i oswoić się z późnojesiennymi krajobrazami, pogodzić się z
nadchodzącym listopadem.
Nim wjechałem między zbocza gór, zobaczyłem
obiecujące kolory świtu: wśród granatowych chmur mały fragment nieba świecił
złotym blaskiem pomazanym smugami najprawdziwszego, intensywnego różu, ale gdy
u celu wysiadłem z samochodu, szczytów gór już nie widziałem. Szedłem w gęstej
mgle targanej silnym wiatrem, widząc przed sobą tylko kilka najbliższych drzew
i kawałeczek ścieżki wśród traw i kamieni; momentalne, gnające z wiatrem,
zmiany gęstości mgły czyniły silne wrażenie – jakby mleczne opary ożywały i
mijając mnie pędziły gdzieś niczym zjawy.
Moja czarna kurtka zmieniła kolor
pokrywając się srebrzystym nalotem zatrzymanej mgły – miniaturowymi kropelkami
wody, ale trzymała się dzielnie, nie przemokła.
Wszedłem na Kowadło, jeden z najwyższych
szczytów Gór Złotych, a z niego poszedłem granicą biegnącą szczytami aż do
końca szlaku. Gdy ten skręcił na czeską stronę, zrobiłem to, co chciałem, co
planowałem, i na co cieszyłem się: poszedłem dalej granicą, bez szlaku, od
słupka do słupka, prowadzony widoczną ścieżką – znak, że nie tylko ja chciałem
zanurzyć się w to leśno-górskie pustkowie.
Trudno było zabłądzić, a jednak
pojawienie się znaków szlaku po około dziesięciu kilometrach wędrówki
przywitałem z ulgą – może dlatego, że nareszcie wiedziałem gdzie jestem, a
byłem pod Rudawcem. Tak przeszedłem z Gór Złotych w Góry Bialskie. Wiatr
ucichł, mgła znikła, i w najgłębszej ciszy mogłem patrzeć na zaśnieżone już,
biało-czarne zbocza Śnieżnika po drugie stronie przełęczy.
Podobała mi się ta droga, mimo iż buty mi się zbuntowały
przepuszczając wodę: szedłem wśród świerków wynurzających się dla mnie z mgły,
a droga rozwijała się przede mną spokojnie i z nostalgicznym uśmiechem.
Droga w ogóle, a górski szlak w
szczególności, mają w sobie urok, którego nigdy nie udało mi się do końca
zdefiniować. Mam w swoich zbiorach zdjęcia dróżek, na które czasami patrzę
chcąc… właśnie, nawet tego nie wiem, czy dla wzbudzenia tęsknoty, czy dla jej
zaspokojenia, oglądam te zdjęcia. Po prostu widok drogi przede mną sprawia mi
dziwną przyjemność, co nie jedyną jest jej kobiecą cechą. Chciałoby się iść
przed siebie mając ją za towarzysza, zawsze taką samą i zawsze inną, znaną i
nieznaną, a nieodmiennie pociągającą - kusicielkę i czarodziejkę.
Schodziłem w dolinę pięknymi, rozległymi
zboczami, a towarzyszył mi strumień podążający w tę samą stronę i nieustannie
szemrzący swoje opowieści; szarość skał i ciemną zieleń wysokopiennego boru świerkowego
rozjaśniały drzewa w najżywszych kolorach jesieni. Gdy zatrzymywałem się i
patrzyłem za siebie, w górę, szeroki i jasny stok góry zdawał się być schodami
zikkuratu ze świątynią Natury na szczycie.
Im bliżej byłem wioski, tym wolniej
szedłem, chcąc odwlec chwilę powrotu…
Wrócę tam. Przejdę całe Góry Złote, znajdę
złom kamienny z błyszczącymi drobinami złota i idąc szlakiem będę myślał o
ludziach, którzy przez stulecia trudzili się dobywając złoto z tych gór.
13 stycznia.
Ciemność jest lepka, zimna,
obłapiająca całe ciało jak przemoczone ubranie na zimnym wietrze, napierająca
na mnie, materialna. Ciemność budzi atawistyczny lęk i pragnienie ucieczki. W
ciemności czuje się swoją bezbronność i osamotnienie, fizyczny napór
wszechobecnych skał wydzielających zatęchły, wilgotny smród wnętrza ziemi.
Zapaliłem latarkę. Trzymając ją uważnie jakbym wygrany los trzymał w ręku,
spojrzałem raz jeszcze w lewo i w prawo: ciasny i krzywy korytarz, właściwie
szczelina w skale, zdawał się nie mieć końca. Moi dalecy przodkowie we mnie
krzyczeli abym wracał, ich wołanie było przemożne, ale poszedłem dalej. Na
rozgałęzieniu korytarzy, bojąc się zabłądzenia, dokładnie oglądałem ściany
chcąc wyróżnić i zapamiętać szczegóły; zaświeciłem w głąb ciasnej szczeliny,
opadała w czarną otchłań, więc poszedłem w drugą stronę. Buty raz i drugi
pośliznęły się na pochyłym i mokrym dnie, zaświeciłem pod nogi: leżała tam
mokra ziemia. Ziemia? Podniosłem głowę i zobaczyłem słabą, ale jakże piękną,
jasność w górze – przez mały otwór w kamiennej powale widać było korzeń drzewa,
a wokół niego szczelinę szerokości dłoni, przez którą zobaczyłem śnieg. Stałem
i gapiłem się w górę jak na cud jakiś.
Myśl o moim towarzyszu czekającym u wejścia przeważyła –
zawróciłem. Pamiętałem drogę, ale jednak z ulgą zobaczyłem światło wpadające
przez otwór wejściowy. Przeszedłem na czworaka niski korytarz u wejścia, a już
na zewnątrz swobodnie, bez obawy o całość głowy, wyprostowałem się. Świat jest
piękny, zwłaszcza po wyjściu z jaskini.
Kiedyś obiecałem sobie wrócić
w Góry Złote, tak mało znane, a tak tajemnicze, no i owiane swoją złotą legendą
– dzisiaj udało mi się wrócić, zapewne nie po raz ostatni.
Cieszyłem się padającym
wcześniej śniegiem wiedząc, iż w górach będzie go więcej; cieszyłem się na myśl
o dziewiczym szlaku bez śladu ludzkich stóp, o lesie uśpionym pod śniegiem, o
ciszy, w której najgłośniejszym dźwiękiem jest mój oddech; cieszyłem się tym
bardziej, że miesiąc cały nie byłem w górach. Brakowało mi tego wyjątkowego
poczucia swobody wędrówki, jaką odczuwam idąc niekończącą się drogą. Dzisiejsza
droga dała mi to wszystko ze zwykłą u niej szczodrością, chociaż aura poskąpiła
słońca.
Przed ósmą zaparkowałem
samochód na brzegu Lądku Zdroju, obok znaków niebieskiego szlaku skręcającego w
las. Naszymi pierwszymi celami była góra Trojak i ruiny zamku Karpień.
Dobrze się szło leśnymi
dróżkami, czasami pod urokliwie wyglądającymi gałęziami drzew pochylonymi pod
ciężarem śniegu; mijaliśmy choinki wystawiające nosy spod grubych, białych
pierzyn puchowych, szliśmy wśród szarych, zamarłych i wiecznych, zdawało się,
świerków. Wzrok przyciągały małe buki wyróżniające się brązem swoich liści i
modrzewie mieszające biel dźwiganego śniegu z jasnym kolorem swoich młodych
gałęzi. Wyżej pokazały się czarne skały, surowe i dzikie w tym czarno-białym
świecie.
Tuż przed szczytem
zobaczyliśmy wysoką a wąską skałę, w której mój towarzysz dopatrzył się
podobieństwa do kamiennych głów z Wyspy Wielkanocnej; spojrzałem ponownie i
faktycznie, zobaczyłem prosty, duży nos i wydłużoną brodę tamtych tajemniczych
posągów. Skąd wziął się tutaj jeden z nich?
Po drugiej stronie ścieżki
piętrzyły się szczytowe skały, patrzyłem na nie pożądliwie, ale uznałem, że
widzianym tam skalnym tarasem przysypanym śniegiem nie wejdziemy bezpiecznie.
Na szczęście z drugiej strony znaleźliśmy dogodniejsze wejście na sam szczyt,
który otworzył przed nami pół dalekiego widnokręgu.
Nieznanego, dodam do razu;
wszak nie byłem w Kaczawskich, w których poznaję większość widzianych szczytów.
Jedząc śniadanie, pijąc gorącą herbatę (chwała wynalazcy termosu!), posiłkując
się mapą identyfikowaliśmy góry przed nami. W dolinie rozpoznaliśmy Stronie
Śląskie częściowo zasłonięte Sowią Kopą, a dalej i wyżej, przez krótką chwilę,
nim ponownie schował się w chmurach, pokazał się nam majestatyczny władca tych
stron: Śnieżnik.
Schodząc południowym stokiem
Trojaka przechodziliśmy przez Skalną Bramę, twór natury czyniący wrażenie
wysoką ścianą przewieszoną nad ścieżką biegnącą po kamieniach w dole.
Spojrzałem w górę na skały zasłaniające niebo i wspomniałem skalny labirynt na
Szczelińcu Wielkim, a nisko, tuż obok, zobaczyłem skalne wybrzuszenia ozdobione
lodowymi soplami – tymi zwykłymi, tak często spotykanymi, że nie zawsze
dostrzeganymi, a przecież pięknymi soplami.
„Zdobyty i złupiony przez
wojska husyckie” – przeczytałem na tablicy informacyjnej stojącej wśród resztek
murów zamku Karpień. Nie on jeden w Sudetach, pomyślałem i westchnąłem:
wyrzynać się z powodu innego wyobrażenia Boga i dla władzy?? Smętnie wyglądały
te ruiny, niemi świadkowie dawno zapomnianych ludzi i ich życia, ale wyobraźnia
podsuwała inny obraz – zamku nadal istniejącego i służącego ludziom w ich
prawdziwie zbożnych staraniach poznania piękna Gór Złotych.
Wracaliśmy nieco inną drogą,
leśnymi duktami pełnymi białej ciszy zimowej, a że minęło już południe, w
pobliże Jaskini Radochowskiej podjechaliśmy samochodem. Warto było wejść do
niej dla przeżytych wrażeń, dla poczucia tego intensywnego, pierwotnego lęku
człowieka zależnego od dzikiej przyrody. Tamci ludzie swoje lęki zostawili nam
w spadku – są nimi nasze lęki przed ciemnością, mimo iż teraz nie jest ona
zagrożeniem.
Ostatnim celem była kopalnia
złota w Złotym Stoku. Moja pani z gps zaproponowała dojazd boczną drogą przez
Przełęcz Jaworową – oczywiście posłuchałem się jej. Droga meandrowała po
zboczach gór wznosząc się nieustannie ku przełęczy, nierzadko trawersowała
strome zbocza opadające ku głębokim dolinom, raz i drugi mignął mi daleki
horyzont. Piękna trasa, którą chciałbym poznać w letni dzień. Kopalnia była
zamknięta:( Zdaje się, że zamykana jest na głucho z końcem lata, a szkoda, bo
widok oświetlonego korytarza wyciosanego w skalnym masywie – niestety,
oglądanego przez zamkniętą kratę - czynił niemałe wrażenie.
Mam więc drugi pretekst do
ponownego wyjazdu w Góry Złote; pierwszym jest dana sobie kiedyś obietnica
znalezienia kamienia świecącego drobinkami złota.
On gdzieś tam leży i czeka na
mnie.