240319
W
Górach Kaczawskich okolice starego wapiennika na zboczu góry
Wapniki.
W
Górach Izerskich: z Wrzeszczyna na Kapitański Mostek, powrót
brzegiem Kamienicy i Bobru.
Poznanie
rezerwatu Ponikwa pod Legnicą.
Wznoszące
się pod Bolkowem wzgórze Wapniki do dzisiaj niczym szczególnym się
nie wyróżniało. Jest na uboczu moich i tych wytyczonych szlaków,
zalesione, więc bez widoków, nawet o drogi tam trudno. Ot, jedno z
setki wzgórz będących znaczkami na mapie. Rok temu, na
przedwiośniu, gdy przechodziliśmy drogą biegnącą u stóp góry,
na życzenie Janka skręciliśmy w las dla poszukania nieznanej mi
wtedy rzadkiej roślinki – wawrzynka wilczełyko, które gdzieś
tam miało mieć swoje stanowisko. Janek rozpoznał jeden krzaczek,
mimo braku liści. Miejsce zapamiętaliśmy obiecując sobie powrót
w przyszłym roku. Dzisiaj pojechaliśmy tam.
Była
szósta, gdy założyliśmy plecaki, a pół godziny później,
pamiętając miejsce, już z daleka zobaczyłem ten widziany rok temu
krzaczek. Był wystrojony różowymi kwiatuszkami w ostatniej fazie
kwitnienia. Nim zacząłem sesję zdjęciową, w pobliżu zobaczyłem
kilka tych małych, niepozornych roślinek.
Zataczając
koła znaleźliśmy ich dziesiątki. Gdy już przyjrzałem
się listkom wawrzynka, dość charakterystycznym, łatwo było
go rozpoznać, nawet bez
kwiatków, a wiele, zwłaszcza maleństwa o wysokości 15 czy 20
centymetrów, nie kwitło. Zbocze góry ma tam bardzo urozmaiconą
rzeźbę, ponieważ jest to teren starej, od wielu lat nieczynnej,
kopalni wapienia.
Widzi
się tam strome podcięte
ściany, rampy ze śladami dróg, ciemne zaułki wgłębione w
macierzysty masyw, ale to, co kiedyś było raną góry, czas i
natura zabliźniły upodobniając miejsca do naturalnych formacji.
Jedno ze zboczy, zielone od liści wielkiego skupiska barwinka,
przywołuje uroczy obraz ładnego ich kwitnienia.
Wszędzie
tam często widzieliśmy wawrzynki albo ich skupiska.
Wszystkie cieszyły.
Czułem
wyraźnie, jak z każdą chwilą, z każdym kolejnym widzianym
wawrzynkiem, staje mi się ta roślina bliższa i ładniejsza.
Bardziej moja
– jak i ta kopalnia na
zboczu
kaczawskiej góry, zamieniona
w malownicze miejsce
będące już czymś więcej
niż
tylko znakiem na mapie.
Janek
pokazywał mi wiele kwitnących roślin, ale nazwy mi się wymieszały
i pamiętam tylko dwukolorową miodunkę ćmę i jasnotę purpurową,
wcześniej myloną przeze mnie z odmianą pokrzywy.
Z
ociąganiem w końcu ruszyliśmy do samochodu. Ledwie doszliśmy do
polnej drogi, gdy na poboczu zobaczyliśmy… wawrzynki. A przecież
szliśmy tędy! Kilka razy przyglądałem się wawrzynkowi myśląc,
że akurat ten jest ostatnim widzianym, a niewiele dalej rósł
następny. Nie wiem, który z nich był ostatni, w sumie widzieliśmy
ich parę setek. Obiecaliśmy
sobie wrócić tam za rok, w połowie marca.
Ta
część naszej trasy była moim pomysłem, natomiast Janek
zaproponował wejście na Kapitański Mostek. To stroma skała
stercząca nad Bobrem na jego lewym brzegu, więc izerskim.
Przejechaliśmy ponad 40 kilometrów, wzdłuż całych Gór
Kaczawskich, spod Bolkowa do Wrzeszczyna, wioski znanej z elektrowni
wodnej.
Widziałem
wszystkie bobrzańskie elektrownie, wszystkie one robią na mnie
wrażenie, a zwłaszcza dwie największe: pilchowicka i właśnie
wrzeszczyńska. Obie są wiekowe, a to znaczy, że zbudowane były
przez Niemców. Nasze władze zaniedbywały i nadal zaniedbują
możliwości energetyczne naszych wód. Nie są one wielkie, ale są.
Wolałbym widzieć wiele niedużych elektrowni wodnych niż jedną
atomową, mimo iż nie jestem zagorzałym wrogiem „atomówek”.
We
wrzeszczyńskiej elektrowni nadal działają urządzenia prądotwórcze
zamontowane ponad 90 lat temu, jako że elektrownię oddano do użytku
w 1927 roku. Przez okna widziałem generatory kręcące się już
blisko wiek!
Elektrownie
wodne i wiatrowe fascynują mnie, ponieważ wytwarzają prąd bez
kominów. Wiatr wieje, woda płynie, a my mamy prąd – czystą,
niezwykle uniwersalną energię wytworzoną w czysty sposób. Tyle
wystarczy dla wzbudzenia podziwu, a tutaj wrażenie wzmaga solidność
wykonania urządzeń. W obecnych czasach robienia byle jak, byle
tanio, szybko i ładnie z wierzchu, zobaczenie urządzeń zbudowanych
tak dawno temu i nadal dobrze działających, fascynuje i budzi
tęsknotę za czasami, gdy rzecz wytwarzało się z pietyzmem, dla
jej długiego używania. Obok wszystkich innych argumentów, coraz
ważniejszy staje się dla mnie ten ekologiczny. Wszak dla wykonania
tych urządzeń
zużyto wiele ton precyzyjnie obrobionej stali, a tym samym konieczna
była praca kopalń, hut, maszyn, więc energia, kominy, dymy,
zużywanie zasobów planety. To wszystko było, owszem, ale przy
wytworzeniu urządzeń niemal wiecznych; obecnie też jest to
wszystko, chociaż w nieco mniejszym zakresie, ale za to przy
wytwarzaniu urządzeń z założenia mających się szybko zepsuć.
Patrzyłem na mury budynku, na mostek nad jazem i na urządzenia
samego jazu – są starsze od mojej mamy, a wyglądają tak, jakby
wybudowano je w roku urodzenia się jej prawnuczki.
Gdy
przyjechaliśmy, w budynku elektrowni nie było nikogo, po powrocie
widzieliśmy jeden samochód i jednego człowieka; zapewne przyjechał
na kontrolę; takie elektrownie są niemal bezobsługowe. Pełna jej
moc nie jest wielka (ale i rzeka dużą nie jest), wynosi 4,2 MW.
Można założyć, że jest to moc wystarczająca do zasilenia dwóch
– trzech tysięcy domów, czyli małego miasteczka lub wielu
okolicznych wiosek.
Dla
ciekawskich: wartość detaliczna prądu wytworzonego w tej
elektrowni przy pracy pełną mocą, w ciągu godziny wyniesie
4200kWh razy 0,60 zł = 2500 zł, czyli na dobę 60 tys. Oczywiście
właściciel elektrowni sprzedaje prąd po znacznie niższej cenie.
Żeby kuszący obraz
wodnych elektrowni nie był tak nieprawdziwie różowy, powiem, że
największa polska elektrownia (opalana węglem brunatnym) ma moc
1200 razy większą od wrzeszczyńskiej.
Idąc
wzdłuż Kamienicy i Bobru, rozglądałem
się szukając dobrego
miejsca na postawienie elektrowni. Miejsca znalazłem, brakuje tylko
zgód, no i paru walizek pieniędzy.
Przeszliśmy
mostkiem nad jazem
na izerski brzeg i ruszyliśmy szlakiem, ale że nie jestem przyzwyczajony do zwracania uwagi na znaki w czasie swoich kaczawskich wędrówkach, wkrótce straciłem je z oczu, ciągnąc za sobą towarzysza.
W pobliżu cynkowni, zakładu zupełnie tam niepasującego,
obejrzeliśmy mapę i wyszło nam, że przy widocznym przed nami
wzgórzu powinniśmy zejść nad Kamienicę, dopływ Bobru
przecinający nam drogę do Kapitańskiego Mostku, i w dole szukać
mostku na rzece. Lubię wędrowanie bez szlaku i bez dróg, wracać
nie myśleliśmy, więc poszliśmy na przełaj. Zbocze opadające ku
rzece okazało się strome, wysokie, zalesione dużymi świerkami ale
jasne, a między drzewami w dole błyszczała woda.
Kamienica jest
prawdziwie górską rzeką: bystrą, pełną kamieni, głośną,
płynącą głębokim jarem. Mostek okazał się kładką, znalazły się też znaki
szlaku. Wiodły wąską ścieżką trawersującą kamieniste, strome
zbocze.
Tam
jest tak ładnie, że postanowiłem przenieść o kilkaset metrów
umowną granicę między Górami Izerskimi a Kaczawskimi. Po prostu
przyłączam tamte okolice do moich gór, niech mi miłośnicy (a
zwłaszcza pewna miłośniczka) Gór Izerskich nie mają tego za złe.
Wkrótce stosowne poprawki będą uwzględnione na mapach.
Kapitański
Mostek oczarował nas. Jest skalną piramidą zakończoną ostrym
szpicem, na który wchodzi się schodami wykutymi w skale. Widok
nieco ograniczają drzewa, ale i one mają niemały urok, ponieważ
są to sosny fantazyjnie powykrzywiane. Są
ciepłe, zwłaszcza
w słońcu, a więc
odmienne od zimnych świerków kojarzących mi się z borami dalekiej
północy. Rzadko się zdarza możliwość patrzenia na korony tych
drzew mając je na wprost, a nawet niżej, a tak właśnie jest na
szczycie. Vis a vis, czyli po kaczawskiej stronie, też są skały,
noszą miano Wysokich Skał, jednak adekwatność ich nazwy widać
właśnie z Mostku: w paru miejscach są wysokimi i niemal pionowymi
ścianami opadającymi wprost do wody Bobru.
Dwa
są poziomy widokowe Mostku, obydwa zabezpieczone barierką, ale
raczej symboliczną; bardziej ufać należy swojej równowadze niż
tym zabezpieczeniom, a ekspozycja jest tam niemała.
Widząc
ciekawie ukształtowane zbocze nieco niżej, zeszliśmy tam. Były
tam wąski skalny cypel zielony od mchów, drzewa przyczepione
pionowych ścian i podobające się wrażenie dzikości miejsca.
Skały Kapitańskiego Mostku widziane stamtąd wyglądały
imponująco.
Dlaczego
dopiero dzisiaj poznałem te miejsca??
Wracaliśmy
ścieżką biegnącą
blisko brzegów najpierw Kamienicy, później Bobru.
W
pewnej chwili zauważyłem, że woda płynie… w drugą stronę. W
ten sposób dowiedzieliśmy się o
minięciu niezauważonego
ujścia Kamienicy do Bobru; obaj zgodnie uznaliśmy ten fakt na dobry
powód do powrotu. Mam kolejne miejsca do odwiedzenia i lepszego ich
poznania.
Nie
spieszyliśmy się na szlaku, w rezultacie wróciliśmy pod
elektrownię o piętnastej – za późno, żeby wejść na
bliźniacze skały po kaczawskiej stronie. Pojechaliśmy pod Legnicę.
Janek chciał mi pokazać swoje ulubione miejsce spacerów i dumań –
rezerwat Ponikwa. To niewielki fragment lasu dość rzadkiego u nas.
Jest tam ols, czyli las rosnący na terenach ze stojącą wodą. W
takich warunkach najlepiej radzi sobie drzewo nazywane czasami Panią
na bagnach – olsza; od niej poszła nazwa olsu, jak mniemam. W
Jankowym olsie rośnie trochę dębów, jednak królują olsze,
których korzenie nie gniją zatopione w wodzie. Tutaj ciekawostka:
drewno olchowe nie jest zbyt dobrym materiałem do budowy, ponieważ
szybko próchnieje, jednak zatopione w wodzie potrafi wytrzymać i
sto lat, dlatego kiedyś wykorzystywane było do budowy konstrukcji
na wodzie.
Rosnąc
na olsie, drzewa wykształcają wysoki i gęsty system korzeniowy dla
uniesienia pnia. Przy braku wody wydaje się, że stoją jak na
szczudłach. Wokół niektórych drzew szeroko sięgające korzenie
przypominały kłębowisko czarnych węży. Między drzewami leżą
zwalone pnie porośnięte bujną roślinnością, rosną wysokie kępy
traw bagiennych, a pod nogami jest miękka, uginająca się ziemia
podchodząca wodą. Słowem: dzikie, istniejące tylko dla siebie,
pierwotne, ładne miejsce. Nie dziwię się Jankowi przyjeżdżającemu
tutaj.
Na
brzegu lasu rosną spore dęby, daleko sięgające gałęziami
wychylonymi nad łąką. Miejsca takie zwracają moją uwagę, są
dla mnie urokliwe i ciepłe. Patrząc na nie, widzę siebie
siedzącego pod dębem w letni dzień i patrzącego na słoneczny
świat.
Jeszcze
słowo o olszach. Są niemałymi i dość wysokimi drzewami,
zwłaszcza gdy rosną w zwarciu. Mają wtedy wysokie, nagie i w miarę
proste pnie, a ich korony widać pod niebem, jednak potrafią
diametralnie zmienić pokrój rosnąc samotnie. Taką widzieliśmy na
łące w pobliżu lasu, a zwróciła uwagę idealnie symetryczną
sylwetką i równomiernie rozmieszczonymi konarami, przy czym
pierwsze wyrastały na wysokości metra. Wyglądała jak choinka
świąteczna rysowana w kształcie równiutkiego stożka, tylko
bombek i lampek jej brakowało.
Niestety,
nie mam zdjęcia tego naprawdę ładnego drzewa.
W
wielu miejscach naszej dzisiejszej wędrówki widzieliśmy śmieci.
Jest zależność wprost proporcjonalna między ich ilością a
popularnością miejsc, ale widzieliśmy też dużo śmieci
najwyraźniej przywiezionych w ustronne miejsce i tam zostawianych.
Daleko od szosy, a nawet od garbatego duktu, widziałem trzy opony.
Przecież ktoś musiał specjalnie tutaj przyjechać żeby je
wyrzucić!
Przejeżdżając
przez wioskę, widzieliśmy chłopaka wyrzucającego opakowanie do
płynącej przy szosie rzeki. Miałem chęć zatrzymać się i
zwrócić mu uwagę, ale obawiałem się swojej reakcji. Po
ćwierćwieczu pracy w lunaparkach, moje nerwy przypominają stary,
postrzępiony
sznurek, więc gdybym się zatrzymał, mogłoby się skończyć na
wykorzystaniu mojego bogatego słownictwa furmańskiego.
Próby
zrozumienia takich ludzi, „wczucia” się w ich tok myślenia,
poznania
ich wersji widzianego świata, są nieskuteczne mimo wielokrotnego
podejmowania prób. Ci ludzie tak mi są obcy i niezrozumiali, jak
fanatycy religijni czy kosmici.
Mówi
się o przewadze dobra nad złem, o duchowej przewadze ludzi
kulturalnych i dbających o naszą Ziemię, o moralnym ich
zwycięstwie, ale rzadko widzę te przewagi. Częściej widzę
panoszenie się tamtych,
barbarzyńskie obyczaje i takież myślenie. Bezczelność, pycha,
siła i głupota są górą, a wszystkich zasypują góry śmieci.
Dlatego
czasami myślę, że Gór Kaczawskich nie powinienem zachwalać.
Będą
czystsze.