Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kapitański Mostek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kapitański Mostek. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 marca 2019

Wawrzynek, Mostek i ols. O energetyce słów parę

240319

W Górach Kaczawskich okolice starego wapiennika na zboczu góry Wapniki.

W Górach Izerskich: z Wrzeszczyna na Kapitański Mostek, powrót brzegiem Kamienicy i Bobru.

Poznanie rezerwatu Ponikwa pod Legnicą.



Wznoszące się pod Bolkowem wzgórze Wapniki do dzisiaj niczym szczególnym się nie wyróżniało. Jest na uboczu moich i tych wytyczonych szlaków, zalesione, więc bez widoków, nawet o drogi tam trudno. Ot, jedno z setki wzgórz będących znaczkami na mapie. Rok temu, na przedwiośniu, gdy przechodziliśmy drogą biegnącą u stóp góry, na życzenie Janka skręciliśmy w las dla poszukania nieznanej mi wtedy rzadkiej roślinki – wawrzynka wilczełyko, które gdzieś tam miało mieć swoje stanowisko. Janek rozpoznał jeden krzaczek, mimo braku liści. Miejsce zapamiętaliśmy obiecując sobie powrót w przyszłym roku. Dzisiaj pojechaliśmy tam.

Była szósta, gdy założyliśmy plecaki, a pół godziny później, pamiętając miejsce, już z daleka zobaczyłem ten widziany rok temu krzaczek. Był wystrojony różowymi kwiatuszkami w ostatniej fazie kwitnienia. Nim zacząłem sesję zdjęciową, w pobliżu zobaczyłem kilka tych małych, niepozornych roślinek.


Zataczając koła znaleźliśmy ich dziesiątki. Gdy już przyjrzałem się listkom wawrzynka, dość charakterystycznym, łatwo było go rozpoznać, nawet bez kwiatków, a wiele, zwłaszcza maleństwa o wysokości 15 czy 20 centymetrów, nie kwitło. Zbocze góry ma tam bardzo urozmaiconą rzeźbę, ponieważ jest to teren starej, od wielu lat nieczynnej, kopalni wapienia. 


 Widzi się tam strome podcięte ściany, rampy ze śladami dróg, ciemne zaułki wgłębione w macierzysty masyw, ale to, co kiedyś było raną góry, czas i natura zabliźniły upodobniając miejsca do naturalnych formacji. Jedno ze zboczy, zielone od liści wielkiego skupiska barwinka, przywołuje uroczy obraz ładnego ich kwitnienia.

Wszędzie tam często widzieliśmy wawrzynki albo ich skupiska. Wszystkie cieszyły.
Czułem wyraźnie, jak z każdą chwilą, z każdym kolejnym widzianym wawrzynkiem, staje mi się ta roślina bliższa i ładniejsza. Bardziej moja – jak i ta kopalnia na zboczu kaczawskiej góry, zamieniona w malownicze miejsce będące już czymś więcej niż tylko znakiem na mapie.
Janek pokazywał mi wiele kwitnących roślin, ale nazwy mi się wymieszały i pamiętam tylko dwukolorową miodunkę ćmę i jasnotę purpurową, wcześniej myloną przeze mnie z odmianą pokrzywy.


Z ociąganiem w końcu ruszyliśmy do samochodu. Ledwie doszliśmy do polnej drogi, gdy na poboczu zobaczyliśmy… wawrzynki. A przecież szliśmy tędy! Kilka razy przyglądałem się wawrzynkowi myśląc, że akurat ten jest ostatnim widzianym, a niewiele dalej rósł następny. Nie wiem, który z nich był ostatni, w sumie widzieliśmy ich parę setek. Obiecaliśmy sobie wrócić tam za rok, w połowie marca.


Ta część naszej trasy była moim pomysłem, natomiast Janek zaproponował wejście na Kapitański Mostek. To stroma skała stercząca nad Bobrem na jego lewym brzegu, więc izerskim. Przejechaliśmy ponad 40 kilometrów, wzdłuż całych Gór Kaczawskich, spod Bolkowa do Wrzeszczyna, wioski znanej z elektrowni wodnej.
 
Widziałem wszystkie bobrzańskie elektrownie, wszystkie one robią na mnie wrażenie, a zwłaszcza dwie największe: pilchowicka i właśnie wrzeszczyńska. Obie są wiekowe, a to znaczy, że zbudowane były przez Niemców. Nasze władze zaniedbywały i nadal zaniedbują możliwości energetyczne naszych wód. Nie są one wielkie, ale są. Wolałbym widzieć wiele niedużych elektrowni wodnych niż jedną atomową, mimo iż nie jestem zagorzałym wrogiem „atomówek”.

We wrzeszczyńskiej elektrowni nadal działają urządzenia prądotwórcze zamontowane ponad 90 lat temu, jako że elektrownię oddano do użytku w 1927 roku. Przez okna widziałem generatory kręcące się już blisko wiek!

Elektrownie wodne i wiatrowe fascynują mnie, ponieważ wytwarzają prąd bez kominów. Wiatr wieje, woda płynie, a my mamy prąd – czystą, niezwykle uniwersalną energię wytworzoną w czysty sposób. Tyle wystarczy dla wzbudzenia podziwu, a tutaj wrażenie wzmaga solidność wykonania urządzeń. W obecnych czasach robienia byle jak, byle tanio, szybko i ładnie z wierzchu, zobaczenie urządzeń zbudowanych tak dawno temu i nadal dobrze działających, fascynuje i budzi tęsknotę za czasami, gdy rzecz wytwarzało się z pietyzmem, dla jej długiego używania. Obok wszystkich innych argumentów, coraz ważniejszy staje się dla mnie ten ekologiczny. Wszak dla wykonania tych urządzeń zużyto wiele ton precyzyjnie obrobionej stali, a tym samym konieczna była praca kopalń, hut, maszyn, więc energia, kominy, dymy, zużywanie zasobów planety. To wszystko było, owszem, ale przy wytworzeniu urządzeń niemal wiecznych; obecnie też jest to wszystko, chociaż w nieco mniejszym zakresie, ale za to przy wytwarzaniu urządzeń z założenia mających się szybko zepsuć. Patrzyłem na mury budynku, na mostek nad jazem i na urządzenia samego jazu – są starsze od mojej mamy, a wyglądają tak, jakby wybudowano je w roku urodzenia się jej prawnuczki.





Gdy przyjechaliśmy, w budynku elektrowni nie było nikogo, po powrocie widzieliśmy jeden samochód i jednego człowieka; zapewne przyjechał na kontrolę; takie elektrownie są niemal bezobsługowe. Pełna jej moc nie jest wielka (ale i rzeka dużą nie jest), wynosi 4,2 MW. Można założyć, że jest to moc wystarczająca do zasilenia dwóch – trzech tysięcy domów, czyli małego miasteczka lub wielu okolicznych wiosek.

Dla ciekawskich: wartość detaliczna prądu wytworzonego w tej elektrowni przy pracy pełną mocą, w ciągu godziny wyniesie 4200kWh razy 0,60 zł = 2500 zł, czyli na dobę 60 tys. Oczywiście właściciel elektrowni sprzedaje prąd po znacznie niższej cenie. Żeby kuszący obraz wodnych elektrowni nie był tak nieprawdziwie różowy, powiem, że największa polska elektrownia (opalana węglem brunatnym) ma moc 1200 razy większą od wrzeszczyńskiej.

Idąc wzdłuż Kamienicy i Bobru, rozglądałem się szukając dobrego miejsca na postawienie elektrowni. Miejsca znalazłem, brakuje tylko zgód, no i paru walizek pieniędzy.

Przeszliśmy mostkiem nad jazem na izerski brzeg i ruszyliśmy szlakiem, ale że nie jestem przyzwyczajony do zwracania uwagi na znaki w czasie swoich kaczawskich wędrówkach, wkrótce straciłem je z oczu, ciągnąc za sobą towarzysza. W pobliżu cynkowni, zakładu zupełnie tam niepasującego, obejrzeliśmy mapę i wyszło nam, że przy widocznym przed nami wzgórzu powinniśmy zejść nad Kamienicę, dopływ Bobru przecinający nam drogę do Kapitańskiego Mostku, i w dole szukać mostku na rzece. Lubię wędrowanie bez szlaku i bez dróg, wracać nie myśleliśmy, więc poszliśmy na przełaj. Zbocze opadające ku rzece okazało się strome, wysokie, zalesione dużymi świerkami ale jasne, a między drzewami w dole błyszczała woda.


 Kamienica jest prawdziwie górską rzeką: bystrą, pełną kamieni, głośną, płynącą głębokim jarem. Mostek okazał się kładką, znalazły się też znaki szlaku. Wiodły wąską ścieżką trawersującą kamieniste, strome zbocze. 



 

Tam jest tak ładnie, że postanowiłem przenieść o kilkaset metrów umowną granicę między Górami Izerskimi a Kaczawskimi. Po prostu przyłączam tamte okolice do moich gór, niech mi miłośnicy (a zwłaszcza pewna miłośniczka) Gór Izerskich nie mają tego za złe. Wkrótce stosowne poprawki będą uwzględnione na mapach.

Kapitański Mostek oczarował nas. Jest skalną piramidą zakończoną ostrym szpicem, na który wchodzi się schodami wykutymi w skale. Widok nieco ograniczają drzewa, ale i one mają niemały urok, ponieważ są to sosny fantazyjnie powykrzywiane. ciepłe, zwłaszcza w słońcu, a więc odmienne od zimnych świerków kojarzących mi się z borami dalekiej północy. Rzadko się zdarza możliwość patrzenia na korony tych drzew mając je na wprost, a nawet niżej, a tak właśnie jest na szczycie. Vis a vis, czyli po kaczawskiej stronie, też są skały, noszą miano Wysokich Skał, jednak adekwatność ich nazwy widać właśnie z Mostku: w paru miejscach są wysokimi i niemal pionowymi ścianami opadającymi wprost do wody Bobru.

Dwa są poziomy widokowe Mostku, obydwa zabezpieczone barierką, ale raczej symboliczną; bardziej ufać należy swojej równowadze niż tym zabezpieczeniom, a ekspozycja jest tam niemała. 






Widząc ciekawie ukształtowane zbocze nieco niżej, zeszliśmy tam. Były tam wąski skalny cypel zielony od mchów, drzewa przyczepione pionowych ścian i podobające się wrażenie dzikości miejsca. Skały Kapitańskiego Mostku widziane stamtąd wyglądały imponująco.

Dlaczego dopiero dzisiaj poznałem te miejsca??

Wracaliśmy ścieżką biegnącą blisko brzegów najpierw Kamienicy, później Bobru. W pewnej chwili zauważyłem, że woda płynie… w drugą stronę. W ten sposób dowiedzieliśmy się o minięciu niezauważonego ujścia Kamienicy do Bobru; obaj zgodnie uznaliśmy ten fakt na dobry powód do powrotu. Mam kolejne miejsca do odwiedzenia i lepszego ich poznania.

Nie spieszyliśmy się na szlaku, w rezultacie wróciliśmy pod elektrownię o piętnastej – za późno, żeby wejść na bliźniacze skały po kaczawskiej stronie. Pojechaliśmy pod Legnicę. Janek chciał mi pokazać swoje ulubione miejsce spacerów i dumań – rezerwat Ponikwa. To niewielki fragment lasu dość rzadkiego u nas. Jest tam ols, czyli las rosnący na terenach ze stojącą wodą. W takich warunkach najlepiej radzi sobie drzewo nazywane czasami Panią na bagnach – olsza; od niej poszła nazwa olsu, jak mniemam. W Jankowym olsie rośnie trochę dębów, jednak królują olsze, których korzenie nie gniją zatopione w wodzie. Tutaj ciekawostka: drewno olchowe nie jest zbyt dobrym materiałem do budowy, ponieważ szybko próchnieje, jednak zatopione w wodzie potrafi wytrzymać i sto lat, dlatego kiedyś wykorzystywane było do budowy konstrukcji na wodzie.

Rosnąc na olsie, drzewa wykształcają wysoki i gęsty system korzeniowy dla uniesienia pnia. Przy braku wody wydaje się, że stoją jak na szczudłach. Wokół niektórych drzew szeroko sięgające korzenie przypominały kłębowisko czarnych węży. Między drzewami leżą zwalone pnie porośnięte bujną roślinnością, rosną wysokie kępy traw bagiennych, a pod nogami jest miękka, uginająca się ziemia podchodząca wodą. Słowem: dzikie, istniejące tylko dla siebie, pierwotne, ładne miejsce. Nie dziwię się Jankowi przyjeżdżającemu tutaj.

Na brzegu lasu rosną spore dęby, daleko sięgające gałęziami wychylonymi nad łąką. Miejsca takie zwracają moją uwagę, są dla mnie urokliwe i ciepłe. Patrząc na nie, widzę siebie siedzącego pod dębem w letni dzień i patrzącego na słoneczny świat.

Jeszcze słowo o olszach. Są niemałymi i dość wysokimi drzewami, zwłaszcza gdy rosną w zwarciu. Mają wtedy wysokie, nagie i w miarę proste pnie, a ich korony widać pod niebem, jednak potrafią diametralnie zmienić pokrój rosnąc samotnie. Taką widzieliśmy na łące w pobliżu lasu, a zwróciła uwagę idealnie symetryczną sylwetką i równomiernie rozmieszczonymi konarami, przy czym pierwsze wyrastały na wysokości metra. Wyglądała jak choinka świąteczna rysowana w kształcie równiutkiego stożka, tylko bombek i lampek jej brakowało.

Niestety, nie mam zdjęcia tego naprawdę ładnego drzewa.










W wielu miejscach naszej dzisiejszej wędrówki widzieliśmy śmieci. Jest zależność wprost proporcjonalna między ich ilością a popularnością miejsc, ale widzieliśmy też dużo śmieci najwyraźniej przywiezionych w ustronne miejsce i tam zostawianych. Daleko od szosy, a nawet od garbatego duktu, widziałem trzy opony. Przecież ktoś musiał specjalnie tutaj przyjechać żeby je wyrzucić!

Przejeżdżając przez wioskę, widzieliśmy chłopaka wyrzucającego opakowanie do płynącej przy szosie rzeki. Miałem chęć zatrzymać się i zwrócić mu uwagę, ale obawiałem się swojej reakcji. Po ćwierćwieczu pracy w lunaparkach, moje nerwy przypominają stary, postrzępiony sznurek, więc gdybym się zatrzymał, mogłoby się skończyć na wykorzystaniu mojego bogatego słownictwa furmańskiego.

Próby zrozumienia takich ludzi, „wczucia” się w ich tok myślenia, poznania ich wersji widzianego świata, są nieskuteczne mimo wielokrotnego podejmowania prób. Ci ludzie tak mi są obcy i niezrozumiali, jak fanatycy religijni czy kosmici.

Mówi się o przewadze dobra nad złem, o duchowej przewadze ludzi kulturalnych i dbających o naszą Ziemię, o moralnym ich zwycięstwie, ale rzadko widzę te przewagi. Częściej widzę panoszenie się tamtych, barbarzyńskie obyczaje i takież myślenie. Bezczelność, pycha, siła i głupota są górą, a wszystkich zasypują góry śmieci.

Dlatego czasami myślę, że Gór Kaczawskich nie powinienem zachwalać.

Będą czystsze.








Za zgodą Janka, dodaję dwa zdjęcia przez niego zrobione, a na nich olsza, o której pisałem.



środa, 9 marca 2016

Trzy chwile


060316


Goniąc słońce, już kwadrans po piątej zabrałem Janka z Legnicy i po przejechaniu całych Gór Kaczawskich, o pół do siódmej zaparkowałem pod kościołem w Strzyżowcu, w zachodnim kąciku moich gór. W czasie jazdy padał na tyle intensywny deszcz, że brałem pod uwagę jego przeczekanie w samochodzie, ale gdy dotarliśmy na miejsce, deszcz tylko kropił. Poszliśmy. Pojawiły się mgły, ale były odległe i niezbyt gęste, zasłaniały tylko dalszy horyzont, nie mając śmiałości lub siły na bliskie podejście. W połowie dnia przejaśniło się, momentami nawet świeciło słońce.



 
Chciałem pokazać Jankowi stoki Dworów, rozległego i widokowego wzgórza na północ od wioski, a sobie przypomnieć tamte widoki i ścieżki. W planach miałem także przejście odkrytymi zboczami Czyżyka i wejście na bezimienne wzgórze na południe od wsi. Sami swoi, sami ładni.

Zbocza Dworów są polami, a krajobraz jest bardzo kaczawski: wstążki dróg, fałdy pól i łąk, miedze z różanymi krzewami i głogowymi drzewkami, tu i ówdzie kępki drzew śródpolnych, albo ich szpaler zdobiących polną drogę, wysokie trawy wyznaczające bieg strumyka, brzozowe zagajniki na brzegach lasów. Gdy nasza droga zaczęła omijać szczyt wzgórza, poszliśmy na przełaj polami, czując ciężar kaczawskiej ziemi przylepionej do butów. Szczyt wzgórza jest mało zaznaczony, spłaszczony pługami, ale gdy stoi się nieco niżej, na krawędzi stromej części stoku, widok zachwyci każdego miłośnika tych gór. Staliśmy tam dłuższą chwilę, szkoda było nam tak po prostu odwrócić się i odejść. 




W końcu czas pospołu z czekającą nas drogą kazały pójść dalej, przywitać się z lipą rosnącą pod szczytem. Wyjątkowa to lipa, bo moja, znana i pamiętana; lipa, którą widać w promieniu kilku kilometrów, z całej okolicy; wielka i wiekowa lipa, zasługującą na zieloną tabliczkę pomnika przyrody. Pierwszy raz zobaczyłem to drzewo ze szczytu Skowrona, z odległości (mierzyłem na mapie) czterech kilometrów, i polami, na przełaj, poszedłem poznać je. W czasie szwendania się po stokach mieliśmy stałych obserwatorów: wzgórze Skowron i dwa sąsiednie, Strzyżowa i Zadnia, patrzyły na nas cały dzień, gdziekolwiek poszliśmy; był to więc także dzień trzech wzgórz.



Pierwsza chwila. O nienaturalnych granicach przestrzeni.

Ze wzgórza Dwory chciałem przejść lasem do wsi Nielestno; parę lat temu szedłem tamtędy od strony wsi, wydawało mi się, że dobrze pamiętam drogę, także kamień leżący na rozdrożu, przy którym należy skręcić, ale po raz kolejny okazało się, że gdy idzie się w drugą stronę, droga wygląda inaczej. Krążyłem brzegiem lasu ciągnąc za sobą Janka, ale tam, gdzie spodziewałem się przejścia, drogi nie znalazłem. W zamian znaleźliśmy jelenie rogi. Janek nie przyznawał się do nich, ja też nie, te rogi nie były nasze, ale zabraliśmy je. W końcu przypadkowo spotkanym duktem zaczęliśmy zejście po stromym zboczu. Gdy wyszliśmy zza zakrętu, zobaczyłem, że nasza dróżka kończy się. Zbocze też kończyło się dziesięciometrowym urwiskiem. Wracać i dalej szukać? Postanowiliśmy znaleźć przejście w dół. Obejrzałem miejsce: pionowe skalne ściany, plątanina grzęd w większości kończących się urwiskami, w dole rumowiska skalne i doły, a wszystko porośnięte jasnym lasem świerkowym z dużą ilością małych choinek. Ich jaśniejsza i bardziej nasycona zieleń, także zielone mchy i brak chaszczy, w połączeniu z oryginalną rzeźbą zbocza tworzyły z tego starego kamieniołomu ładne miejsce. Niewiele klucząc znaleźliśmy bezpieczne przejście w dół, a tam zarastającą drogę; po kilku minutach stanęliśmy na brzegu lasu, mając przed sobą ładny widok: nasze zbocze opadało w dolinę przeciętą szosą i rzeką, po drugiej stronie wznosiła się ładna i niemała góra, lasami pokryta dopiero od połowy swojej wysokości. W odruchu wędrowca już widziałem się na tych zboczach, ale w moment później uświadomiłem sobie, że nie wiem, jaka to góra. Do zdumienia dołączyła się nutka irytacji: jakże to? Tyle chodzę po tych górach, a tutaj nie byłem i nawet nazwy nie znam? 



Zajrzałem do mapy znajdując tam przyczynę niewiedzy i odczucie jakże bliskie ulgi: ta rzeka to graniczny Bóbr, a więc Gniazdo, góra po drugiej stronie, jest już izerska. Odczuwana przez moment ulga nie podobała mi się, bo nie dość, że była głosem podrażnionego ego miłośnika Gór Kaczawskich, to jeszcze i siły czerpała z akceptowania tego kategorycznego podziału geograficznego: od środka rzeki na lewo te góry, na prawo już inne.

Zdając sobie sprawę z konieczności nadawania nazw górom, chociażby dla wygody określania miejsc, trudno zaakceptować niektóre konsekwencje naszych podziałów. Tutaj jest tak, jak z dorosłością: w świetle prawa osoba w przeddzień swoich osiemnastych urodzin nie jest pełnoletnia, nazajutrz już tak – ze wszystkimi konsekwencjami dorosłości, a przecież wiadomo, że ten jeden dzień nic w niej nie zmienił. Podobnie i tutaj: skoro już dokonano podziału, to należało ustalić przebieg linii granicznej. W rezultacie mamy jedną małą dolinę i dwie górki stojące vis a vis, ale jedna jest izerska, druga kaczawska. Jednak gdy stałem tam i patrzyłem na widok przede mną, na podobieństwo łąk, stoków i wzgórz po obu stronach, poczułem – nie po raz pierwszy w życiu – nienaturalność takiego dzielenia i nazywania  – wszystkiego, nie tylko gór.

Myśli te pojawiły się we mnie bez słów i nie tak sprecyzowane jak tekst je opisujący, raczej jak odczucia – a na końcu pojawił się sposób na wyrażenie mojego sprzeciwu takiego dzielenia jednej przestrzeni: pójdę na Gniazdo, pomyszkuję po tej górze i jej okolicy.

Ach!, zapomniałbym o drzewie oglądanym przy stacji kolejowej w Nielestnie. Jest… wielce oryginalne. Oglądałem je uważnie, ale nie rozpoznałem gatunku.





Chwila druga. O odmienności postrzegania przestrzeni.
 Szosą doszliśmy w pobliże Pilchowic, a tam weszliśmy na zbocze Czyżyka. Ładna to droga, widokowa; szedłem nią drugi raz i ponownie zbyt szybko skończyła się. 




Nawet stamtąd widać było starą lipę ponad koronami drzew rosnących z tej strony zbocza Dworów. Poszliśmy na bezimienne wzgórze wznoszące się na południe od wsi Strzyżowiec. Niemała to górka, a widoki z niej są panoramiczne i rozległe: Karkonosze, Rudawy z Sokolikami, dalekie Izery i bliskie izerskie pogórze, no i oczywiście niemała część Gór Kaczawskich; od zachodu prześwitują między drzewami wody Jeziora Pilchowickiego. Dlaczego na mapie nie jest podana nazwa? Wiele już razy zauważyłem dziwną nielogiczność: wysoka, wyraźnie zaznaczona góra nie ma nazwy, a ma ją jakiś pagórek trudny do znalezienia w wysokiej trawie. Ta górka zapewne ma swoją lokalną nazwę nadaną przez mieszkańców wioski, ale nie miałem okazji zapytać się o nią. Stoki po sam szczyt są pastwiskiem w wielu miejscach ogrodzonym. Stado krów ominęliśmy wchodząc na szczyt od drugiej strony.




Stałem na tym krowim wzgórzu (może być Krowie Wzgórze? Co myślisz o takiej nazwie, Janku?) przenosząc wzrok z południa na północ, z Karkonoszy na Kaczawy. Odległa ściana najwyższego sudeckiego pasma była granatowoczarna, może sinoszara, miejscami przymglona, z łachami śniegów kojarzącymi się z zimową chlapą, była niewyraźna, odpychająca, niegościnna. Obca. Z drugiej strony bliskie, bo odległe o dwa, trzy kilometry, znane mi szczyty, a wszystkie wyraźnie widoczne, bez śladu śniegu, w kolorach zieleni. Owszem, zieleni nie tak soczystych i jasnych jak letnie, ale jednak; zwłaszcza Skowron chwalił się swoją ładną zielenią o lekkim odcieniu niebieskości – wydaje mi się, że taką barwę ma ozimy rzepak, nierzadko siany na kaczawskich polach. Tam obcość, niegościnność, odległość, zima, tutaj bliskość, znajomość, przedwiośnie, zaproszenie. Stojąc na wzgórzu i patrząc na dwie strony świata, słuchałem swojego odbioru przestrzeni wokół mnie.

Jak dwie strony u Prousta, tak ja miałem tam wysoką i nieco obcą stronę Karkonoszy, oraz bliską, swojską, stronę kaczawską. Mimowolnie dzieliłem przestrzeń, chociaż bez tak ostrych granic jak te wytyczane przez geografów, na oswojoną i poznaną, a przez to bliską, ładniejszą i przyjaźniejszą z jednej strony, i mało znaną, obcą, a przez to niegościnną i niepociągającą z drugiej.

Chciałem jeszcze pokazać Jankowi zaskakujące miejsce po drugiej stronie odnogi jeziora, na północ od wsi Wrzeszczyn. Kiedyś szedłem tam, ale droga nie jest zbyt ładna ani krótka, jako że szerokim łukiem ominąć trzeba długą odnogę jeziora. Pojechaliśmy, zaparkowaliśmy opla poza wsią, na końcu szutrowej drogi, wśród łąk, na których pasło się stado byków. Janek stwierdził, że są to młode byczki, zapewne wykastrowane, więc niegroźne. Uwierzyłem, przekroczyliśmy ogrodzenie i poszliśmy, ale na byki patrzyłem podejrzliwie. Wydaje mi się, że mój towarzysz też. Stojąc pod lasem, na końcu łagodnie wznoszącej się łąki, zobaczy się rozległy przestwór łąk - swojski, wiejski widok, a patrząc w drugą stronę, doznać można zdumienia odmiennością widoku: między drzewami sterczą omszałe kamienie, a tuż za nimi… czubki wysokich drzew. Zbocze załamuje się tam opadając stromym stokiem, miejscami skalistymi urwiskami, wprost w rzekę płynącą nisko w dole. Po drugiej stronie Bobru wyrastają pionowe skały Kapitańskiego Mostku, ciągle czekające na mnie. Urokliwe miejsce. 




Kije i plecaki zostawiliśmy pod opieką kamieni, i myszkowaliśmy między skałami, często z aparatami w rękach. W ciągu tego dnia Janek mimowolnie pocieszał mnie, mówiąc o płaskim świetle, kiepskim do fotografowania. Dzień był dość typowym dniem zimowym, typowym dla moich włóczęg, a z tego wnioskuję, iż rzadko miewam dobre warunki do robienia zdjęć. Może więc jakaś część przyczyn ich jakości leży także w cechach zimowego światła, nie tylko w braku umiętności.

Widzieliśmy skowronka, stado kruków krążących po okolicy, kilka dużych, najwyraźniej drapieżnych ptaków, a wszystkie zachowujące się inaczej. Nie bardzo potrafię określić tą inność, one jakby niespokojne były, bardziej ruchliwe, jakby… szukały partnerów? Janek uznał, że właśnie tak, że trwa okres ptasich godów (od niego dowiedziałem się o pewnym ptasim… tańcu w powietrzu), a więc nie tylko wcześniejsze i wyższe słońce zapewniało nas o zbliżającej się wiośnie, ale i ptaki.



Trzecia chwila. Swojskość przestrzeni.

Wracaliśmy. Przejechaliśmy niemal całe Góry Kaczawskie, spod Jeleniej Góry do Złotoryi, około 40 km drogi bocznymi szosami, chwilami bardzo, bardzo bocznymi, jak ta dwumetrowa nitka asfaltu opadająca wyjątkowo stromym zboczem ze Strzyżowca ku Czernicy. Kierując, opowiadałem Jankowi o mijanych miejscach, co sprowadzało się głównie do często powtarzających się okrzyków: tutaj parkowałem samochód, tą drogą poszedłem na tamtą górę! A tutaj dwa, nie, trzy razy zostawiałem samochód! W czasie tego opowiadania uświadomiłem sobie, jak wiele razy byłem w tych górach, spędzając tutaj osiemdziesiąt pięć dni. Prawie trzy miesiące chodzenia od rana do wieczora kaczawskimi drogami!

Tyleż śladów w nich zostawiłem! Gdziekolwiek spojrzę, widzę je na znanych mi miejscach, na drogach i bezdrożach tych gór. Czasem i przeżyciami, swoimi wzruszeniami i fascynacjami, wszystkim, co te góry budzą we mnie, oswoiłem ich przestrzeń, a przez to stały się one mi bliskie, ładniejsze, swojskie, prawdziwie moje. Moje góry.

Czy mogłem spodziewać się odciśnięcia tak głębokiego śladu we mnie, jako skutku tamtej poniekąd przypadkowej decyzji pójścia z Widoku na Dudziarza pięć lat temu? Chyba nie – i właśnie taka nieprzewidywalność życia jest tą jego cechą, która co prawda mogąc nieść ryzyko, niesie nade wszystko nadzieję.


piątek, 14 marca 2014

Góry Kaczawskie. Kobiety i tajemnice horyzontu

Dzień szósty, kwiecień.
Wejście na Ostrzycę. Samochodem do wioski Janówek, wędrówka Chrośnickimi Kopami. Podjechanie pod Zaporę Pilchowicką, zielonym szlakiem do skał Kapitańskiego Mostku.









W ostatniej chwili zobaczyłem oświetloną reflektorami samochodu tablicę informacyjną ustawioną na brzegu bocznej uliczki. Skręciłem, minąłem parę domów i już po chwili uliczka stała się szutrową drogą biegnącą polami. Z ciemności wyłaniały się jakieś dalekie i niewyraźne kształty niczym majaczenia, bliżej mijałem pnie drzew wydobytych światłami reflektorów z niebytu, a jeszcze bliżej, przed maską samochodu, kałuże straszyły mojego forda nieznaną głębokością. Po kilometrze drzewa rozbiegły się i na wprost zobaczyłem niebieską tablicę parkingu. Dojechałem.
Buty zakładałem w mdłym świetle sączącym się z żarówki u sufitu, bardziej macając haczyki sznurówek niż je widząc; założyłem ochraniacze, wsadziłem w kieszeń czapkę i rękawice, jeszcze wypiłem łyk gorącej kawy, by w końcu wygramolić się z samochodu. Rząd drzew wskazywał drogę biegnącą lekko pod górę. Założyłem plecak i spojrzałem na zegarek: była 5.50.
Najpierw w szarościach, później coraz bardziej w kolorach blednących granatów, wstawał dzień przyciśnięty zwałami ciemnych chmur. Zaspany jeszcze las przecierał oczy, bez entuzjazmu witając nowy dzień.
Szedłem. Pod nogami mlaskało błoto lub chrzęściły kamienie; czarne, nagie, reumatycznie pokrzywione drzewa tkwiły zastygłe w zimowym bezruchu, a stare, żółtawe trawy przyprószone były wczorajszym śniegiem.
Szedłem. Czy ja nie wyjechałem zbyt wcześnie? – myślałem nad swoją zachłannością gór.
Na końcu ścieżki wykutej w bazalcie góry, u szczytu, wśród czarnych skał i powykręcanych pni drzew, dopadł mnie zimny, szarpiący wiatr. Naciągnąłem głębiej na uszy czapkę i wszedłszy na najwyższą skałę rozejrzałem się.
Byłem na Ostrzycy w Górach Kaczawskich.
Dwa pierwsze rozpoznane miejsca to długi masyw Leśniaka i Okola, oraz przecięta na pół góra Wilkołak pod Złotoryją. Resztę gór długo identyfikowałem, nie zawsze skutecznie, odwracając się plecami do wiatru i uspokajając mapę wyrywającą się z rąk. Widok jest tam prawdziwie panoramiczny, bo w pełnym okręgu, a przy dobrej widoczności także rozległy: od Karkonoszy na południu, po równiny stykające się z niebem gdzieś w okolicach Legnicy. Dane mi było widzieć czarno-granatowy świt chmurnego dnia. Patrzyłem na wschód, na ledwie widoczną linię jasności rozcinającą szare niebo ponad wzgórzami, wśród których powinna być moja Wielisławka, patrzyłem jakby z wyrzutem, z zawodem: jakże miło byłoby posiedzieć tutaj na kamieniach w pogodny i ciepły dzień!
Wielisławkę zobaczyłem jeszcze dzisiaj, w jakże odmienionym końcu tego dnia.

Gdy krótko po dziewiątej wyjechałem w stronę Janówka u stóp Chrośnickich Kop, między chmurami przybywało błękitu. Na łuku drogi zobaczyłem ją: stała poprószona słońcem, milcząca i nieruchoma, czekająca na moje spojrzenie, pewna siebie i mojej reakcji. W tej jednej chwili wspomniałem kobiety które kiedyś kochałem i do których wracałem stęskniony i niesyty ich magnetycznego uroku; one i góra zjednoczyły się w podziwie, poczułem w sobie pragnienie powrotu do niej, takiej pięknej i czekającej na mnie, ale znikła mi na kolejnym zakręcie drogi i czar prysł. Przez resztę dnia widząc ją, widziałem po prostu górę, ale ona nie poddawała się i wieczorem zawołała mnie raz jeszcze.

W Janówku, małej i sennej wiosce schowanej w dolinie u stóp Chrośnickich Kop, rozglądałem się po zboczach w poszukiwaniu ładnej trasy pod górę, w końcu wybrałem drogę na chybił trafił, a ta szybko skończyła się pod zamkniętą brama gospodarstwa:), przeszedłem więc pole w poprzek i znalazłem inną. Plan był prosty: wejść na Ptasią, górę widoczną z mojej poprzedniej trasy, wznoszącą swój odkryty szczyt ponad przylepioną do niej Czernicką Górę. Tam nie ma szlaku, a bardzo korciło mnie wyzwanie znalezienia drogi na szczyt. Góry mają tyle oblicz, ile miejsc z których patrzy się na nie. Ileż to razy zaskoczony byłem rezultatami czytania mapy, bo okazywało się, że ta wielka góra zasłaniająca sobą drugą górę, tak naprawdę jest od niej sporo mniejsza, tyle że ja patrzę na nią z bliska i z dołu. A ileż to razy nie rozpoznałem góry znanej mi, bo patrzyłem na nią z innej strony! Teraz liczyłem na rozpoznanie łysego zbocza poniżej charakterystycznie rzedniejących drzew na szczycie Ptasiej.
Po minięciu domów wioski wszedłem na uroczą dróżkę polną celującą prosto w niebo. Gdy już zaprowadziła mnie w jego pobliże, skręciła pod niskimi gałęziami rosochatej sosny i wbiegła między drzewa lasu roztrącając jedne i omijając drugie. Zatrzymałem się i odwróciłem: niskie i bliskie gałęzie sosny dawały kontrastową ramę dla dali, ku której wzrok biegł radośnie jak zawsze, gdy goni odległy horyzont, a niżej wystawały z fałd ziemi, niczym rodzynki z rosnącego ciasta, dachy domów od których prowadziła mnie moja droga. Wszedłem między drzewa małego lasku, a ona już wybiegła na łąkę, już wspięła się na szczyt wzniesienia i znikła mi z oczu. Gdy doszedłem tam, była tuż za szczytem, jakby czekała na mnie, ale zaraz pobiegła w dół roześmianą, uciekającą mi spod nóg wstęgą. Słońce wyszło zza chmur, droga mijała kwitnące właśnie brzozy, a ja patrząc na nią pomyślałem, że mając ten jej uśmiech mam wszystko co mieć mogę, bo o ile góry są niezaspokojonym pragnieniem, o tyle droga jest dążeniem i poszukiwaniem. Symbolem losu.
Póki szedłem odkrytym zboczem północnym, w każdej chwili wiedziałem gdzie jestem, później już nie zawsze, ale istotną częścią planu było nie tylko wejście na konkretny szczyt, ale i połażenie po Chrośnickich Kopach. Połaziłem, parę razy widząc a to Leśniaka na północnym wschodzie, a to Stromca po drugiej stronie pasma, natomiast Ptasią ostatecznie zidentyfikowałem dzięki drugiej mapie, na której zaznaczone były obydwa jej szczytowe wzniesienia.
Gdzieś tam leżał przy ścieżce spory odłamek białej skały. Podniosłem go, wytarłem i obejrzałem: podobał mi się. Niosłem go w ręku, później nie wiedziałem co z nim zrobić, bo im dłużej go niosłem, tym trudniej było mi wyrzucić go. W końcu włożyłem kamień do plecaka. Leży teraz przede mną ten dwukilowy złom Gór Kaczawskich i dopomina się o towarzystwo sławnych agatów kaczawskich; pewnie doczeka się.
Podobało mi się to wędrowanie bez ciągłego wypatrywania jakże sztucznych znaków szlaku malowanych na drzewach. Szedłem tam, gdzie chciałem, gdzie podobało mi się, albo gdzie spodziewałem się znaleźć szukany szczyt lub zgubioną gdzieś dróżkę. Nie zawsze to spodziewanie było owocne, ale i przedzieranie się nie wiadomo gdzie ścieżką wydeptaną przez zwierzęta też miało urok. Było wędrowaniem. Włóczęgą, którą będę powtarzać. Czasami dokucza mi brak możliwości wielodniowych wędrówek, bo wtedy mógłbym iść gdzie tylko oczy zechciałyby iść. Poszedłbym za horyzont sprawdzić chociaż raz w życiu co on ukrywa przede mną, a gdybym dotknął jego tajemnic, odwróciłbym się i poszedł ku drugiemu horyzontowi, bo poszukiwanie jest drogą.
Minęło już południe, gdy zszedłem do wioski i usiadłszy na brzegu mostku, nad maleńkim początkiem rzeki, zająłem się mapą i kanapkami. Podobała mi się odmienność oglądu: drzewa wokół, zbocza gór i rzadko przejeżdżające tuż przy mnie samochody, to wszystko widziałem z niewielkiej wysokości siedzącego na brzegu drogi wędrowca z wybłoconymi buciorami; tylko metaliczny cylinder termosu nie pasował, powinienem mieć raczej osmolony garnek zawieszony nad ogniskiem.
Gdzieś tutaj niedaleko, po drugiej stronie szosy i doliny, na zboczu góry, w zagajniku, miały być wychodnie skałki. Wypatrzyłem na mapie jeden mały znaczek skał w małym lasku na zboczu małej góry i zapragnąłem znaleźć go. Tam, gdzie strumyk przecina szosę, miała zaczynać się polna droga, wyżej biegnąca w pobliżu lasku. Pierwsza taka droga rozpłynęła mi się, nawet nie zauważyłem gdzie i kiedy, zawróciłem więc, chociaż otwarta przestrzeń łąki zapraszała mnie; druga droga była przy strumyku szerokości mojej dłoni. Czy to ten zaznaczony na mapie? Poszedłem nie wiedząc, co w tej mojej chęci było ważniejsze: droga czy cel. Wyżej znalazłem całe skupisko strumyków wypływających ze stoku zbocza, skakałem po chwiejnych kępach traw wyrastających ponad wodę i błoto, ale ogólny widok zgadzał się z mapą. Szedłem dużą łąką ku zagajnikowi, podziwiając widoki otwierające się w miarę zdobywania wysokości: za mną rosły Kopy, a po lewej stały dalekie Karkonosze rysowane wyraźną i ostro linią. Skały znalazłem, nazywając je Zabiedzonymi Skałami, bo były czarne, postrzępione, omszałe, zagubione między drzewami i zapewne zapomniane przez wszystkich.
Zagubione i nieodwiedzane… Chyba właśnie dlatego chciałem je znaleźć.
Wyszedłem na brzeg łąki i rozejrzałem się: droga biegnąca brzegiem lasu i pól przyciągała mój wzrok, ale przecież chciałem jeszcze przejść brzegiem Jeziora Pilchowickiego od zapory do elektrowni Wrzeszczyńskiej, więc rezygnując z polnej drogi, pojechałem ku Pilchowicom. Samochód zostawiłem na parkingu tuż przy zaporze, przeszedłem jej zwieńczeniem na drugą stronę i poszedłem niebieskim szlakiem prowadzącym malowniczymi wzgórzami wzdłuż lewego brzegu jeziora, później rzeki Bóbr. Ktoś kiedyś uznał tę rzekę jako granicę między Górami Kaczawskimi a Izerskimi, więc idąc lewym brzegiem, szedłem Górami Izerskimi. Przed skałami zwanymi Kapitańskim Mostkiem szlak zgubiłem, jakżeby inaczej, szedłem jakąś ścieżką widząc po prawej coraz wyższe i bardziej dzikie skały, a na lewo, po drugiej stronie rzeki, niemal pionowe ściany Wysokich Skał. Jedne i drugie skały warte są zmierzenia się z nimi; ciekawe, dlaczego nie widuje się tutaj górołazów obwieszonych linami?..
Na koniec ścieżka znikła przy skale wchodzącej aż do wody, zegar pokazywał godzinę wyznaczającą kres mojego dzisiejszego wędrowania, więc zawróciłem. Musiałem wracać wyliczywszy powrót na godzinę 21, a nazajutrz miałem znowu wstawać nocą, ponieważ o godzinie czwartej zaczynałem pracę. W drodze powrotnej znalazłem przegapiony zakręt szlaku wiodącego pod górę, na szczyt Mostku; już obiecałem sobie wejść na niego idąc od strony Jeziora Wrzeszczyńskiego. Kiedy to będzie?…
Niebo wypogodziło się, słońce zniżając się nabierało barw wydobywanego gdzieś tutaj kruszcu. Jechałem samochodem tą samą drogą, przez Janówek, Rząśnik, Sokołowiec ku Sędziszowej i dalej w kierunku Złotoryi. Właśnie na tej drodze zobaczyłem Ostrzycę jeszcze raz, tym razem z czarnymi stokami przystrojonymi pozłotą zachodzącego słońca. Na którymś ze skrzyżowań dróg zatrzymałem się chcąc skręcać ku niej, ale rozsądek wbrew mnie policzył mi czas do zachodu słońca i czas potrzebny do wejścia na szczyt góry. Pojechałem dalej czując się tak, jakbym kogoś zdradził.
Krótko później pokazała mi się Wielisławka, zapomniana dzisiaj i w chwili ukazania nierozpoznana. Bliska i ciepła pod słońcem, czyniąca wrażenie stromizną swoich zboczy, z tą szramą organów rozcinających jej podnóże, oblana płynnym złotem zachodu, była po prostu piękna. Wysiadłem z samochodu i patrzyłem na nią. Później robiłem jej zdjęcia aż do zapełnienia karty pamięci i znowu patrzyłem.
Była piękna. Wrócę do niej.