060316
Goniąc
słońce, już kwadrans po piątej zabrałem Janka z Legnicy i po przejechaniu
całych Gór Kaczawskich, o pół do siódmej zaparkowałem pod kościołem w
Strzyżowcu, w zachodnim kąciku moich gór. W czasie jazdy padał na tyle
intensywny deszcz, że brałem pod uwagę jego przeczekanie w samochodzie, ale gdy
dotarliśmy na miejsce, deszcz tylko kropił. Poszliśmy. Pojawiły się mgły, ale
były odległe i niezbyt gęste, zasłaniały tylko dalszy horyzont, nie mając
śmiałości lub siły na bliskie podejście. W połowie dnia przejaśniło się,
momentami nawet świeciło słońce.
Chciałem
pokazać Jankowi stoki Dworów, rozległego i widokowego wzgórza na północ od
wioski, a sobie przypomnieć tamte widoki i ścieżki. W planach miałem także
przejście odkrytymi zboczami Czyżyka i wejście na bezimienne wzgórze na
południe od wsi. Sami swoi, sami ładni.
Zbocza Dworów są polami, a krajobraz jest bardzo kaczawski: wstążki dróg, fałdy pól i
łąk, miedze z różanymi krzewami i głogowymi drzewkami, tu i ówdzie kępki drzew
śródpolnych, albo ich szpaler zdobiących polną drogę, wysokie trawy
wyznaczające bieg strumyka, brzozowe zagajniki na brzegach lasów. Gdy nasza
droga zaczęła omijać szczyt wzgórza, poszliśmy na przełaj polami, czując ciężar
kaczawskiej ziemi przylepionej do butów. Szczyt wzgórza jest mało zaznaczony,
spłaszczony pługami, ale gdy stoi się nieco niżej, na krawędzi stromej części
stoku, widok zachwyci każdego miłośnika tych gór. Staliśmy tam dłuższą chwilę,
szkoda było nam tak po prostu odwrócić się i odejść.
W końcu czas pospołu z
czekającą nas drogą kazały pójść dalej, przywitać się z lipą rosnącą pod
szczytem. Wyjątkowa to lipa, bo moja, znana i pamiętana; lipa, którą widać w
promieniu kilku kilometrów, z całej okolicy; wielka i wiekowa lipa, zasługującą
na zieloną tabliczkę pomnika przyrody. Pierwszy raz zobaczyłem to drzewo ze
szczytu Skowrona, z odległości (mierzyłem na mapie) czterech kilometrów, i
polami, na przełaj, poszedłem poznać je. W czasie szwendania się po stokach
mieliśmy stałych obserwatorów: wzgórze Skowron i dwa sąsiednie, Strzyżowa
i Zadnia, patrzyły na nas cały dzień, gdziekolwiek poszliśmy; był to więc także
dzień trzech wzgórz.
Pierwsza
chwila. O nienaturalnych granicach przestrzeni.
Ze
wzgórza Dwory chciałem przejść lasem do wsi Nielestno; parę lat temu szedłem
tamtędy od strony wsi, wydawało mi się, że dobrze pamiętam drogę, także kamień
leżący na rozdrożu, przy którym należy skręcić, ale po raz kolejny okazało się,
że gdy idzie się w drugą stronę, droga wygląda inaczej. Krążyłem brzegiem lasu
ciągnąc za sobą Janka, ale tam, gdzie spodziewałem się przejścia, drogi nie
znalazłem. W zamian znaleźliśmy jelenie rogi. Janek nie przyznawał się do nich,
ja też nie, te rogi nie były nasze, ale zabraliśmy je. W końcu przypadkowo
spotkanym duktem zaczęliśmy zejście po stromym zboczu. Gdy wyszliśmy zza
zakrętu, zobaczyłem, że nasza dróżka kończy się. Zbocze też kończyło się
dziesięciometrowym urwiskiem. Wracać i dalej szukać? Postanowiliśmy znaleźć
przejście w dół. Obejrzałem miejsce: pionowe skalne ściany, plątanina grzęd w
większości kończących się urwiskami, w dole rumowiska skalne i doły, a wszystko
porośnięte jasnym lasem świerkowym z dużą ilością małych choinek. Ich
jaśniejsza i bardziej nasycona zieleń, także zielone mchy i brak chaszczy, w połączeniu
z oryginalną rzeźbą zbocza tworzyły z tego starego kamieniołomu ładne miejsce.
Niewiele klucząc znaleźliśmy bezpieczne przejście w dół, a tam zarastającą
drogę; po kilku minutach stanęliśmy na brzegu lasu, mając przed sobą ładny
widok: nasze zbocze opadało w dolinę przeciętą szosą i rzeką, po drugiej
stronie wznosiła się ładna i niemała góra, lasami pokryta dopiero od połowy
swojej wysokości. W odruchu wędrowca już widziałem się na tych zboczach, ale w
moment później uświadomiłem sobie, że nie wiem, jaka to góra. Do zdumienia
dołączyła się nutka irytacji: jakże to? Tyle chodzę po tych górach, a tutaj nie
byłem i nawet nazwy nie znam?
Zajrzałem do mapy znajdując tam przyczynę
niewiedzy i odczucie jakże bliskie ulgi: ta rzeka to graniczny Bóbr, a więc
Gniazdo, góra po drugiej stronie, jest już izerska. Odczuwana przez moment ulga
nie podobała mi się, bo nie dość, że była głosem podrażnionego ego miłośnika
Gór Kaczawskich, to jeszcze i siły czerpała z akceptowania tego kategorycznego
podziału geograficznego: od środka rzeki na lewo te góry, na prawo już inne.
Zdając
sobie sprawę z konieczności nadawania nazw górom, chociażby dla wygody
określania miejsc, trudno zaakceptować niektóre konsekwencje naszych podziałów.
Tutaj jest tak, jak z dorosłością: w świetle prawa osoba w przeddzień swoich
osiemnastych urodzin nie jest pełnoletnia, nazajutrz już tak – ze wszystkimi
konsekwencjami dorosłości, a przecież wiadomo, że ten jeden dzień nic w niej
nie zmienił. Podobnie i tutaj: skoro już dokonano podziału, to należało ustalić
przebieg linii granicznej. W rezultacie mamy jedną małą dolinę i dwie górki
stojące vis a vis, ale jedna jest izerska, druga kaczawska. Jednak gdy stałem
tam i patrzyłem na widok przede mną, na podobieństwo łąk, stoków i wzgórz po
obu stronach, poczułem – nie po raz pierwszy w życiu – nienaturalność takiego
dzielenia i nazywania – wszystkiego,
nie tylko gór.
Myśli
te pojawiły się we mnie bez słów i nie tak sprecyzowane jak tekst je opisujący,
raczej jak odczucia – a na końcu pojawił się sposób na wyrażenie mojego
sprzeciwu takiego dzielenia jednej przestrzeni: pójdę na Gniazdo, pomyszkuję po
tej górze i jej okolicy.
Ach!,
zapomniałbym o drzewie oglądanym przy stacji kolejowej w Nielestnie. Jest…
wielce oryginalne. Oglądałem je uważnie, ale nie rozpoznałem gatunku.
Chwila
druga. O odmienności postrzegania przestrzeni.
Szosą
doszliśmy w pobliże Pilchowic, a tam weszliśmy na zbocze Czyżyka. Ładna to
droga, widokowa; szedłem nią drugi raz i ponownie zbyt szybko skończyła się.
Nawet stamtąd widać było starą lipę ponad koronami drzew rosnących z tej strony
zbocza Dworów. Poszliśmy na bezimienne wzgórze wznoszące się na południe od wsi
Strzyżowiec. Niemała to górka, a widoki z niej są panoramiczne i rozległe:
Karkonosze, Rudawy z Sokolikami, dalekie Izery i bliskie izerskie pogórze, no i
oczywiście niemała część Gór Kaczawskich; od zachodu prześwitują między
drzewami wody Jeziora Pilchowickiego. Dlaczego na mapie nie jest podana nazwa?
Wiele już razy zauważyłem dziwną nielogiczność: wysoka, wyraźnie zaznaczona
góra nie ma nazwy, a ma ją jakiś pagórek trudny do znalezienia w wysokiej
trawie. Ta górka zapewne ma swoją lokalną nazwę nadaną przez mieszkańców
wioski, ale nie miałem okazji zapytać się o nią. Stoki po sam szczyt są
pastwiskiem w wielu miejscach ogrodzonym. Stado krów ominęliśmy wchodząc na
szczyt od drugiej strony.
Stałem
na tym krowim wzgórzu (może być Krowie Wzgórze? Co myślisz o takiej nazwie,
Janku?) przenosząc wzrok z południa na północ, z Karkonoszy na Kaczawy. Odległa
ściana najwyższego sudeckiego pasma była granatowoczarna, może sinoszara,
miejscami przymglona, z łachami śniegów kojarzącymi się z zimową chlapą, była
niewyraźna, odpychająca, niegościnna. Obca. Z drugiej strony bliskie, bo
odległe o dwa, trzy kilometry, znane mi szczyty, a wszystkie wyraźnie widoczne,
bez śladu śniegu, w kolorach zieleni. Owszem, zieleni nie tak soczystych i
jasnych jak letnie, ale jednak; zwłaszcza Skowron chwalił się swoją ładną
zielenią o lekkim odcieniu niebieskości – wydaje mi się, że taką barwę ma ozimy
rzepak, nierzadko siany na kaczawskich polach. Tam obcość, niegościnność,
odległość, zima, tutaj bliskość, znajomość, przedwiośnie, zaproszenie. Stojąc
na wzgórzu i patrząc na dwie strony świata, słuchałem swojego odbioru
przestrzeni wokół mnie.
Jak
dwie strony u Prousta, tak ja miałem tam wysoką i nieco obcą stronę Karkonoszy,
oraz bliską, swojską, stronę kaczawską. Mimowolnie dzieliłem przestrzeń,
chociaż bez tak ostrych granic jak te wytyczane przez geografów, na oswojoną i
poznaną, a przez to bliską, ładniejszą i przyjaźniejszą z jednej strony, i mało
znaną, obcą, a przez to niegościnną i niepociągającą z drugiej.
Chciałem
jeszcze pokazać Jankowi zaskakujące miejsce po drugiej stronie odnogi jeziora,
na północ od wsi Wrzeszczyn. Kiedyś szedłem tam, ale droga nie jest zbyt ładna
ani krótka, jako że szerokim łukiem ominąć trzeba długą odnogę jeziora.
Pojechaliśmy, zaparkowaliśmy opla poza wsią, na końcu szutrowej drogi, wśród
łąk, na których pasło się stado byków. Janek stwierdził, że są to młode byczki,
zapewne wykastrowane, więc niegroźne. Uwierzyłem, przekroczyliśmy ogrodzenie i
poszliśmy, ale na byki patrzyłem podejrzliwie. Wydaje mi się, że mój towarzysz
też. Stojąc pod lasem, na końcu łagodnie wznoszącej się łąki, zobaczy się rozległy przestwór łąk - swojski, wiejski widok, a patrząc w drugą stronę, doznać można zdumienia odmiennością widoku: między drzewami
sterczą omszałe kamienie, a tuż za nimi… czubki wysokich drzew. Zbocze załamuje
się tam opadając stromym stokiem, miejscami skalistymi urwiskami, wprost w rzekę płynącą nisko w dole. Po drugiej stronie Bobru wyrastają pionowe skały
Kapitańskiego Mostku, ciągle czekające na mnie. Urokliwe miejsce.
Kije i
plecaki zostawiliśmy pod opieką kamieni, i myszkowaliśmy między skałami, często
z aparatami w rękach. W ciągu tego dnia Janek mimowolnie pocieszał mnie, mówiąc
o płaskim świetle, kiepskim do fotografowania. Dzień był dość typowym dniem
zimowym, typowym dla moich włóczęg, a z tego wnioskuję, iż rzadko miewam dobre
warunki do robienia zdjęć. Może więc jakaś część przyczyn ich jakości leży
także w cechach zimowego światła, nie tylko w braku umiętności.
Widzieliśmy
skowronka, stado kruków krążących po okolicy, kilka dużych, najwyraźniej
drapieżnych ptaków, a wszystkie zachowujące się inaczej. Nie bardzo potrafię
określić tą inność, one jakby niespokojne były, bardziej ruchliwe, jakby…
szukały partnerów? Janek uznał, że właśnie tak, że trwa okres ptasich godów (od
niego dowiedziałem się o pewnym ptasim… tańcu w powietrzu), a więc nie tylko
wcześniejsze i wyższe słońce zapewniało nas o zbliżającej się wiośnie, ale i
ptaki.
Trzecia
chwila. Swojskość przestrzeni.
Wracaliśmy.
Przejechaliśmy niemal całe Góry Kaczawskie, spod Jeleniej Góry do Złotoryi,
około 40 km drogi bocznymi szosami, chwilami bardzo, bardzo bocznymi, jak ta
dwumetrowa nitka asfaltu opadająca wyjątkowo stromym zboczem ze Strzyżowca ku
Czernicy. Kierując, opowiadałem Jankowi o mijanych miejscach, co sprowadzało
się głównie do często powtarzających się okrzyków: tutaj parkowałem samochód,
tą drogą poszedłem na tamtą górę! A tutaj dwa, nie, trzy razy zostawiałem
samochód! W czasie tego opowiadania uświadomiłem sobie, jak wiele razy byłem w
tych górach, spędzając tutaj osiemdziesiąt pięć dni. Prawie trzy miesiące chodzenia
od rana do wieczora kaczawskimi drogami!
Tyleż
śladów w nich zostawiłem! Gdziekolwiek spojrzę, widzę je na znanych mi
miejscach, na drogach i bezdrożach tych gór. Czasem i przeżyciami, swoimi
wzruszeniami i fascynacjami, wszystkim, co te góry budzą we mnie, oswoiłem ich
przestrzeń, a przez to stały się one mi bliskie, ładniejsze, swojskie,
prawdziwie moje. Moje góry.
Czy
mogłem spodziewać się odciśnięcia tak głębokiego śladu we mnie, jako skutku
tamtej poniekąd przypadkowej decyzji pójścia z Widoku na Dudziarza pięć lat temu? Chyba nie – i właśnie taka nieprzewidywalność życia jest tą jego
cechą, która co prawda mogąc nieść ryzyko, niesie nade wszystko nadzieję.
Ślady... niby niewidoczne, ale wyryte nie tyle w górach, co w naszych umysłach, pamięci...
OdpowiedzUsuńWłaśnie tak: w nas. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż robienie tych śladów jest sensem naszego życia. Sensem dodanym, wyłącznie ludzkim - poza tym biologicznym, jakim jest danie życia. Żyć tak, żeby przeżyć jak najwięcej: poznać, zrozumieć, dowiedzieć się, doznać oczarowania, przyjemności estetycznych i intelektualnych. Zbierać i przechowywać te wszystkie ślady życia w pamięci. W nas.
UsuńOj, jak mi to poważnie wyszło, a chodzi po prostu o to, żeby nie marnować czasu na bzdety, których nie zabierzemy do łodzi Charona.
Tak, żyć tak, aby mieć co wspominać :) W końcowym rozrachunku to nie dobra materialne są najważniejsze.
UsuńI to były czarowne chwile. Chwile,
OdpowiedzUsuńgdy wyruszaliśmy na wędrówkę w kroplach deszczu, a z gąszczy dotarł do mas ćwierkot sikorki,
gdy z mlecznej poświaty wyłaniały się kaczawskie widoki, a nad naszymi głowami zaświergolił skowronek,
gdy promyki słońca rozświetliły pnie brzozowego zagajnika, a nad nim majestatycznie przeleciał jakiś ptak...
Miałem na sobie czerwoną kurtkę, którą kupiłem
"w odwrotnej promocji", ale pasące się na łące młode byczki nie były nią zainteresowane i swoją uwagę skupiały na zielonej trawie.
Faktycznie, przecież miałeś czerwoną kurtkę! Te byczki albo były jeszcze gówniarzami, albo faktycznie coś im wycięto – i dobrze, bo sprinter ze mnie kiepski :-)
UsuńBrzozowe zagajniczki śródpolne są urocze, i to o każdej porze roku. Gdybym był w Kaczawskich latem, na pewno posiedziałbym pod brzozą, oparty o nią placami.
Janku, obiecałem sobie wrócić tam: pojadę do Nielestna i przejdę drogę przez las z tamtej strony – żeby poznać jej wylot pod szczytem Dworów. A później przez mostek przy elektrowni przejdę na drugą stronę rzeki i wejdę na skały Kapitańskiego Mostku. Wybieram się tam już od paru lat. Może przy okazji pójdę na Gniazdo. A na najbliższą niedzielę, na nasz wspólny wyjazd, nie mam jeszcze planu. Ale na pewno drogi nie zabraknie nam :-)
Tak, Krzysztof, te byczki były młode i wytrzebione, więc pasły się spokojnie, spoglądając na nas obojętnie. Gdyby im do łbów wpadła myśl o agresji, to chyba głównie ja byłbym obiektem ataku. One kiedyś będą fajnymi befsztykami.
UsuńTam nad Bobrem, to ja taki mądry nie byłem. Nazwę, Wysokie Skały, wyczytałem na mapie dopiero w domu.
UsuńJa wiedziałem, ale... zapomniałem o tym, że wiedziałem. Dopiero gdy przeczytałem nazwę u Ciebie, stuknąłem się w czoło: no, przecież tak!
Usuń