120921
Wybrałem Radecznicę
z powodu sąsiedztwa wzgórz, po których wiele sobie obiecywałem;
był też parking w ruchliwym miejscu, a więc możliwość
bezpiecznego zostawienia samochodu na cały dzień. Co prawda mój
automobil ma 21 lat i niewiele jest warty, ale jest najcenniejszym
pojazdem na świecie, bo moim.
Zaparkowałem w
pobliżu bramy wejściowej do miejscowego sanktuarium. Była
uchylona, więc wszedłem i zobaczyłem, zdziwiony, zabudowane długie
schody; budynek kościoła jest dużo wyżej. Na portalu umieszczono
dwie płaskorzeźby z stylu socrealizmu: na jednej zakonnik podaje
opłatek chłopom, na drugiej żołnierzom. Wydały mi się dziwne,
jakby przeniesione z innej epoki. Stromą uliczką obok wszedłem
wyżej i zobaczyłem, zaskoczony, wiele budynków szpitala
psychiatrycznego i bloki mieszkalne. Duża wieś. Później
dowiedziałem się, że aspiruje do miana miasta, oraz, że
nieodległy Goraj prawa miejskie już otrzymał.
Kierując się
zdjęciami Google minąłem blok, wszedłem w ciasną uliczkę, w
jakieś kręte opłotki. Nie spodziewałbym się tam drogi, ale
jednak była: zaułek zamienił się w wąwóz, a ten wyprowadził
mnie na otwarte przestrzenie.
Szedłem bez
sprecyzowanego planu. Trochę liczyłem na pola i wzgórza blisko
wioski, ale nie widząc pasujących mi dróg, poszedłem dalej. W
końcu plan podstawowy się nie zmienia: po prostu chodzenie tam,
gdzie ładnie.
Ranek był lekko
chłodny, dzień bardzo ciepły, prawdziwie letni, ale z lekką
mgiełką w powietrzu. Sweter zdjąłem po godzinie, po drugiej i
kurtkę schowałem w plecaku. Będę tęsknił za wędrowaniem w
samym podkoszulku, za swobodnym siadaniem na trawie bez obawy o
zmarznięcie czy przemoczenie, za wiatrem we włosach.
Droga wyprowadziła
mnie na skrzyżowanie, przy którym jest cmentarz z czasów pierwszej
wojny. Tablica informuje o pochowanych tutaj żołnierzach
austriackich i rosyjskich. Rozejrzałem się: kilka wydłużonych
wzniesień przypominających groby ziemne, brzozowe krzyże,
nieliczne drzewa z liśćmi prześwietlonymi rannym słońcem.
Niewielki, zielony cmentarz bez gąszczu kamiennych grobów. Na
powierzchni może piętnastu arów pochowano blisko cztery tysiące
ludzi, a to znaczy, że chowani byli w zbiorowych mogiłach. Patrząc
na ten ładny skwer trudno uwierzyć, że leżą tutaj szczątki tylu
młodych (w większości) ludzi! Tyle bezsensownie przerwanych
istnień ludzkich, miłości i smutków nieprzeżytych, tyle nadziei
tutaj znalazło kres. Wspomniałem płaskorzeźbę z portalu świątyni
na dole, i ze złością pomyślałem, że gdyby kapłani nie
błogosławili z takim zapałem ludzi zabijających się wzajemnie,
nie święcili ich narzędzi zabijania, może mniej byłoby wojen,
albo przynajmniej nie byłyby tak okrutne…
Cmentarz jest z 1915
roku, a więc nie żyją już dzieci ludzi, których kości tutaj
leżą. Nikt o nich nie pamięta, może tylko czasami ktoś, sam
będąc starym, wspomni o dawnej rodzinnej historii, o swoim dziadku,
który nie wrócił z wojny i nie wiadomo, gdzie jest pochowany…
Politycy wywołujący
wojny powinni przymusowo i do końca życia być grabarzami.
Rozejrzałem się.
Na północy zobaczyłem odległe, niezalesione zbocza i skręciłem
w drogę tam prowadzącą. Nie miałem ochoty iść lasami, chciałem
widzieć wokół siebie dal i błękitne niebo.
Idąc widokową
drogą, minąłem ostatnie domy Zaporza, przeciąłem lokalną szosę
i oto nową drogę miałem przed sobą.
Wiodła mnie dnem
doliny, z obu stron po zboczach wzgórz wznosiły się pola. Jedna z
bocznych dróżek wchodziła w poprzeczną dolinkę zamkniętą
lasem, a wyżej, na miedzy, rosło samotne drzewo. Skręciłem tam,
chcąc pod tym dębem, jak się okazało, zrobić przerwę. Schowane
na uboczu ładne ciche miejsce.
Parę godzin później, wracając,
siedziałem pod innym dębem rosnącym na zboczu innego wzgórza, też
wśród pól. Widok sprawił mi przyjemność. Otóż na dalekim
horyzoncie widziałem wieżę widokową stojącą nad Hosznią
Ordynacką, Górę Łysiec oraz ostatnie domy Gilowa. Po raz pierwszy
rozpoznałem kilka dalekich szczegółów, a więc stało się to, co
w Górach Kaczawskich jest normą. Może będzie mi dane poczuć do
Roztocza to, co czuję do Gór Kaczawskich? Nie wiem, jak nazwać to
uczucie głębokiego przywiązania. Mówimy o miłości wobec miejsc,
krain, widoków, dzieł sztuki, zwierząt, natury, ale nie wiem, czy
słusznym jest używanie tego słowa. Skłonny byłbym rezerwować je
jedynie dla uczucia wobec drugiego człowieka. Jak jednak mam nazwać
to, co czuję, widząc samotne drzewo na zboczu pagóra lub polną
drogę wijącą się w oddali? Nie wiem. Wiem, że ich widoków i
bliskości jestem niesyty. Nawet jeśli wracam z obietnicą zrobienia
sobie kilku leniwych dni przerwy, już na trzeci dzień chciałbym
jechać. Czasami jadę na przekór sobie, gnany odczuwaną tęsknotą
wobec której jestem bezsilny, także niejasnym przeczuciem unikania
straty.
Dość rozczulania
się, pora wracać na szlak. Wieżę widokową widziałem kilka razy
w ciągu dnia, zawsze daleką, ledwie widoczną na granicy ziemi i
nieba. Dzisiaj była dla mnie znakiem rozpoznawczym tej części
Roztocza, niczym Ostrzyca na Pogórzu Kaczawskim. Aparat oczywiście
kiepsko widzi, dlatego widok spod dębu powiększyłem. Sprawdzałem
teraz, odległość wynosiła 5, może 6 kilometrów.
Oglądając zdjęcia
Googli zobaczyłem, że jeśli skręcę w następną boczną drogę,
dojdę do innej, znanej mi już, a ta poprowadzi mnie do kapliczki na
rozstajach, tej obsypanej śmieciami. Po drodze był co prawda las, a
bieg drogi niepewny, ale przecież nie po raz pierwszy szedłbym na
przełaj. Teraz, gdy pola są puste, nie ma problemów iść tam,
gdzie się chce dojść. Las i leśna droga nie podobały mi się,
więc skręciłem między drzewa, a później idąc ścierniskiem
doszedłem do starej znajomej. Dobrze jest iść znanymi drogami,
mając wielki przestwór pól wokół siebie.
Odruch grzybiarza
zawsze mi się włącza samoczynnie, gdy idę przez las, tak też
było w tym niewielkim zagajniku. Myszkując wzrokiem po przydrożu,
motocykl zobaczyłem dopiero gdy byłem przy nim. Był to stary
pojazd popularnie zwany wueską, motocykl mojej wczesnej młodości,
lat marzeń o własnej maszynie. Miał silnik o pojemności 125
centymetrów i mocy siedmiu koni, osiągał zawrotną szybkość
osiemdziesięciu kilometrów. Z rozczuleniem patrzyłem na motocykl,
który teraz wydał się taki biedny, taki mały i prymitywny, a
kiedyś był obiektem pożądania wiejskich smarkaczy. Także moim,
przynajmniej do czasu, gdy wujek pozwolił mi na przejechanie się
jego junakiem.
W niespodziewanym
miejscu, bo na stoku wzgórza, nie na dnie doliny, we wsi Podlesie
Małe jest jezioro. Dzikie, bez ośrodków i plaż, z szuwarami,
starymi wierzbami na brzegu i linią lasu po drugiej stronie. Ładne
jezioro, ale zaśmiecone. W wodzie pływają butelki, a pojemniki na
śmieci są przepełnione. Z ciekawością (ale i zazdrością)
patrzyłem na wędkarza co parę minut zdejmującego z haczyka rybę;
były niewielkie, ale przecież takie są najsmaczniejsze.
Rozmawiając z nim, chciałem usiąść na ławce stojącej obok,
jednak całe jej otoczenie było zaminowane przez psy. Na wąskim pasie zieleni
między brzegiem a jezdnią rozłożyła się rodzina na niedzielny
piknik. Obrazu dopełniali młodociani motocykliści warczący na
ulicy swoimi terenowymi maszynami. Dziękuję, miejsce nie dla mnie.
Przy głównej ulicy
wioski, na prywatnej posesji rośnie… Zaraz, jak się nazywa ta
roślina, widywana kiedyś w Ustroniu? Właściciel powiedział, że
to datura. W domu sprawdzałem, ale pewności nie miałem. Brugmansja
czy datura vel bieluń? Wątpliwości wyjaśniła Anika na swoim
blogu Chwile Zachwycone.
Fotografowałem
brugmansję, śmiertelnie trującą roślinę pochodzącą z Ameryki
Południowej. Niech będzie śmiertelna, ale piękną jest!
Niewiele dalej, przy
tej samej uliczce, rośnie surmia, czyli katalpa z rodziny
bignoniowatych (język można połamać na tych nazwach), drzewko
dość często widywane w ogrodach i parkach. Liście surmii, jasne i
wielkie, są ładną ozdobą.
Jeśli ktoś z Was
zauważył błąd w nazwach, proszę o jego wskazanie.
Mogłem zejść do
wioski i samochodu drogą przy cmentarzu wojennym, ale mając jeszcze
trochę czasu, skręciłem w polną drogę. Będąc blisko lasu
chciałem zawrócić, ale zobaczyłem dwóch grzybiarzy idących z
naprzeciwka; w torbach nieśli grzyby. Zebrali moje grzyby! –
wzburzyła się we mnie krew grzybiarza. Poszedłem do lasu. Ładny
był, pięknie prześwietlony popołudniowym słońcem, ale grzybów
nie znalazłem. Doszedłem do skrzyżowania dróg leśnych, ta w lewo
kusiła swoją urodą. Próbowałem wyobrazić sobie układ
przestrzenny, wyszło mi, że powinna prowadzić w stronę wioski,
więc poszedłem. Las szybko się skończył, i ujrzałem piękną
okolicę.
Szedłem wolno nie chcąc, by droga zbyt szybko się
skończyła. Te widoki mam w zamian za grzyby – przyszła mi do
głowy dziwna, nieracjonalna myśl. Droga oczywiście skończyła się
za szybko, jak wszystkie ładne drogi, nieco niżej zamieniając się
w uliczkę. Dwa kilometry dalej zobaczyłem portal kościoła i swój
samochód.
Trasa:
Z parkingu przy
bazylice w Radecznicy polami pod Wólkę Czernięcińską. Dalej
polnymi drogami na wschód, w stronę Gilowa, a następnie nad
jezioro w Podlesiu Małym. Powrót do Radecznicy zakolem, od
południa.