210121
Z Bełczyny pod Ostrzycę. Polami i Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd pod wzgórze Chmielec, powrót lasem na pola pod Ostrzycą. Odszukanie źródeł strumieni Sklęczka i Sobótka. O zachodzie słońca powrót na zbocze Ostrzycy.
Nad ranem, szykując się do wyjścia, przypomniałem sobie, że nie ustaliłem trasy. Usiadłem nad mapą i błądziłem po niej wzrokiem, ale zobaczywszy Ostrzycę, przypomniałem sobie o niezrealizowanym planie odnalezienia źródeł dwóch strumieni na rozległych polach w pobliżu góry. Mam więc plan, ale którędy jechać? Aha! Złotoryja, Pielgrzymka i… tak, Bełczyna.
Pojechałem.
Pod Lubinem okazało się, że powinienem jeszcze zapytać Google o zmiany ruchu na niedokończonym odcinku drogi S3, bo mimo że jechałem zwykle, mignął mi nad głową kierunkowskaz na Zieloną Górę, czyli na północ. Przejechałem chyba z dziesięć kilometrów, nim mogłem zawrócić. Parę lat temu ustały prace przy kilkukilometrowym odcinku tej drogi, a ja, mając dość uciążliwych prowizorek drogowych, jeżdżę bocznymi, wyboistymi drogami. Od lat nie ma dobrej, wygodnej drogi z Leszna w stronę eski pod Legnicą.
Pokręciłem się jeszcze po wiosce szukając dobrego miejsca na zaparkowanie, w końcu zostawiłem samochód u stóp Ostrzycy i poszedłem. Ciężko się idzie pod górę po głębokim, rozmiękłym śniegu, ale później okazało się, że polami szło się wygodniej, ponieważ ziemia jeszcze pamiętała niedawne mrozy.
Cel główny, źródła, zostawiłem na później, teraz po prostu ruszyłem przed siebie. Rozległe pola, a tamtejsze potrafią mieć sporo ponad sto hektarów powierzchni niedzielonej miedzami, mogą być monotonne, ale nie wtedy, gdy się idzie blisko ściany lasu. Sama granica, miejsce styku dwóch światów, ma dla mnie urok, często podkreślany jeszcze pochyłościami zboczy wzgórz – miejsc, gdzie pole wznosi się ku drzewom rosnącym na zboczu, a drzewa schodzą ku polu. Jest więc tak lubiane falowanie płaszczyzn, są też śródpolne kępy drzew lub tarnin, i oczywiście polne drogi – moje przyjaciółki. Chyba tylko głębokie koleiny zrobione ciężkim sprzętem leśników ujmują im urody. Drogi potrafią być ładne nawet w deszczowy dzień, rozmiękłe i rozpłakane, a jeśli mogą się wystroić niechby miedzą zieloną, wdzięcznym łukiem pod grzbietem wzniesienia, paroma brzózkami lub samotnym dębem, wtedy są piękne niezależnie od pory roku i aury. One są czarodziejkami dokładnie tak, jak bywają nimi nadobne kobiety, bo jedne i drugie mają zdolność czarowania.
Na pewno z powodu ich czarów przeszedłem Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd ruszyłem na rozległe przestrzenie bliżej Twardocic. Wiele tam jest dróg, dzisiaj przywitałem się ze znanymi, ale i poznałem nowe.
Rzadko się zdarza, żeby leśne drogi były zaznaczone na mapie poprawnie, czyli zgodnie ze stanem faktycznym. Dzisiaj trafiłem na taką – biegnie dokładnie tak, jak nakreślono na papierze. W ten sposób poznałem wygodne przejście przez leśny masyw pod Ostrzycą.
Mając ruszyć ku źródłom, zatrzymałem się wyżej, pod lasem. Patrzyłem na pola i na mapę, ale nie mogłem ustalić, gdzie są strumienie, zwłaszcza, że fotografie satelitarne nie zgadzały się z mapą. Ruszyłem z mocnym postanowieniem odnalezienia, nawet gdybym miał metodycznie przeszukiwać sąsiedztwo szosy, którą obydwa strumienie przecinały. Znalazłem i od razu poznałem przyczynę początkowych kłopotów: las wokół strumienia jest duży, zupełnie niepodobny do małej kępki zaznaczonej na mapie.
Wszedłem między drzewa, w szarość i gąszcz. Nagie, czarne drzewa na tle szarego nieba, rozsypujące się, omszałe pnie, sterczące wiechcie uschniętych badyli, czarna, błotnista ziemia, a w zagłębieniach kałuże. Obumieranie i rozkład. Tak, wiosna wszystko zmieni, ale teraz, w środku zimy, tak widzę to i podobne miejsca.
Nie znajdzie się tam czystego, klasycznego źródła, wody bijącej spod kamienia i ochoczo płynącej korytem o jasnym dnie, a czarne źródlisko, miejsca stopniowego wycieku wody. Ta najpierw nasącza ziemię wokół tworząc bagienko, później powoli spływa niżej, niezdecydowana, a może po prostu bez sił. Zatrzymuje się, tworzy małe rozlewiska, a rusza dalej, gdy namoknięta ziemia nie chce już przyjąć jej na powrót do swego wnętrza. Dopiero niżej, na pochyłości zbocza, woda spływa do jaru i nabierając szybkości, staje się strumieniem.
Bywa, że zwalone drzewa leżą jedne na drugich tworząc zapory nie do przejścia, są miejsca bronione przez zwarte ściany zarośli albo kolczaste pędy jeżyn i gęstwiny uschniętego zielska sięgającego twarzy.
W jednym z takich miejsc usiadłem na przewróconym drzewie. Byłem na zupełnym odludziu, bo mimo że do wioski jest stamtąd ledwie kilometr, któż tędy chodzi? Któregoś zimowego dnia zobaczywszy ślady butów zatrzymałem się i je oglądałem, zdziwiony, jakbym ślady niedźwiedzia zobaczył. Tak jest w wielu miejscach tych gór. Myśl o nienaruszonej samotności wśród leżących drzew, nad dzikim błotnistym strumieniem, sprawiała mi przedziwną przyjemność. Dobrze mi się tam siedziało, ale zimno wciskające się pod ubranie wygoniło mnie z tej samotni. Niewiele dalej błoto zamlaskało pode mną i z trudem wyciągałem stopy z rozmokniętej ziemi.
Niebezpiecznych bagien nie spotkałem nad kaczawskimi strumieniami, ale lepiej nie wchodzić na podmokłe źródliska bez ochraniaczy, ponieważ czasami wystarczy jeden źle postawiony krok, żeby zanurzyć się w błoto powyżej kostek.
Przyciągają mnie takie miejsca i jednocześnie odpychają. Jest w nich autentyczna pierwotność, natura niezmieniona przez człowieka, istniejąca tylko dla siebie, ale też jest wyraźna (i naturalna!) jej obojętność na nasze oczekiwania i oceny, co łatwo uznać za nieprzychylność. Wszak tutaj z odstawieniem plecaka byłby kłopot, wzrok grzęźnie w najbliższych krzakach, jest ponuro i szaro, błoto mlaszcze pod nogami, natomiast wyżej, na zboczu wzgórza, siedząc pod dębem w miejscu suchym i widnym, łatwo swoją wygodę i pogodny nastrój odczytać jako przychylność natury. Może więc obok bezpiecznej samotności, właśnie ta niezależność natury ciągnie mnie w takie miejsca?
Szedłem wzdłuż strumienia zbierającego drobne cieki, stopniowo szerszego i szybszego. Obszedłem podejrzane miejsce podobne do trzęsawiska, i po leżących w wodzie kłodach przeszedłem na drugą stronę. Dalej strome ściany jaru wygoniły mnie wyżej, na brzeg pola, a idąc tamtędy, doszedłem do szosy.
Z mostka zobaczyłem śmieci wyrzucone do strumienia.
Ktoś zatrzymał tutaj samochód i wprost do wody wyrzucił śmieci!
Chciałbym zobaczyć tego barbarzyńcę i dowiedzieć się, czy w jego głowie plączą się jakiekolwiek myśli o życiu, naturze i Ziemi, czy tylko chciwość pływa w morzu bezmyślności.
Zbadawszy jeszcze źródło Sobótki, sąsiedniego i podobnego strumienia, wróciłem na pola pod Ostrzycą. Nie miałem dalszych planów na resztę dnia, więc starym zwyczajem szwendałem się po rozległych polach u podnóża góry. Nieodmiennie przyciągają mnie śródpolne grupy drzew, dlatego kilka razy skręcałem ku nim chcąc zobaczyć je z bliska. Czasami wtedy tracą swój urok – na przykład jeśli zrobiono pod nimi wysypisko – ale jeśli barbarzyńców jeszcze tam nie było, często zyskują. Zagajnik, przy którym stałem, wyrósł wokół zagłębienia terenu, co uratowało drzewa – wszak maszyny i tak musiałyby omijać to miejsce. Brzozy stały czarno-białe nad zbrązowiałymi trawami, ale przecież nawet nie muszę wyobrażać je sobie letnimi, więc zielonymi i ciepłymi, skoro i teraz są ładne. Brzozy, jak drogi, zawsze są ładne.
Idąc pogórzańskimi polami, można zobaczyć dość rzadki widok: horyzont zaznaczony ostrą linią odległą o zaledwie dziesiątki metrów, przy czym cały widoczny krajobraz ograniczony jest do ziemi i nieba. Nie widać nic innego poza skibami dotykającymi nieba tak blisko, że – wydaje się – wystarczy chwila, a stanie się niemożliwe: dotkniecie horyzontu. Ta próba zawsze kończy się jego nagłą ucieczką, ale nie zniechęca, ponieważ uciekając, otwiera rozległą przestrzeń. Ma się wrażenie jej tworzenia, wszak przed chwilą nic nie było poza polem dotykającym nieba.
Nieco dalej znalazłem nieużywaną drogę (na jej środku wyrosła zgrabna wierzba iwa, już wystrojona baziami) i nią doszedłem do wioski Bełczyna. Rozpoznałem miejsce: zza tamtej rozlatującej się stodoły wyłania się Dzwonkowa Droga biegnąca od Sokołowca. Myśl o niej przywołała obraz trędowatych. Spojrzałem na swoje masywne, wygodne i odporne na przemoczenie buty, na topniejący w błocie śnieg. W jakim obuwiu szli tamci ludzie?
Wszedłem na Drogę, minąłem jeden i drugi zakręt, a przy pierwszych drzewach lasu usiadłem popatrzeć na koniec dnia. Na wprost mnie wznosiła się Ostrzyca, górna jej połowa oświetlona była niskim słońcem o barwie szafranu. Myśl o zachodzie słońca widocznym ze zbocza góry nie pozwoliła mi spokojnie siedzieć. Wstałem i idąc na przełaj podmokłą łąką, przeskakując strumyki, poszedłem ku Ostrzycy.
Spektakularnego zachodu nie było mi dane oglądać, ale przecież widziałem gasnące kolory na niebie i wzbierającą szarość na ziemi.
Patrzyłem na koniec dnia spędzonego w moich górach.