Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 28 stycznia 2022

Na Pogórzu Wałbrzyskim

 230122

Pogodę miałem… zimową. Niebo było chmurne, śnieg sięgał kostek (miejscami sporo wyżej) i jeszcze była mgła, ale za to naprawdę niewielka mżawka nie zdołała przemoczyć mojej wiatrówki, a zmoczone okulary po prostu zsunąłem na koniec nosa i już.

Z konieczności, nie z wyboru, jestem zimowym wędrowcem. Po tak wielu wyjazdach w szare dni pod szarym niebem, słoneczny dzień wydaje się sennym marzeniem, w które trudno nam uwierzyć, by nie przeżyć rozczarowania po obudzeniu. Jechałem wiedząc o czekającym mnie chmurnym niebie, i taką aurę przyjmowałem jako oczywistość, mgła nie była oczekiwana.

Jesienią przechodziłem przez Jaczków, wioskę na Pogórzu Wałbrzyskim, idąc w stronę budowanej drogi S3. Widząc wtedy urozmaicony krajobraz z wieloma widokowymi wzgórzami, obiecałem sobie powrót. Dzisiaj poznałem bardzo ładne miejsca, na pewno część z nich z czasem zyska elitarne miano „moich miejsc”, ale i kilka innych, niepoznanych jeszcze, dalekich, a przez to jeszcze ładniejszych. Wrócę i mam nadzieję wracać. Może Aura daruje sobie mgłę i pozwoli zobaczyć dal z miejsc potencjalnie moich…

Zimowe pogórzańskie krajobrazy mają urok trudny do nazwania. Wiadomo, co się nam podoba w letni słoneczny dzień, na łące pełnej kwiatów i motyli, ale co się ma podobać na tej łące, gdy uschnięte szare badyle wystają spod śniegu, drzewa są czarne, a niebo bure? Senny spokój przyrody? Silniejsze niż w lecie uświadomienie sobie niezmienności cyklu przemian pór roku? A może po prostu surowa uroda tego niemal monochromatycznego krajobrazu?

Właśnie skończyłem porządkowanie zdjęć; patrząc na nie, poczułem… tęsknotę za włóczęgą. Więc może pragnienie wędrowania wypięknia mi górskie zimowe krajobrazy.

Czasami myślę, że ten krajobraz jest wzgardzany i dlatego smutny, a ja powinienem go docenić, bo nikt inny tego nie zrobi. Wiem, że to nieprawda, smutek jednak czuję. Tych górek, zimowego krajobrazu, nie mój.

Szedłem moim sposobem: nie trzymając się szlaków, a często i dróg, kierunek wybierając według cech krajobrazu, ale też korzystając ze zdjęć satelitarnych Googli. Czasami i one zawodzą, bo wiele z nich ma nawet 10 lat, ale nadal są dokładniejsze od najlepszych map. Dzisiaj zdarzyło mi się nie być pewnym kierunku marszu w lesie. GPS nanosi na zdjęcia Googli kropkę jako miejsce lokalizacji, ale nie informuje (tak jest w moim telefonie) o kierunku marszu. Sposób na ten brak jest prosty: wystarczy zmienić skalę tak, żeby po kilku krokach było widać przemieszczenie się kropki.

* * *

Po kilku krokach… Fakt ten nieodmiennie mnie fascynuje. Dlaczego?

Telefon ustala miejsce na podstawie opóźnień w docieraniu do odbiornika GPS (zainstalowanego w telefonie) sygnałów z satelitów krążących po ściśle określonych orbitach. Tym sygnałem jest fala radiowa biegnąca z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę, zatem pokonanie dystansu kilometra zajmuje jej jedną trzystutysięczną część sekundy, a jednego metra jedną trzystumilionową. Zwykły, „cywilny”, GPS ustala miejsce z dokładnością do kilku metrów, a to znaczy, że system zbudowany przez ludzi i zamknięty w małym czipie rozpoznaje zmiany czasu wynoszące około jednej stumilionowej części sekundy! Warto to sobie czasami uświadomić, gdy włączamy GPS.

* * *

Już pisałem o tym, ale tutaj wypada mi napisać raz jeszcze: nie można polegać wyłącznie na urządzeniach elektronicznych. W każdym miejscu trasy trzeba zadbać o orientację w przestrzeni; starać się wiedzieć, w którą stronę iść, by dojść do samochodu. Trzeba się rozglądać i zapamiętywać okolicę.

Owszem, mój telefon jest intensywnie użytkowany na szlaku, bo nie dość, że ma włączony GPS, to działa energożerny program rejestrujący trasę, nadto robię zdjęcia, zaglądam do Googli, a bywa, że trafi się rozmowa lub sms. Czy jednak normalne jest rozładowanie się baterii po dwóch godzinach, przy temperaturze raptem -1? Szedłem (jak na każdej wędrówce) z dyndającym się przewodem do zewnętrznej baterii, na który trzeba uważać by nie zaczepić o coś. W pełni naładowana bateria wystarczyła na parę godzin i znowu był dyndający kabelek. Tak, dwa razy w ciągu dziewięciogodzinnej włóczęgi ładowałem telefon.

A producenci telefonów skutecznie nas przekonują, że właśnie tego chcemy, żadnego innego rozwiązania tylko power banków chcemy i kabelków!

* * *

Łagodnym żlebem szedłem ku przełęczy, oczywiście bezdrożem. Na jej siodle skręciłem w prawo, a po kilkunastu krokach zatrzymałem się i rozejrzałem. Często tak robię na szlaku. Czasami nawet zagapiam się, chociaż gdyby ktoś mnie zapytał, co zobaczyłem ciekawego, miałbym kłopot z odpowiedzią. Po prostu patrzę. Za sobą, w odległości może kilometra, zobaczyłem wzgórek. Widziałem ich dzisiaj kilka, niektóre widać na zdjęciach. Są one niewielkimi wypiętrzeniami, niekoniecznie szczytowymi, prawie zawsze ozdobione kępą drzew albo chociaż jednym – jak na tym wzgórku, a wszystkie mają dla mnie szczególny urok. Nierzadko zbaczam z drogi by wejść na nie, rozpoznać drzewa, posiedzieć chwilę pod nimi. Kształt wzgórka widzianego w oddali wydał się znajomy. Kiedy spojrzałem na zamgloną linię lasu, wiedziałem: to mój wzgórek. Ten, na którym siedziałem po zejściu z Trójgarbu w październiku, w zupełnie odmiennej scenerii. W głębi wznosiła się ta potrójna góra, dzisiaj zasłonięta mgłą.



Na zdjęciu widać odkryty dzisiaj inny wzgórek z brzozą, a w głębi daje się zauważyć brzozę na moim wzgórku.

Pisze się „brud”, ale jeśli w pewnych okolicznościach napiszemy „bród”, też będzie dobrze :-) 


 Zwraca uwagę kolor traw. Płowy, beżowy? Mam kłopoty z nazywaniem kolorów, ale bez względu na miano, jest ładny, szczególnie na tle śniegu.




 Kręciłem się w pobliżu podmokłego strumienia. Mokradła cechuje nienazwany, trudny do wyjaśnienia, magnetyzm. Czasami sam sobie się dziwię, bo mimo błota, chaszczy, poczucia smutku z zimie, rozkładu jesienią, a w lecie chmar komarów, takie miejsca skutecznie mnie przyciągają.



Ile zrobiono prac w ostatnie dwa miesiące na odkrywkowej budowie tunelu? Niewiele, chociaż różnicę widać. Budowniczych czeka jeszcze kilka miesięcy pracy przy samym betonowaniu, później zasypywanie odkrywki i mnóstwo prac wykończeniowych. Finał na koniec roku? Może samego tunelu, raczej nie całej drogi.

Bliżej wioski widziałem na łąkach mnóstwo bel siana. Setki, dosłownie setki, z których każda waży około dwieście kilo. Leżą nikomu niepotrzebne, czernieją i gniją. Kiedyś widziałem piec centralnego opalany takimi belami. Nie nadaje się do domu, ale jako przemysłowy owszem. Paliwo byłoby po kosztach transportu. Może teraz, w związku z wariackimi podwyżkami cen gazu, zaczną znikać te szpecące kupy. Ach, tak!: emisja CO2. To może kompost? Tysiące ton substancji organicznej zebranej przy użyciu paliw kopalnych się marnuje. Nie powinno tak być.
Bliskie pole kończy się ostrą linią bieli, ponad nią jest zamglona dal. Tak wyraźna granica między dalekim i bliskim krajobrazem zwraca uwagę, ponieważ dzieli jedną przecież przestrzeń.


Długie, ciągnące się aż po zamglony las, łąki były ogrodzone drutami kolczastymi na kilku wysokościach. Mając obawy o całość… spodni, nie ryzykowałem przejścia górą. Znalazłem obniżenie terenu i przeczołgałem się spodem – pierwszy raz w życiu, co dla mnie warte jest podkreślenia. Dobrze, że był śnieg, a nie rozmiękła ziemia. Pod lasem zobaczyłem dwie brzozy i wierzbę iwę. Zwykłe drzewa i takiż widok, ale w tamtej chwili wydały mi się piękne. Do zmierzchu brakowało półtorej godziny, uznałem więc, że pod tymi drzewami zrobię ostatnią przerwę. Wypiję resztki herbaty i trzeba mi będzie wracać.

Trasa

Z Jaczowa poszedłem na północ, w stronę budowy S3 i dalej do Gostkowa. Następnie szerokim łukiem, idąc wzgórzami, przeciąłem dolinę z Jaczkowem i wszedłem na Młynarkę. Wracałem nie najkrótszą drogą, polami i łąkami aż po zamglone lasy. Czternasty dzień w Górach Wałbrzyskich. Przeszedłem 17 kilometrów, czyli niewiele więcej niż tydzień temu, ale ani w trakcie marszu, ani nazajutrz, nie miałem objawów przeforsowania nóg, a to znaczy, że wracam do formy po chorobie.





















środa, 19 stycznia 2022

Nareszcie w Sudetach!

 160122

Prognozowane pełne zachmurzenie ani na jotę nie zmniejszyło mojej radości z wyjazdu, pierwszego od czterdziestu dni. Odczuwałem silną potrzebę odsunięcia się od cywilizacji, od covida, inflacji i bzdur coraz częściej udających humanitaryzm.

Przejęty wyjazdem nie mogłem usnąć, a dla równowagi o czwartej nad ranem miałem trudności z obudzeniem się. W Legnicy dosiadł się Janek i pojechaliśmy do Mściwojowa, wioski kilka kilometrów na wschód od Jawora, gdzie mój towarzysz chciał zobaczyć wieżę widokową i zalew.

Oczywiście nie pomyślałem o grubych rękawicach, a ranek, pogodny wbrew spodziewaniu, był mroźny. Szliśmy na wieżę, a za nami Eos rozświetlała intensywnymi kolorami pół nieba. Zobaczenie zalewu, przeczytanie tablic informacyjnych, poznanie całej ładnie urządzonej okolicy, zostawiliśmy na później, chcąc wschód zobaczyć z wysokości wieży. Zdążyliśmy jeszcze przejrzeć się ostatnim minutom spektaklu bogini świtu, nim zza zbocza dobrze stamtąd widocznej Ślęży wychyliło się jasne, mocne słońce. Pierwszy podziwiany wschód tej zimy i pierwszy w tym roku! Niech będzie dobrą wróżbą. Niech jego czyste, mocne barwy zostaną we mnie razem z optymizmem.

W dolnej części zdjęcia widać białe punkty na ciemnym tle. Widząc je po raz pierwszy, odruchowo przetarłem ekran, a w chwilę później uświadomiłem sobie, że te plamy to lampy oświetleniowe. Jasność zwiastująca początek dnia była tylko na niebie, przy ziemi trwała jeszcze zimowa noc.

Otoczenie zalewu na rzece Wierzbiak jest ładnie i dostatnio urządzone. Proszę spojrzeć na zdjęcie z wieżą widokową, widać porządnie zrobiony granitowy chodnik. Wokół są ławki, pomost, alejki, tablice z ciekawostkami, a dalej odkryte łagodne wzgórza. Dobre miejsce na rodzinny relaks.

* * *

Nadal był jeszcze ranek, gdy pojechaliśmy na Pogórze Kaczawskie, a że droga wypadła w pobliżu Czartowskiej Skały, trudno było nie skorzystać z okazji, zwłaszcza że od szosy na szczyt jest tylko nieco ponad kilometr. Byłem tam w listopadzie, ale w popołudniowej porze, a więc wtedy, gdy w stronę Gór Kaczawskich i Karkonoszy patrzy się pod słońce. Dzisiaj nasza gwiazda nie przeszkadzała w patrzeniu i fotografowaniu, a i dobra przejrzystość powietrza pomagała. Nie pamiętam, bym z tego neku widział kiedyś tak wyraźnie niemal całe Karkonosze. Od Przełęczy Okraj, poprzez Śnieżkę, Wielki Szyszak, Śnieżne Kotły, aż po Szrenicę, na szczycie której widać było budynek wyciągu. Wydaje mi się, że z drogi widziałem też Wysoki Kamień w Górach Izerskich. Oczywiście widziałem i rozpoznawałem wiele, wiele gór i górek kaczawskich.

 





 


Parę kilometrów dalej, w Muchowie, zostawiliśmy samochód i poszliśmy ścieżką przyrodniczą prowadzącą lasami w pobliżu masywu Mszana-Obłoga. Swoim odwiecznym zwyczajem ścieżka niemal nie miała oznaczeń, szliśmy bardziej według mapy niż znaków. Jest tam duża polana, która interesowała Janka z powodu motyli. Kosi się tam trawy dla ochrony siedlisk motyli, czyli specjalnie dla nich, co godne jest podkreślenia. Janek głośno wymieniał gatunki, które spodziewałby się tam zobaczyć w lecie i snuł plany powrotu. To miejsce, stół i ławy pod daszkiem przy leśnym dukcie, na brzegu rozległej polany, zapamiętałem nie z powodu motyli, a chwil tam spędzonych parę lat temu, gdy siedząc na ławie patrzyłem na początek zmierzchu zimowego chmurnego dnia, mając poczucie bycia bardzo daleko od ludzi i cywilizacji.

Zatoczyliśmy parokilometrowe koło
i wróciwszy do Mszanę weszliśmy na zbocze góry. Jest tam ścieżka przyrodnicza, ale wiem o niej tylko z map i sporadycznie spotykanych znaków. Nie wiem, którędy ona biegnie i nigdy jej nie szukałem, swoim kaczawskim zwyczajem chodząc bezdrożami lub nienazwanymi dróżkami. Zresztą, góra nie jest duża, a kierunek marszu pokazuje zbocze: po prostu na szczyt idzie się pod górę, po co więc szukać znaków? Lepiej patrzeć na mszański las, jeden z najładniejszych znanych mi lasów. 

 




 Tworzą go dęby, graby i lipy z niewielką domieszką buków. Takie były lasy w tych górach, nim człowiek zaczął sadzić świerki. Proszę wyobrazić sobie jego wygląd między majem a październikiem. Wydaje mi się, że obraz tworzony we mnie jest wierny, ale dzisiaj obiecałem sobie to sprawdzić, postanawiając przyjechać tutaj w czasie letniego urlopu. Janka szczególnie zainteresował barwinek, którego jest tam mnóstwo, a jak wygląda w czasie kwitnienia, to chyba wszyscy wiemy. Wypadałoby przyjechać dwa razy – wiosną i ponownie w lecie...

Od siebie dodam jeszcze jeden walor tego lasu: chyba liczniejsze od barwinka złomy bazaltu leżące właściwie wszędzie, a szczególnie licznie w pobliżu grzbietów. Wiele z nich jest omszałych, często spotyka się wyjątkowo regularne słupy – jakby celowo obrobione ludzką ręką.

 



 Łatwo się tam nie chodzi, trzeba uważnie patrzeć pod nogi, ale wrażenie przebywania w dzikim lesie kaczawskiego pogórza mamy zapewnione. Kiedyś szwendałem się po tym masywie calutki dzień; widoków poszarpanych czarnych skał wychodnich pod chmurnym niebem i leżących na nich obumarłych drzew nie zapomnę.

Na wieżę weszliśmy, a jakże! Niestety, nie znaleźliśmy tajemnego przejścia do zaczarowanej części wieży. Bo musicie wiedzieć, że nie jest to zwykła wieża widokowa, a najlepszym dowodem jest brak widoków z jej szczytu. Widoków nie ma, bo to wieża czarnoksiężnika. Tak uważam, chociaż nie wykluczam, że właścicielem jest czarodziejka. Znaleźliśmy tylko dwie butelki zostawione na platformie szczytowej…

Nie mogłem ominąć starego kamieniołomu z wyraźnie widocznymi bazaltowymi słupami. Widziałem to miejsce może cztery razy, i nadal ze zdziwieniem i ukontentowaniem patrzę na drzewa rosnące na skraju wyrobiska. Widać tam wyraźną granicę dwóch zupełnie odmiennych światów: cienkiej wierzchniej warstewki życia ulokowanej na kamiennym, martwym i nieprzyjaznym wnętrzu Ziemi.

 




Z Mszany nie jest daleko do punktu przecięcia pięćdziesiątego pierwszego równoleżnika szerokości północnej i szesnastego południka długości wschodniej, czyli w skrócie N51, E16, ale zdecydowałem podjechać bliżej, ponieważ czułem brak kondycji. Optymistycznie zakładam, że powodem jest niedawno miniona dość ciężka choroba, nie wiek.

Kiedy byłem tam pierwszy raz, słupek znalazłem po dość długich poszukiwaniach, ukryty wśród zarośli, ale parę lat temu poprawiono i oznakowano leśną drogę, a przy słupku postawiono ławy, stół i kilka tablic informacyjnych. Idzie się tam jak po sznurku, dlatego cieszę się z powodu dojścia do słupka wtedy, gdy jeszcze wymagało to pewnego wysiłku. Miejsce jest na swój sposób wyjątkowe. Nic tam nie ma, skoro punkt przecięcia linii współrzędnych jest tylko przeniesieniem tychże z map, ale ten właśnie fakt czyni miejsce wyróżnionym: czysta geometryczna umowność znajduje tutaj potwierdzenie swojego niematerialnego istnienia w realnym świecie.

 


 Zaczynał się zmierzch, gdy wracaliśmy do samochodu. Dobrze wykorzystaliśmy dzień.

* * *

Apetyt miałem dzisiaj koński. Zjadłem wszystko, co przygotowałem i jeszcze trochę prowiantu Janka. Może i dobrze (piszę o apetycie, nie o podebraniu jedzenia koledze), bo schudłszy w czasie choroby pięć kilo, jeszcze nie odzyskałem poprzedniej wagi.

Za zgodą Janka publikuję trzy jego zdjęcia. Szczególnie na zdjęciu z jutrzenką widać różnicę klasy aparatu i fotografa. Na drugim nie mam zdziwionej miny, jak uprzejmie napisał Janek, a po prostu głupią. Łatwo mi się taką robi, nierzadko wbrew zamierzeniom, niestety. Moja ekwilibrystyka uchwycona na trzecim zdjęciu nie jest tańcem, jak nazwał ją Janek, a chaotyczną próbą zachowania pionu, na szczęście udaną.


 
Na kolejnym zdjęciu widać, jak mój towarzysz stara się być hamadriadą. Widzicie, jak wyłania się z drzewa? Nie zza drzewa, a właśnie z drzewa, co wyraźnie widać na zdjęciu.
 Janku, próba była prawie udana, brakuje tylko zmiany płci, bo nie ma driad rodzaju męskiego, ale nie martw się, teraz zmienić ją nie jest trudno.

* * *

Pierwsza trasa: wioska Mściwojów na wschód od Jawor a. Wejście na wzgórze Winna Góra i na wieżę widokową.

Druga: wejście na Czartowską Skałę.

Trzecia: spacer lasami w pobliżu wzgórza Mszana, później wejście na szczyt, zobaczenie wieży i kamieniołomu z bazaltowymi słupami.

Czwarta: odwiedzenie miejsca w lesie pod Muchowem, w którym krzyżują się pełny równoleżnik i taki południk.

Trasy ustalił Janek. Między nimi poruszaliśmy się samochodem. Dystansem pochwalić się nie możemy, ale 14 kilometrów się nazbierało.