260323
Na
dwusetną wędrówkę kaczawską poszedłem śladami pierwszej, ale
zacząłem w innym miejscu. Ilekroć zostawiałem samochód na
odludnym parkingu pod Łysą Górą, tylekroć obawiałem się o
jego całość, a szczególnie dzisiaj chciałem mieć wolną
głowę. Zostawiłem samochód w połowie trasy, w Komarnie, ale
powtórzyłem ją dość dokładnie.
Temperatura
była akuratna, wiatr głowy nie urywał, i chociaż słońca było
na lekarstwo, mogę powiedzieć, że aura mi sprzyjała, zwłaszcza
jeśli wspomnę cały następny deszczowy tydzień.
Dzień
pełen był wspomnień, przy czym nierzadko wspomnienie
pojawiało się samo, nie wywoływane; ot, po prostu gdzieś
spojrzałem i widziałem obraz sprzed lat.
Ta
droga wiedzie po zboczu Barańca, jego szczyt uzbrojony masztami
antenowymi widać w głębi. Dzisiaj przechodząc obok spojrzałem na
drogę i w tej chwili zobaczyłem ją w słońcu, przysypaną
śniegiem, na którym robiłem pierwsze ślady.
Polana
Czterech Świerków na zboczu Dudziarza. Czyż nie jest ładna?
Kusząca? W nieznanych wtedy górach pojechałem na poszukiwanie
drogi do tej polany. Znalazłem, chociaż nie od razu, a na polanie
okazało się, że świerków jest sześć; nazwę jednak zostawiłem.
Czy
w opuszczonym kamieniołomie nora pod korzeniami nadal ma lokatora?
Przechodziłem opodal, więc sprawdziłem. Ktoś nadal w niej
mieszka.
Brzozy
na Ogierze, moje brzozy, ucierpiały od wiatru. Kamienne siedzisko
pod nimi czekało na mnie, ale widok z niego zasłaniały odłamane
konary brzóz. Tam właśnie, w zwykłym miejscu, zrobiłem przerwę.
Moje
odwiedziny znanych i lubianych miejsc stopniowo coraz silniej
naznaczone są myślą o byciu tam po raz ostatni.
W
czasie weekendów zawsze stoją samochody na parkingu pod Przełęczą
Komarnicką; z niej na Skopca jest mniej niż pół godziny marszu
wydeptaną drogą. Całe Kaczawy są puste, jedynym wyjątkiem (może
jest ich dwa, jeśli dodać Okole) jest niepokaźne wybrzuszenie w
lesie – szczyt Skopca. Tak wyglądał szczyt tej góry i droga na
niego 12 lat temu.
Tak
wygląda teraz, a tej uroczej dróżki otulanej konarami świerków
też już nie ma. Jest szeroka wydeptana droga, a las znacznie
przerzedzony, co widać na tym zdjęciu.
Droga w lewo prowadzi na
szczyt odległy o jakieś sto metrów. Zwróćcie uwagę na fragment
dalekiego i ładnego widoku otwierającego się przy buku i zakręcie
drogi. Wystarczy wejść nieco dalej na polanę, by zobaczyć na
pierwszym planie Połom, górę wywożoną na ciężarówkach, a nad
spłaszczonym jej szczytem ledwie zarysowaną, nieco ciemniejszą od
nieba, ale widoczną Ślężę. Góra widoczna z prawej to Dudziarz;
na jego zboczu widać Polanę Czterech Świerków, a w najdalszej
dali, na horyzoncie, Trójgarb i Chełmiec w Górach Wałbrzyskich.
Gdzieś tam majaczą na granicy widoczności nierozpoznane szczyty
Gór Kamiennych. Nieomal każdy fragment widzianych tam gór, z tej
odległości ledwie widoczny albo i tylko spodziewany, ma u mnie
nasyconą barwę złożonych wspomnień wielu wędrówek.
Obrazki
ze szlaku
Pokręcone
drzewo zakończyło żywot skręciwszy się za bardzo.
Wiązy przy drodze przecinającej Trzmielową Dolinę. W nocy można się przestraszyć tych drzew.
Dom
z widokiem na Widoku. Widok jest nazwą wzgórza, z którego roztacza
się piękny widok na Kotlinę Jeleniogórską, na miasto i niemal
całe Karkonosze. W pobliżu, parę setek metrów w bok, jest
Przełęcz Widok z widokiem na dwie strony siodła. Same widoki!Domy
z widokami w górnym Komarno, obok tabliczka „Kupię tę działkę”.
Nie dziwię się zainteresowanemu, skoro widok miałby rozległy.
Sentencje
na posesji w Komarnie; ciekawe, na ile tę pierwszą stosuje
właściciel domu.
W
bukowym młodniaku znak pomiarowy i zafoliowana kartka przypięta do
drzewa informująca o byciu na Dudziarzu, górze zaliczanej do Korony
Gór Kaczawskich. Kiedy byłem tutaj 12 lat temu, nie było tej
kartki; zdaje mi się, że i młodniaka wtedy nie było.
Przejście ładnym, widnym lasem świerkowym na Straconce.
Trasa:
Z Przełęczy Komarnickiej szlakiem via Kobyła, Źróbek, Przełęcz
Widok i wzgórze Widok na parking pod Łysą Górą. Powrót podobną
drogą (z wejściem na Ogiera). Dalej: szlakiem na Skopca, następnie
lasami i starym szlakiem na Dudziarza. Powrót częściowo
południowymi zboczami tej góry, później starym szlakiem. Pod
Ziemskim Kopczykiem opuszczenie szlaku i zboczami Barańca powrót na
Przełęcz Komarnicką.
Statystyka
dnia dzisiejszego: 10,5 godziny na szlaku. W ciągu ośmiu godzin
przeszedłem 26 km. Zgodnie z jedną mapą podejścia wyniosły w
sumie 1500 metrów, zgodnie z drugą trochę ponad 1000. Zostanę
przy wielkości tysiąca metrów. Porównywałem już podejścia do
wysokości wyimaginowanego drapacza chmur, ten dzisiejszy miałby 350
piętr. Doprawdy, nie wiem, jakim cudem wpełzłem na taką wysokość.
Chyba dzięki podpieraniu się kijami.
Dwieście
dni
Czy
decydując się pójść na Skopca w styczniowy dzień 2011 roku
mógłbym przypuszczać, że oto zaczynam wieloletnią przygodę?
Przecież nie, a właśnie tak było. Nigdy nie wiadomo, jakie skutki
mieć będzie nasza z pozoru drobna decyzja. Mój związek z tymi
górami miał wielorakie skutki, nie tylko w sposobie spędzania
wolnych dni, ale i w utrzymaniu się w mojej pracy aż do emerytury i
nawet po jej przyznaniu. Wydanie książek „górskich”, jak
nazywam dwie pierwsze, treścią związane z Sudetami, także było
rezultatem fascynacji Górami Kaczawskimi – jak i miejsce oraz
sposób spędzania letnich urlopów w ostatnich latach, już
emeryckich. Możliwe, że ta lista nie jest zamknięta, wszak
przyszłość jest nieodgadniona, więc mogą się ujawnić inne
wpływy gór na moje losy.
W
początkowym okresie wyjazdów w Sudety miałem zamiar wejścia na
szczyty zaliczane do Korony Gór Polski, i w ramach realizacji tego
zamierzenia dwanaście lat temu poszedłem na Skopca w Górach
Kaczawskich. Dość szybko zamysł porzuciłem, ale na kaczawskie
drogi wróciłem po roku, a nim upłynął, wróciłem jeszcze 10
razy. W każdym kolejnym roku spędzałem w tych górach parę
tygodni, a rekord ustanowiłem w 2014 roku, chodząc po kaczawskich
górkach 27 dni.
Oczywiście
nie wszędzie, ale wcale nierzadko bywa, że wiem gdzie skręcić na
rozdrożu albo i bezdrożu, by dojść tam gdzie chcę.
Chodziłem
po błocie i głębokim śniegu, ale i uroczymi zielonymi dróżkami
wśród kwiatów; w dni przygniecione ciężkimi chmurami, ale też w
słoneczną kolorową jesień lub w czasie zimy skrzącej się
błękitnie i diamentowo, chociaż tych pierwszych było znacznie
więcej. Szedłem urzeczony bajecznymi widokami i niebieską dalą,
ale i przedzierałem się przez chaszcze, wyszarpując buty z
plątaniny jeżynowych pędów i pomstując swój pomysł przejścia
przez las akurat tędy. Czasami wyruszałem w drogę spóźniony, ale
częściej mój szlak zaczynał się jeszcze nocą, by jutrzenkę i
wschód słońca oglądać z upatrzonej górki. Wracałem o
zmierzchu, a ilekroć do samochodu dochodziłem jeszcze za dnia,
czyniłem sobie wyrzuty o niepełne jego wykorzystanie; bywało
wtedy, że zatrzymywałem się gdzieś po drodze w ładnym miejscu i
patrzyłem na koniec dnia. Zdarzały się też powroty nocne, nie
zawsze zamierzone (bo pomyliłem drogę lub źle policzyłem czas);
wtedy siadałem w fotelu samochodu z satysfakcjonującą myślą o
dojściu i wzięciu od dnia wszystkiego, do ostatniej minuty, a nawet
więcej.
Miewałem
plany trasy, ale równie często, może nawet częściej, ledwie jej
zarys albo cały „plan” był decyzją pojechania gdzieś i
pochodzenia po okolicy; na przykład kilkakrotnie jechałem do
Komarna z myślą o poszwendaniu się po Trzmielowej Dolinie, tak po
prostu.
Początkowo
trzymałem się szlaków, wybierałem popularne góry, szedłem tam,
gdzie na mapie zaznaczone było miejsce widokowe, później dałem
się prowadzić drogami, aż kiedyś zostawiłem je i ruszyłem tam,
gdzie oczy lub chęć mnie niosły, nie zważając na drogi czy
ścieżki. Odkryłem wtedy niezliczoną ilość miejsc widokowych
niezaznaczonych na żadnej mapie i zacząłem tworzyć swoją własną
listę najładniejszych miejsc. W związku z tą listą, istniejącą
tylko w mojej pamięci (dziurawej, jak się zaraz okaże), miewałem
„plany” rodzaju lubianego przeze mnie. Zaczynało się od
wspomnień, czasami jednego obrazu zapamiętanego gdzieś na szlaku,
a tak dla mnie ładnego, czy raczej tak silnie działającego na
mnie, co nie zawsze oznacza ładnego w potocznym rozumieniu, że
pojawiała się chęć powrotu. Tylko gdzie, skoro nie zawsze
potrafiłem obraz ulokować w konkretnym miejscu szlaku? Szukałem,
niekoniecznie z dobrym rezultatem, ale zwykle przy tych okazjach
znajdywałem inne ładne miejsca.
Z
biegiem czasu spędzonego na kaczawskich drogach i bezdrożach
stawały się one bardziej mi bliskie. Ten czas okazał się bardzo
krótki, skoro już po kilku dniach na szlaku miałem pierwsze
„swoje” miejsca, którym wierny jestem do dzisiaj.
Wypracowałem
zwyczaje związane z wyjazdami. Na przykład sposób na usypianie za
kierownicą w drodze powrotnej, gdy niewyspany i zmęczony nie mogłem
zapanować nad powiekami. Aby temu zapobiec, przygotowania do
niedzielnego wyjazdu zacząłem czynić już w piątek, kładąc się
spać wyjątkowo… późno. Dzięki temu, ale też stosując środek
nasenny (czytaj: piwo) w sobotę usypiałem już o godzinie 20, a
bywało, że i wcześniej.
Parokrotnie
próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego akurat te góry.
Udzielając
kilku odpowiedzi, nie jestem pewny zawarcia w nich wszystkich
powodów; może nawet brakuje najważniejszego, a to z powodu jego
nierozpoznania. Czy naprawdę wiem, dlaczego podoba mi się ta
kobieta lub ten utwór muzyczny?
Czuję
podziw dla ich urody, a z biegiem lat są mi bliższe – to mój
wkład w związek, który nie wydaje mi się jednostronny, skoro góry
dawały mi siły do przetrwania trudnych okresów, a tych nie
brakowało w minionych latach. Siły i oczyszczenie – tyle mam od
nich.
Podoba
mi się pustka na szlaku, nostalgia odczuwana późną jesienią i
zimą, oczywiście ich wygląd, bardziej przypominający pagórki
wyżyny niż góry. One są przyjazne dla wędrowca. Im lepiej je
poznawałem, tym bardziej chciałem poznać dobrze, może w nadziei
stania się tych górek moimi.
Pieczołowicie
obejmuję je pamięcią, więc są moje i tak się w nich czuję: jak
u siebie.
Niżej
zamieszczam kilkanaście zdjęć z dwunastu kaczawskich lat. Nie są
reprezentatywne ani szczególnie ładne, wybierałem je trochę na
chybił trafił, ale nie bez zamysłu: chciałem zilustrować
odmienności aury. Miałem pomysł opublikowania zdjęć wyjątkowo
udanych albo z miejscami dla mnie szczególnymi, jednak w realizacji
plan ten okazał się kłopotliwy, a to z powodu ich ilości: tylko z
tych gór mam w komputerze 16 tysięcy zdjęć.
Brzozy
na Ogierze sfotografowane w
styczniu 2013 roku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będą jednym
z miejsc Jasiów, ponieważ ich historię napisałem półtora roku
później, ale pisząc, pamiętałem o tej kępce brzóz.
Inne
moje brzozy, na zboczu Maślaka. Znam je i odwiedzam od lat, a
widziałem te drzewa we mgle, widziałem oszronione mrozem, nagie i
biało-czarne w szary dzień zimowy, ale też wystrojone w pyszne kolorowe stroje.
Ślady
w głębokim śniegu. Tego dnia sapałem na szlaku jak parowóz,
wróciłem zmęczony, a przeszedłem może 10 kilometrów. Śnieg
sięgał połowy łydek, nogi trzeba było podnosić stopą ponad
śnieg. Tempo marszu: może 2 km/godz. Chyba raz jeden, właśnie
tamtego dnia, widziałem swój ślad daleko, aż do odległego
grzbietu, wyraźnie widoczny na dziewiczym śniegu.
Ładny,
bo niewydeptany skoro niezaliczany (mam nadzieję) do korony szczyt
Chmielarza. Niech takim zostanie.
Kanie
na zboczu Lastka, w pobliżu miejsca spotkania Jasiów. Tamtej
jesieni jadłem te grzyby wielokrotnie i bez ograniczeń.
Moja
samotnia, skała gdzieś na Kopach. Stoi z dala od dróg i ścieżek,
a znalazłem ją realizując jeden z moich nieco dziwnych pomysłów:
chciałem znaleźć wygodne przejście lasem z jednej góry na drugą.
Znalazłem te skały.Mam
nadzieję na ich powszechną nieznajomość.
Szedłem
też taką „drogą” – to dno Piekiełka na Pogórzu Kaczawskim.
Kilka lat później widziałem źródło tego strumyka wyschnięte i
zawalone stertą gałęzi wyciętych drzew.
W
lutym 2013 roku już pisałem o tej lipie jako o mojej. Dziewięć
lat później fotografowałem wnuczkę siedzącą pod tym drzewem. Statystyka:
Pierwszy
raz byłem w tych górach 23 stycznia 2011 roku, dwusetny raz
dzisiaj, 26 marca 2023 roku.
Czuję
się zobowiązany dodać odpowiednie wyjaśnienia. Numerowałem
wyjazdy z wygody, bo komputer mając w nazwie folderu ze zdjęciami
numer, zawsze według tych liczb je szeregował. Zdarzały się
wyjazdy parogodzinne, wtedy nadawałem im numer ułamkowy (na
przykład 172,5), a jeśli było ich kilka, łącznie nabywały prawo
do pełnego numeru.
Średni
dystans ostatnich dwudziestu wędrówek wynosi 19 km, przy
skrajnościach od 13 do 26,5 km. Jeśli tę wartość ekstrapoluję
na wszystkie przemierzone szlaki, otrzymam 3800 kilometrów, a
zaznaczę tutaj, że jeszcze pięć lat temu moje trasy były nieco
dłuższe niż obecnie; ot, takie znamię czasu, mojego siódmego
krzyżyka. Więc
przeszedłem po Górach Kaczawskich (i oczywiście po pogórzu) 3800
km. Dla porównania: z Warszawy do Lizbony jest 3350 km.
Dzisiaj
przejechałem samochodem 342 km. Najkrótsze wyjazdy liczą około
250 km, najdłuższe nieco ponad 350. Niech będzie, że średnio
przejeżdżam 300 km. Odliczam jakieś 10% na dość rzadkie
parodniowe wyjazdy, w czasie których przejeżdżam mniej w
przeliczeniu na jeden dzień, ponieważ nocuję na terenie gór. Mam
więc 270 kilometrów dojazdu na każdy dzień włóczęgi, a że
było ich dwieście, wynik jest dość szokujący: jeżdżąc w Góry
Kaczawskie przejechałem 54 tysiące kilometrów. Okrążyłem
Ziemię, i jeszcze została rezerwa na wypady w Himalaje lub w głąb
Afryki, a przecież tylko się kręciłem między Lesznem a jednym
pasmem sudeckim…
Po
raz pierwszy od kilku lat byłem dzisiaj na Skopcu, dachu Gór
Kaczawskich. Rzadko tam bywam, bo po co, skoro widoków nie ma, poza
widokiem ludzi tam idących aby pstryknąć sobie fotkę i odbić
pieczątkę. Też kiedyś ją odbiłem, ale w minionych latach
dotarła do mnie oczywistość: nie chodzi się po górach dla
udowodnienia sobie lub komuś tego chodzenia.
A
co z odznakami PTTK, na przykład „Kaczawska Korona”? Ja mam o
nią zabiegać, skoro obejście 20 czy 30 szczytów wymienionych w
regulaminie zajmie raptem tydzień?? Jest bardzo mała grupka ludzi w
tym kraju (a może tylko ja jeden) którym przysługuje odznaka pn.
„Dwieście dni i cztery tysiące kilometrów”. Jeśli taką będą
przyznawać, to może o nią wystąpię.
Na
koniec zapraszam do obejrzenia serii zdjęć początków dnia.
Wschodzące słońce widziałem nad górskimi szczytami, między
skałami, nad lasami, a raz widziałem je między korzeniami drzew.
Pokazywało się silne i jasne, albo dalekie, słabiutkie, czerwone,
jakby niewyspane. Widok naszej gwiazdy wychylającej się spod
horyzontu jest dla nas zwykły chyba tylko z przyzwyczajenia albo
patrzenia jednym zaspanym okiem. Jeśli zdarzy mi mieć oczy szeroko
otwarte i być przygotowanym na przeżywanie chwili (co wcale nie
jest częste ani łatwe), wschód słońca przestaje być zwykłym,
codziennym zjawiskiem. Jego oglądanie staje się, a przynajmniej ma
taki potencjał, przyczyną przeżyć dających siły do lepszego
przeżywania trudniejszych dni. Tak działa na nas piękno.
Właśnie na tym zdjęciu widać słońce między korzeniami drzewa.