210316
Może uda mi się wyjechać w góry w kwietniu
lub w maju, ale są to plany pisane patykiem na wodzie. Na dzisiejszy, ostatni
pewny, wyjazd tego sezonu wybrałem długą trasę w kształcie pętli. Nie chciałem
kręcić się po dróżkach jednej okolicy, jak często mam w zwyczaju, chciałem iść
i iść. Zmęczyć się, dojść do samochodu na obolałych nogach i paść w fotel;
chciałem czuć zmęczenie nóg jeszcze na drugi dzień, a wszystko to w nieustannie
odradzającej się nadziei na nasycenie się wędrówką na zapas. Nie udało mi się
zrealizować żadnego punktu mojego planu, ale dzień ten mam za jeden z bardziej
udanych moich dni kaczawskich. Z wielkiej pętli wyszła mała pętelka już na
początku dnia, gdy zostawiwszy opla przy ostatnich domach Komarna, zanurzyłem
się w lasy masywu Maślaka. Lasy te są mi niemal nieznane, a chciałem przeciąć
je i wyjść na drugą stronę góry, przy widzianych kiedyś Białych Skałach i przy
Jaskini Walońskiej. W linii prostej jest to odległość półtora kilometra, ale
lasem rosnącym na zboczu jednej z najwyższych gór kaczawskich, więc przejście
tego dystansu na przełaj, między drzewami, nie byłoby ani łatwe, ani rozsądne.
Jak jest z mapą, wiadomo: drogi niewidoczne z satelity są kreślone bardzo
niedokładnie i latami niepoprawiane, a tam, gdzie na mapie spotyka się trzy
dróżki, w lesie jest ich siedem – co faktem jest dzisiaj poznanym. Masyw
przeszedłem, nie zabłądziłem, ale do celu doszedłem tak okrężną drogą, tak
wiele razy zmieniając dukty, że nie miałem szans na jej zapamiętanie. Wtedy
obudziła się moja duma kaczawskiego wędrowca.: Jakże to? Mam pójść dalej nie
poznawszy tego przejścia? Zacząłem poszukiwania z drugiej strony, czyli od
Białych Skał. Po czterech godzinach wędrówek lasami góry poznałem dwie drogi i
ich połączenia, ale poznanie pozostałych przejść, w tym najkrótszego wiodącego
w poprzek, odłożyłem na inny dzień, nie chcąc całego dnia spędzić bez dalekich
widoków.
Z
rana padał drobny, suchy śnieg, chwilami obfity, a gdy później zobaczyłem dal w
jakiejś przerwie między drzewami, dobra widoczność, mimo całkowicie
zachmurzonego nieba, wygoniła mnie na otwarte przestrzenie; zszedłem więc do
wioski Podgórki. Gdyby ktoś chciał zrobić niewielką pętlę, taką na kilka godzin
spokojnej wędrówki, polecam obejście tej wioski. Trasa będzie wiodła otwartymi
zboczami sporych gór otaczających Podgórki ze wszystkich stron, a widoki będą
po prostu piękne. Raz jeden przeszedłem tę trasę, dzisiaj tylko jej połowę, ale
wrócę tam na pewno. Ze stoku Maślaka widać dobrze Gackową, górę po drugiej
stronie doliny. Na początku moich wędrówek przeszedłem jej lasy od północy,
zaciekawiony kuszącą nazwą miejsca: Głęboka Dolina. Głęboka? To pójdę tam!
Uzbroiłem się w najcięższe moje buciory (wszak wybierałem się w głęboką dolinę)
i poszedłem. Ta dolina nie jest głęboka nawet jak na kaczawskie standardy,
raczej jest dziką i błotnistą. Z drugiej strony góry łąki podchodzą niemal pod
szczyt, nie raz obiecywałem sobie wejść tam, ale jakoś nie było okazji. Gdy
dzisiaj zobaczyłem te stoki, uświadomiłem sobie, że skoro tę górę widać z
bardzo wielu miejsc Gór Kaczawskich, to znaczy, że z jej szczytu zobaczę bardzo
wiele; po raz drugi zostawiłem na boku swoje plany dojścia pod Chrośnicę i
poszedłem prosto na Gackową. Już z daleka, z szosy biegnącej podnóżem,
zobaczyłem samotne drzewo rosnące na stoku i kilka kształtnych świerków – widok
tak ładny, że zapragnąłem dowiedzieć się, jakie to drzewo, ale że
najpiękniejsze dróżki biegną granicami lasów i pól lub łąk, zatoczyłem koło,
widząc pod lasem nitkę drogi pnącej się po zboczu.
Gdy
podszedłem do drzewa i rozpoznałem gatunek, spontanicznie wyszeptałem słowa
znane nam wszystkim: … na niej z rzadka ciche grusze siedzą… Podniosłem z ziemi
czarny i pomarszczony owoc, przez moment wydawał mi się zielonożółtym, jak te
oglądane we wrześniu.
Grusza na miedzy... Nie wiem dlaczego poczułem łzy w
oczach i pieczenie w gardle – jakbym miał płakać. Rozejrzałem się wokół, widok
był wspaniały. Chodzę po tych górach dużo, ale tam jeszcze nie byłem, tego
widoku nie widziałem, a wart jest częstego oglądania. Tyle moich gór wokół i
moich śladów, tyle mojego czasu, wrażeń i chwil tak cennych! Chyba dopiero tam
w pełni uświadomiłem sobie, iż ta dzisiejsza wędrówka jest pożegnaniem gór na
całe półrocze.
-Pójdę
na Ogiera do tamtych brzóz, pożegnam je! – to postanowienie pojawiło się samo,
zupełnie samo, a ja poddałem się mu. Pójdę tam.
Wszedłem
wyżej, pod lasem usiadłem na zwalonym pniu i siedziałem długo jak na czas moich
zimowych wędrówek, chyba kwadrans. Skoro mam iść na Ogiera, pójdę tamtędy –
patrzyłem na widoczne stąd lasy z miejscem zwanym „Za Mostem” - później przetnę
rozdroże, łąkami dojdę do przełęczy Widok, a dalej już prosto – szczytami
wzgórz pod Ogiera. Na jego południowym stoku, opadającym w Trzmielową Dolinę,
rośnie kilka brzóz i dwa różane krzewy – miejsce samo w sobie jest urokliwe, a
widoki stamtąd są piękne. Parę już razy siedziałem pod tamtymi brzozami patrząc
na otwierającą się przede mną dolinę tak ładną, tak mi bliską. Parę też razy
żegnałem się z tymi drzewami na przedwiośniu i obiecywałem odwiedzić je
jesienią.
Schodziłem
drugim zboczem, właściwie tylko zacząłem zejście, a zatrzymał mnie widok buka,
wyjątkowo dużego i bardzo rozłożystego. Gdy oglądałem go ze wszystkich stron,
zobaczyłem bliski szczyt góry: na łagodnej obłości postawił ktoś ostry,
spiczasty stożek skalny wysokości dziesięciu metrów – jakże mi ominąć go?
Z
jednej strony ściana jest pionowa, ale drugą dało się wejść bezpiecznie. Skały
poszarpane, oscypkowe (kruszejące tak, jak ten tradycyjny cukierek, oscypka),
tutaj w ładnych kolorach. Na wierzchołku skaliska rośnie pokręcona sosna,
rzadki widok w tych górach. Las wokół też nieczęsto spotykanego jest składu, bo
bukowo-dębowo-sosnowy.
Dlaczego
tak długo omijałem tak ładną górę?
Na łące przy Chrośnickim Rozdrożu stoi szałas; siedząc na jego progu jadłem obiad.
Na bliskiej szosie zatrzymały się dwa samochody, inne zwalniały, ich kierowcy
patrzyli na mnie. Czy oni nie widzieli nigdy wędrowca jedzącego kanapki?
Odchodząc pomyślałem, że od dzisiaj ilekroć zobaczę ten szałas, wspominać będę
moje dzisiejsze siedzenie tutaj i jedzony posiłek – kolejny mój ślad w tych
górach.
Okrążałem
dolinę z wioską rozciągniętą na jej dnie, a góry nad wioską powoli przesuwały
się, rozdzielając się lub nachodząc na siebie, okręcały się zmieniając swoje
oblicza, pokazywały ukryte wcześniej zbocza, a w miarę tracenia lub zyskiwania
wysokości przeze mnie, one też zmieniały swoją wysokość, rosnąc lub malejąc, czasami
znacznie - aż do granicy ich rozpoznania.
W
pobliżu przełęczy Widok jest stary, głęboki kamieniołom: ukryta wśród drzew
dziura w ziemi z pionowymi ścianami wykutymi ludzkimi rękoma. Kiedyś widziałem
tam jaskinię, taką malutką, na przykład dla lisa, i zwierzęce ślady przy niej;
wspomniawszy, skręciłem tam chcąc zobaczyć, czy szczelina w skale nadal jest
zamieszkała. Jest. Na śniegu zobaczyłem ścieżkę wydeptaną przez… nie wiem przez
kogo, nie umiem czytać tropów. Widok ten ucieszył mnie.
Już
parę lat temu porzuciłem drogi i szlaki idąc tam, gdzie się mi podoba, gdzie
poniosą oczy zaciekawione lub uwiedzione widokami. Teraz też nie zważając na
drogi szedłem szczytami wzgórz, albo schodziłem nieco niżej omijając lasy, a że
po przecięciu szosy do wioski były to północne stoki, często szedłem po śniegu.
Z wierzchu był stwardniały, stary, ale nie wytrzymywał mojego ciężaru, niemal
przy każdym kroku buty wpadały mi w śnieg po kostki. Sporo kalorii spala się
idąc po takim śniegu, ale to dobrze, bo w ciągu zimy przybyło mnie dwa
kilogramy; może dlatego śnieg nie mógł mnie utrzymać?..
Szedłem
myśląc coraz częściej o żegnaniu się z górami do jesieni. Mijałem dziwny
zagajnik, bo brzozowo-wierzbowo iwowy (czy ja dobrze to napisałem?),
patrzyłem na pień świerka roztrzaskany upadkiem na skały i na sterczący z ziemi
kikut najeżony kolcami urwanych włókien drewna. Słuchałem chrzęszczącego
odgłosu kijów wbijanych w zeskorupiały śnieg albo szelestu trawy rozgarnianej
butami. Idąc gryzłem chleb nadziany ziarnami słonecznika, czułem pod zębami ich
sprężystą twardość, a czasami nic nie mogłem ugryźć zaklejony ciągnącą się
krówką. Wchodziłem na przełęcz wpatrzony przed siebie, na styk dalekiego nieba
i bliskiej ziemi, wiedząc, iż za chwilę, za parę kroków, tam właśnie wynurzy
się cienka zrazu, ale szybko rosnąca niebieska linia dalekich Karkonoszy.
Stałem przy lipie, jednej z tych moich lip, trzymając dłoń na jej pniu i czując
jej ciepło; nieco niżej i kilometr dalej widziałem na stoku drugą moją lipę;
wiedziałem, że i z nią się przywitam. Klęczałem nad przebiśniegami, a widząc
ich delikatność, nie mogłem nadziwić się odporności tych roślin na trudy tak wczesnego
kwitnienia.
W
postrzeganiu świata i swoich przeżyć czasami udaje się wyjść poza
przyzwyczajenie i codzienność, widzieć ostrzej, głębiej, intensywniej. Bywa, że
zobaczy się coś, czego wcześniej nie widziało się, mimo oglądania tego wiele
razy. Codzienne wrażenia i widoki stają się świeższe, intensywniejsze,
odciskające w nas ślad, zauważalne. Patrzę, widzę i zapamiętuję. Jestem tutaj i
teraz, odbieram świat i przeżywam go w sobie. Mam przeczucie ważności tej
chwili i pamiętania o niej.
Drugą
moją dłuższą przerwę zrobiłem pod tamtą kępą brzóz na stoku Ogiera.
Chciałem
usiąść i zagapić się, pozwolić myślom wędrować gdzie chcą, oczom wybierać na co
chcą patrzeć, ale nosiła mnie niecierpliwość… nie, to było raczej pragnienie
zobaczenia wszystkiego i zewsząd. Kręciłem się więc wokół drzew, patrzyłem na
uschnięte listeczki brzóz, liczyłem kolce na odrostach róż, zerwałem jeden owoc
i zjadłem (stracił swój dobry smak). Stałem patrząc na Trzmielową Dolinę,
odchodziłem parę kroków, wracałem i znowu patrzyłem, a w końcu ponownie z całą
siłą uświadomiłem sobie fakt żegnania się z górami i witania karuzel z
szaleństwem przeprowadzek, nocami spędzonymi w kabinie scanii i dni z pijanymi
klientami.
Oczy
zapiekły, obraz rozmazał się; zdjąłem okulary i rękawicą przetarłem twarz.
Zostało
dwie godziny do zmierzchu, do samochodu miałem trzy kwadranse drogi, zszedłem
więc w Dolinę, odwiedziłem moją prywatną Lipową Dolinkę, zajrzałem między
drzewa (nie krzewy!) głogowego lasku, pozwoliłem oczom zaplątać się w splątanym
labiryncie konarów głogów i poszedłem na Wysoczkę, wzgórze wznoszące się nad
Doliną. Pamiętam i będę pamiętać swój taniec oczarowania sprzed paru laty na
szczycie tej górki, gdy będąc tam po raz pierwszy, kręciłem się wokół nie
wiedząc gdzie patrzeć, skoro panoramiczny widok z tego wzniesienia jest piękny
w każdym kierunku. Cały ten niewielki obszar, ledwie parę kilometrów
powierzchni, jest urokliwy; na jego poznawaniu spędziłem kilka dni – na pewno
nie ostatnich.
Wracając,
zauważyłem więcej niż w widziałem w poprzednim roku bel siana zostawionych przy
miedzach i między drzewami zagajników.
Wiele z nich gnije, a na dokładkę na
łąkach widać porzucone butelki po napojach lub olejach – ślady pracy
traktorzystów. Nie dość więc, że ci barbarzyńcy zaśmiecają miejsca tak ładne, to
jeszcze biurokraci dysponujący finansami państwa bądź Unii, partolą swoją
pracę, skoro wydawane przez nich przepisy pozwalają płacić rolnikom za te
pozostawione siano zmieniające się na łąkach w gnój.
Wyjechałem
trzy kwadranse przed zmrokiem, a że szkoda mi się zrobiło tych minut,
postanowiłem wejść na stok Dudziarza. Zjechałem z szosy na łąkę u stóp góry,
zakopałem samochód, huśtałem nim kwadrans nim udało mi wyjechać z błota, i
szybko-szybko poszedłem w górę. W połowie stoku dotarło do mnie, że jest już za
późno na podejście wyżej, do pierwszych drzew. Zatrzymałem się, odwróciłem i
patrzyłem na znikające w ciemnościach góry i na paciorki świateł poruszających
się szosą.
Witaj, Krzysztof.
OdpowiedzUsuńPrawdopodobnie Trzmielowa Dolina nosiła nazwę Trznadlowa Dolina. A trznadel to piękny ptaszek. Tylko ciii..., bo trzmiele mogą się obrazić.
A tak z innej beczki - trzmiel ma bardzo małe skrzydła w stosunku do wielkości swego ciała i zgodnie z zasadami aerodynamiki nie powinien latać. Ale on o tym nie wie i dlatego lata.
Pamiętasz, Krzysztof? Widzieliśmy krowy i młode byczki skubiące nędzną trawę. Ba, w pewnym miejscu smutne bydełko stało po kostki w błocie. Czy przy obecnych możliwościach transportowych musi dochodzić do takiego marnotrawstwa, a może ja jestem w błędzie?
Właśnie, Janku! Ja też widziałem takie bele siana zjadane przez krowy hodowane w tych górach. Lepiej dla środowiska, a i pożyteczniej, byłoby właścicielowi tego niechcianego siana oddać je hodowcy, albo myśliwym, którzy w zimie wykładają siano w karmnikach; myślę, że oni zabraliby siano z łąki, gdyby było darmowe lub tanie. Nie wiem, dlaczego tak się nie robi, a chciałbym się dowiedzieć. Chciałbym poznać powody tego zaśmiecania Gór Kaczawskich.
UsuńPamiętam swoje zdziwienie, gdy pierwszy raz widziałem trzmiela: taka spasiona beczułka wisząca w powietrzu. Trznadla nie znam… tak szczerze powiedziawszy, wiem o ptakach zawstydzająco mało…
Trznadel zamieszkuje pola i w miastach oraz parkach spotkać go nie można. Pamiętasz, Krzysztof? Chyba na poprzedniej wędrówce oglądaliśmy gniazdo ptasie osadzone nisko na krzewie głogu? To było prawdopodobnie gniazdo trznadla. Może kiedyś upoluję tego ptaszka.
UsuńA teraz dla urozmaicenia, coś z innej beczki, czyli z ćwiczeń wymowy. Wiersz należy czytać na głos.
W krzakach rzekł do trznadla trznadel:
„Możesz mi pożyczyć szpadel?
Muszę nim przetrzebić chaszcze,
Bo w nich straszą straszne paszcze.”
Odrzekł na to drugi trznadel:
„Niepotrzebny, trznadlu, szpadel!
Gdy wytrzeszczysz oczy w chaszczach,
Z krzykiem pierzchnie każda paszcza!”
O, kurcze! Bardzo trzeszczący i chrzęszczący ten wiersz :-)
UsuńJanku, przypomniała mi się historyjka z mojej pracy w Anglii. Kolega nosił w kieszeni karteluszkę z trudnymi wyrazami (konstantynopolitaneczka, na przykład), a to dla „zastrzelenia” Anglików. Kiedyś stwierdziłem, że wcale nie trzeba było gotować takiej artylerii. Otóż Linda, moja kierowniczka, pokazała mi adres w Polsce i poprosiła o przeczytanie nazwy miasta, Warszawy. Wyraźnie wymówiłem to słowo, a ona otworzyła usta, wydała z siebie jeden dźwięk, zamknęła usta i westchnęła w swoim języku:
-O, mój Boże.
Gniazdo pamiętam. Wyraziłem wtedy swoje zdziwienie małą wysokością, a więc łatwym dostępem do niego, a Ty zwróciłeś jakże trafną uwagę na osłonę liści.
Trznadla życzę Ci, Janku. Niech będzie najpiękniejszy i niech pozwoli sfotografować się ze wszystkich stron.
A ja znam jeszcze dłuższy wyraz w języku polskim - Konstantynopolikiewiczówna, albo
Usuńkonstantynopolikowianeczka.
Gniazdo w krzewie ulistnionym staje się niewidoczne dla jakiegokolwiek drapieżnika, a woń głogu maskuje zapach ptaków. Dodatkowo ptaszki znoszą do gniazda części różnych aromatycznych roślin: rumianku, lebiody czy męty. Plątanina gałązek oraz kolce sprawiają, że ptasia siedziba jest niedostępna dla napastnika.
Och, miałem napisać:
Usuńkonstantynopolitańczykowianeczka oraz
konstantynopolitańczykiewiczówna.
I zamiast mięty napisałem męty - ach ten nasz język.
Janku, chyba nie będę próbować wymówienia tych słów w obawie o całość mojego języka :-)
UsuńTak się zastanawiam… Konstantynopolitańczykiewiczówna byłaby córką ojca noszącego nazwisko Konstantynopolitańczyk. Tak, jak moja córka jest Gdulówną. Czy dobrze kombinuję?
Janku, wiem, że ptaki mają dobry wzrok, i to nie tylko sokoły, ale nie wiedziałem nic o węchu. Z Twoich słów wynika, że i ten zmysł mają nieźle rozwinięty. Wiesz coś więcej o tym?