Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ols. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ols. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 marca 2019

Wawrzynek, Mostek i ols. O energetyce słów parę

240319

W Górach Kaczawskich okolice starego wapiennika na zboczu góry Wapniki.

W Górach Izerskich: z Wrzeszczyna na Kapitański Mostek, powrót brzegiem Kamienicy i Bobru.

Poznanie rezerwatu Ponikwa pod Legnicą.



Wznoszące się pod Bolkowem wzgórze Wapniki do dzisiaj niczym szczególnym się nie wyróżniało. Jest na uboczu moich i tych wytyczonych szlaków, zalesione, więc bez widoków, nawet o drogi tam trudno. Ot, jedno z setki wzgórz będących znaczkami na mapie. Rok temu, na przedwiośniu, gdy przechodziliśmy drogą biegnącą u stóp góry, na życzenie Janka skręciliśmy w las dla poszukania nieznanej mi wtedy rzadkiej roślinki – wawrzynka wilczełyko, które gdzieś tam miało mieć swoje stanowisko. Janek rozpoznał jeden krzaczek, mimo braku liści. Miejsce zapamiętaliśmy obiecując sobie powrót w przyszłym roku. Dzisiaj pojechaliśmy tam.

Była szósta, gdy założyliśmy plecaki, a pół godziny później, pamiętając miejsce, już z daleka zobaczyłem ten widziany rok temu krzaczek. Był wystrojony różowymi kwiatuszkami w ostatniej fazie kwitnienia. Nim zacząłem sesję zdjęciową, w pobliżu zobaczyłem kilka tych małych, niepozornych roślinek.


Zataczając koła znaleźliśmy ich dziesiątki. Gdy już przyjrzałem się listkom wawrzynka, dość charakterystycznym, łatwo było go rozpoznać, nawet bez kwiatków, a wiele, zwłaszcza maleństwa o wysokości 15 czy 20 centymetrów, nie kwitło. Zbocze góry ma tam bardzo urozmaiconą rzeźbę, ponieważ jest to teren starej, od wielu lat nieczynnej, kopalni wapienia. 


 Widzi się tam strome podcięte ściany, rampy ze śladami dróg, ciemne zaułki wgłębione w macierzysty masyw, ale to, co kiedyś było raną góry, czas i natura zabliźniły upodobniając miejsca do naturalnych formacji. Jedno ze zboczy, zielone od liści wielkiego skupiska barwinka, przywołuje uroczy obraz ładnego ich kwitnienia.

Wszędzie tam często widzieliśmy wawrzynki albo ich skupiska. Wszystkie cieszyły.
Czułem wyraźnie, jak z każdą chwilą, z każdym kolejnym widzianym wawrzynkiem, staje mi się ta roślina bliższa i ładniejsza. Bardziej moja – jak i ta kopalnia na zboczu kaczawskiej góry, zamieniona w malownicze miejsce będące już czymś więcej niż tylko znakiem na mapie.
Janek pokazywał mi wiele kwitnących roślin, ale nazwy mi się wymieszały i pamiętam tylko dwukolorową miodunkę ćmę i jasnotę purpurową, wcześniej myloną przeze mnie z odmianą pokrzywy.


Z ociąganiem w końcu ruszyliśmy do samochodu. Ledwie doszliśmy do polnej drogi, gdy na poboczu zobaczyliśmy… wawrzynki. A przecież szliśmy tędy! Kilka razy przyglądałem się wawrzynkowi myśląc, że akurat ten jest ostatnim widzianym, a niewiele dalej rósł następny. Nie wiem, który z nich był ostatni, w sumie widzieliśmy ich parę setek. Obiecaliśmy sobie wrócić tam za rok, w połowie marca.


Ta część naszej trasy była moim pomysłem, natomiast Janek zaproponował wejście na Kapitański Mostek. To stroma skała stercząca nad Bobrem na jego lewym brzegu, więc izerskim. Przejechaliśmy ponad 40 kilometrów, wzdłuż całych Gór Kaczawskich, spod Bolkowa do Wrzeszczyna, wioski znanej z elektrowni wodnej.
 
Widziałem wszystkie bobrzańskie elektrownie, wszystkie one robią na mnie wrażenie, a zwłaszcza dwie największe: pilchowicka i właśnie wrzeszczyńska. Obie są wiekowe, a to znaczy, że zbudowane były przez Niemców. Nasze władze zaniedbywały i nadal zaniedbują możliwości energetyczne naszych wód. Nie są one wielkie, ale są. Wolałbym widzieć wiele niedużych elektrowni wodnych niż jedną atomową, mimo iż nie jestem zagorzałym wrogiem „atomówek”.

We wrzeszczyńskiej elektrowni nadal działają urządzenia prądotwórcze zamontowane ponad 90 lat temu, jako że elektrownię oddano do użytku w 1927 roku. Przez okna widziałem generatory kręcące się już blisko wiek!

Elektrownie wodne i wiatrowe fascynują mnie, ponieważ wytwarzają prąd bez kominów. Wiatr wieje, woda płynie, a my mamy prąd – czystą, niezwykle uniwersalną energię wytworzoną w czysty sposób. Tyle wystarczy dla wzbudzenia podziwu, a tutaj wrażenie wzmaga solidność wykonania urządzeń. W obecnych czasach robienia byle jak, byle tanio, szybko i ładnie z wierzchu, zobaczenie urządzeń zbudowanych tak dawno temu i nadal dobrze działających, fascynuje i budzi tęsknotę za czasami, gdy rzecz wytwarzało się z pietyzmem, dla jej długiego używania. Obok wszystkich innych argumentów, coraz ważniejszy staje się dla mnie ten ekologiczny. Wszak dla wykonania tych urządzeń zużyto wiele ton precyzyjnie obrobionej stali, a tym samym konieczna była praca kopalń, hut, maszyn, więc energia, kominy, dymy, zużywanie zasobów planety. To wszystko było, owszem, ale przy wytworzeniu urządzeń niemal wiecznych; obecnie też jest to wszystko, chociaż w nieco mniejszym zakresie, ale za to przy wytwarzaniu urządzeń z założenia mających się szybko zepsuć. Patrzyłem na mury budynku, na mostek nad jazem i na urządzenia samego jazu – są starsze od mojej mamy, a wyglądają tak, jakby wybudowano je w roku urodzenia się jej prawnuczki.





Gdy przyjechaliśmy, w budynku elektrowni nie było nikogo, po powrocie widzieliśmy jeden samochód i jednego człowieka; zapewne przyjechał na kontrolę; takie elektrownie są niemal bezobsługowe. Pełna jej moc nie jest wielka (ale i rzeka dużą nie jest), wynosi 4,2 MW. Można założyć, że jest to moc wystarczająca do zasilenia dwóch – trzech tysięcy domów, czyli małego miasteczka lub wielu okolicznych wiosek.

Dla ciekawskich: wartość detaliczna prądu wytworzonego w tej elektrowni przy pracy pełną mocą, w ciągu godziny wyniesie 4200kWh razy 0,60 zł = 2500 zł, czyli na dobę 60 tys. Oczywiście właściciel elektrowni sprzedaje prąd po znacznie niższej cenie. Żeby kuszący obraz wodnych elektrowni nie był tak nieprawdziwie różowy, powiem, że największa polska elektrownia (opalana węglem brunatnym) ma moc 1200 razy większą od wrzeszczyńskiej.

Idąc wzdłuż Kamienicy i Bobru, rozglądałem się szukając dobrego miejsca na postawienie elektrowni. Miejsca znalazłem, brakuje tylko zgód, no i paru walizek pieniędzy.

Przeszliśmy mostkiem nad jazem na izerski brzeg i ruszyliśmy szlakiem, ale że nie jestem przyzwyczajony do zwracania uwagi na znaki w czasie swoich kaczawskich wędrówkach, wkrótce straciłem je z oczu, ciągnąc za sobą towarzysza. W pobliżu cynkowni, zakładu zupełnie tam niepasującego, obejrzeliśmy mapę i wyszło nam, że przy widocznym przed nami wzgórzu powinniśmy zejść nad Kamienicę, dopływ Bobru przecinający nam drogę do Kapitańskiego Mostku, i w dole szukać mostku na rzece. Lubię wędrowanie bez szlaku i bez dróg, wracać nie myśleliśmy, więc poszliśmy na przełaj. Zbocze opadające ku rzece okazało się strome, wysokie, zalesione dużymi świerkami ale jasne, a między drzewami w dole błyszczała woda.


 Kamienica jest prawdziwie górską rzeką: bystrą, pełną kamieni, głośną, płynącą głębokim jarem. Mostek okazał się kładką, znalazły się też znaki szlaku. Wiodły wąską ścieżką trawersującą kamieniste, strome zbocze. 



 

Tam jest tak ładnie, że postanowiłem przenieść o kilkaset metrów umowną granicę między Górami Izerskimi a Kaczawskimi. Po prostu przyłączam tamte okolice do moich gór, niech mi miłośnicy (a zwłaszcza pewna miłośniczka) Gór Izerskich nie mają tego za złe. Wkrótce stosowne poprawki będą uwzględnione na mapach.

Kapitański Mostek oczarował nas. Jest skalną piramidą zakończoną ostrym szpicem, na który wchodzi się schodami wykutymi w skale. Widok nieco ograniczają drzewa, ale i one mają niemały urok, ponieważ są to sosny fantazyjnie powykrzywiane. ciepłe, zwłaszcza w słońcu, a więc odmienne od zimnych świerków kojarzących mi się z borami dalekiej północy. Rzadko się zdarza możliwość patrzenia na korony tych drzew mając je na wprost, a nawet niżej, a tak właśnie jest na szczycie. Vis a vis, czyli po kaczawskiej stronie, też są skały, noszą miano Wysokich Skał, jednak adekwatność ich nazwy widać właśnie z Mostku: w paru miejscach są wysokimi i niemal pionowymi ścianami opadającymi wprost do wody Bobru.

Dwa są poziomy widokowe Mostku, obydwa zabezpieczone barierką, ale raczej symboliczną; bardziej ufać należy swojej równowadze niż tym zabezpieczeniom, a ekspozycja jest tam niemała. 






Widząc ciekawie ukształtowane zbocze nieco niżej, zeszliśmy tam. Były tam wąski skalny cypel zielony od mchów, drzewa przyczepione pionowych ścian i podobające się wrażenie dzikości miejsca. Skały Kapitańskiego Mostku widziane stamtąd wyglądały imponująco.

Dlaczego dopiero dzisiaj poznałem te miejsca??

Wracaliśmy ścieżką biegnącą blisko brzegów najpierw Kamienicy, później Bobru. W pewnej chwili zauważyłem, że woda płynie… w drugą stronę. W ten sposób dowiedzieliśmy się o minięciu niezauważonego ujścia Kamienicy do Bobru; obaj zgodnie uznaliśmy ten fakt na dobry powód do powrotu. Mam kolejne miejsca do odwiedzenia i lepszego ich poznania.

Nie spieszyliśmy się na szlaku, w rezultacie wróciliśmy pod elektrownię o piętnastej – za późno, żeby wejść na bliźniacze skały po kaczawskiej stronie. Pojechaliśmy pod Legnicę. Janek chciał mi pokazać swoje ulubione miejsce spacerów i dumań – rezerwat Ponikwa. To niewielki fragment lasu dość rzadkiego u nas. Jest tam ols, czyli las rosnący na terenach ze stojącą wodą. W takich warunkach najlepiej radzi sobie drzewo nazywane czasami Panią na bagnach – olsza; od niej poszła nazwa olsu, jak mniemam. W Jankowym olsie rośnie trochę dębów, jednak królują olsze, których korzenie nie gniją zatopione w wodzie. Tutaj ciekawostka: drewno olchowe nie jest zbyt dobrym materiałem do budowy, ponieważ szybko próchnieje, jednak zatopione w wodzie potrafi wytrzymać i sto lat, dlatego kiedyś wykorzystywane było do budowy konstrukcji na wodzie.

Rosnąc na olsie, drzewa wykształcają wysoki i gęsty system korzeniowy dla uniesienia pnia. Przy braku wody wydaje się, że stoją jak na szczudłach. Wokół niektórych drzew szeroko sięgające korzenie przypominały kłębowisko czarnych węży. Między drzewami leżą zwalone pnie porośnięte bujną roślinnością, rosną wysokie kępy traw bagiennych, a pod nogami jest miękka, uginająca się ziemia podchodząca wodą. Słowem: dzikie, istniejące tylko dla siebie, pierwotne, ładne miejsce. Nie dziwię się Jankowi przyjeżdżającemu tutaj.

Na brzegu lasu rosną spore dęby, daleko sięgające gałęziami wychylonymi nad łąką. Miejsca takie zwracają moją uwagę, są dla mnie urokliwe i ciepłe. Patrząc na nie, widzę siebie siedzącego pod dębem w letni dzień i patrzącego na słoneczny świat.

Jeszcze słowo o olszach. Są niemałymi i dość wysokimi drzewami, zwłaszcza gdy rosną w zwarciu. Mają wtedy wysokie, nagie i w miarę proste pnie, a ich korony widać pod niebem, jednak potrafią diametralnie zmienić pokrój rosnąc samotnie. Taką widzieliśmy na łące w pobliżu lasu, a zwróciła uwagę idealnie symetryczną sylwetką i równomiernie rozmieszczonymi konarami, przy czym pierwsze wyrastały na wysokości metra. Wyglądała jak choinka świąteczna rysowana w kształcie równiutkiego stożka, tylko bombek i lampek jej brakowało.

Niestety, nie mam zdjęcia tego naprawdę ładnego drzewa.










W wielu miejscach naszej dzisiejszej wędrówki widzieliśmy śmieci. Jest zależność wprost proporcjonalna między ich ilością a popularnością miejsc, ale widzieliśmy też dużo śmieci najwyraźniej przywiezionych w ustronne miejsce i tam zostawianych. Daleko od szosy, a nawet od garbatego duktu, widziałem trzy opony. Przecież ktoś musiał specjalnie tutaj przyjechać żeby je wyrzucić!

Przejeżdżając przez wioskę, widzieliśmy chłopaka wyrzucającego opakowanie do płynącej przy szosie rzeki. Miałem chęć zatrzymać się i zwrócić mu uwagę, ale obawiałem się swojej reakcji. Po ćwierćwieczu pracy w lunaparkach, moje nerwy przypominają stary, postrzępiony sznurek, więc gdybym się zatrzymał, mogłoby się skończyć na wykorzystaniu mojego bogatego słownictwa furmańskiego.

Próby zrozumienia takich ludzi, „wczucia” się w ich tok myślenia, poznania ich wersji widzianego świata, są nieskuteczne mimo wielokrotnego podejmowania prób. Ci ludzie tak mi są obcy i niezrozumiali, jak fanatycy religijni czy kosmici.

Mówi się o przewadze dobra nad złem, o duchowej przewadze ludzi kulturalnych i dbających o naszą Ziemię, o moralnym ich zwycięstwie, ale rzadko widzę te przewagi. Częściej widzę panoszenie się tamtych, barbarzyńskie obyczaje i takież myślenie. Bezczelność, pycha, siła i głupota są górą, a wszystkich zasypują góry śmieci.

Dlatego czasami myślę, że Gór Kaczawskich nie powinienem zachwalać.

Będą czystsze.








Za zgodą Janka, dodaję dwa zdjęcia przez niego zrobione, a na nich olsza, o której pisałem.