Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Słońce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Słońce. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 września 2023

Jesień i hybryda

 230923

Jesień zaczęła się dzisiaj, czyli 23 września, o godzinie 8.50. Trzy godziny przed południem w Polsce. O tej godzinie u nas, południe (jako część doby) było gdzieś nad zachodnim Oceanem Indyjskim, to tam Słońce było wtedy w zenicie nad równikiem, czyli świeciło pionowo z góry. W gruncie rzeczy to dziwne, jeśli uświadomić sobie skutek takiej pozycji słońca: otóż ludzie niewiele widzą swojego cienia, ponieważ stoją na nim. Dwa razy w roku słońce jest w zenicie nad równikiem (oczywiście w południe), mianowicie w czasach równonocy wiosennej i jesiennej, czyli styku zimy i wiosny oraz lata i jesieni. Nazajutrz, czyli 24 września, słońce będzie w zenicie już troszkę na południe od równika, i ten punkt będzie każdego dnia przesuwał się dalej (od nas i od równika), aż na styku jesieni i zimy, w najkrótszy u nas dzień, zaświeci pionowo z góry nad Zwrotnikiem Koziorożca. Od 23 września na półkuli południowej dzień jest dłuższy od nocy i codziennie go przybywa, u nas odwrotnie. Ale skąd taka dokładność – co do minuty? Gołym okiem na pewno nie da się zauważyć różnicy, to wiadomo, chociaż starożytni astronomowie różnicę w pozycji Słońca między dwoma sąsiadującymi dniami potrafili zauważyć. Teraz, dzięki komputerom, laserom, satelitom i innym przyrządom pomiarowym, można uchwycić zmiany minutowe, a może i sekundowe. Ziemia jest pochylona w stosunku do swojej okołosłonecznej orbity, i dlatego obie półkule różnie są oświetlane, ale w te dwa dni równonocy, a ściślej w te dwie chwile, tak jest ustawiona, że Słońce dokładnie jednakowo oświetla obie połówki naszej planety.

Moment to przełomowy, chociaż dla nas w zasadzie symboliczny, skoro bardziej zważamy na zmiany klimatu, a częstokroć cały wrzesień uznajemy za pierwszy miesiąc jesieni. Warto jednak wiedzieć, skąd się biorą tak ostre, co do minuty, podziały na pory roku.

Na koniec tego wymądrzania się opowiem o samodzielnie rozwiązanej zagadce. W zasadzie wszystko, co teraz i wcześniej napisałem na blogu o zmianach pór roku, o zmianach pozycji Słońca na niebie, jest wynikiem moich samodzielnych dociekań, i chociaż bywały mozolne nim doprowadziły do jakichkolwiek wniosków, zawsze dawały mi satysfakcje.

 


Na tym zdjęciu (skopiowanym z Wikipedii), pokazany jest moment przesilenia letniego: nasza, czyli północna, półkula wystawiona jest do Słońca, które świeci pionowo na Zwrotnik Raka.

 Tutaj pokazane jest ustawienie Ziemi w pierwszym dniu jesieni i pierwszym wiosny. Słońce świeci w zenicie nad równikiem.

Wracam do zagadki: otóż kiedyś słyszałem, że na półkuli południowej słońce przesuwa się po niebie w odwrotną stronę niż u nas, czyli na półkuli północnej. Wiadomo, że jeśli patrzymy na południe, słońce wschodzi po lewej, zachodzi po prawej naszej stronie, a tam, za równikiem, ma być odwrotnie? Jakim cudem, skoro Słońce nie może przecież przesuwać się po niebie w odwrotną stronę, a i Ziemia kręci się tak samo? No i któregoś dnia puknąłem się w czoło: pewnie, że nie może i nie przesuwa się w przeciwną stronę, ale…

U nas Słońce w południe jest na określonej wysokości, zawsze mniej lub więcej pochylone na południe naszej planety. Żeby dobrze je widzieć, najlepiej stanąć twarzą na południe właśnie, wtedy wystarczy podnieść głowę (o ile będzie to środek dnia) by zobaczyć naszą gwiazdę. Teraz wyobraźmy sobie możliwość przesuwania się nas, obserwatorów Słońca, na południe; co się będzie działo? Jeśli obserwacji dokonamy teraz, czyli w czasie skracania się dni, będziemy widzieć Słońce coraz wyżej, aż na równiku zobaczymy je w zenicie. Jeśli będziemy dalej się przesuwać na południe (czyli w stronę bieguna południowego), Słońce szczytować będzie coraz bardziej za nami, i aby je zobaczyć w środku dnia, nie wystarczy podnieść głowę, a jeszcze trzeba będzie wychylić ją troszkę do tyłu. Im bliżej bieguna, tym bardziej będziemy musieli wychylać naszą łepetynę. Jest sposób, żeby lepiej widzieć Słońce: odwrócić się, czyli stanąć twarzą do północy. No i wtedy okaże się, że Słońce przesuwa się od naszej prawej strony na lewą. To proste i dawno o tym wiedzieliście? To przyjmijcie gratulacje, a ja zostanę z satysfakcją samodzielnego rozwiązania zagadki. Tej i innych dotyczących naszej planety.

O słowie hybryda.

To modne słowo, często słyszane. Mamy samochody hybrydowe, a od niedawna i wojnę hybrydową.

Od początku nie pasowało mi określenie „hybryda” jako nazwa samochodu z napędem silnikami spalinowym i elektrycznym. Zacznę od definicji.

>>Słowo hybryda pochodzi od łacińskiego hybrid – czyli mieszaniec, krzyżówka. Najczęściej termin ten występuje w biologi, gdzie oznacza osobnika powstałego z krzyżówki dwóch innych, odmiennych gatunkowo osobników.<<

Odpowiedź podsunęło mi Google i taka wystarczy, nie ma potrzeby szukać innych definicji. Najbardziej popularną i znaną od dawna hybrydą jest Sfinks, połączenie kobiety, lwa, orła i węża. Przy okazji: dla Greków Sfinks był istotą żeńską. Dużo tego rodzaju hybryd znała nie tylko religia Greków, ale i Egipcjan, a zawsze te twory były nienaturalnym połączeniem dwóch lub więcej istot.

Cóż natomiast mamy we współczesnych „hybrydach”? Jakie nienaturalne połączenie? Są dwa rodzaje silników pracujących jako źródła napędu. Na tym nie koniec ich podobieństw: obydwa kręcą się pracując i obydwa przenoszą to swoje kręcenie na koła przy pomocy mechanicznych przekładni. Jedyną różnicą jest odmienność w sposobie wytwarzania owego kręcenia. Fakt, różnica znaczna, ale tylko jedna i dotycząca wewnętrznej konstrukcji silnika.

Jak dla mnie (zaznaczam ten fakt, ponieważ nie wygłaszam prawd ex cathedra, a jedynie swoje odczucia czy przemyślenia) ta odmienność nie uzasadnia użycia słowa „hybryda”, bo z dawien dawna słowo dotyczyło połączenia fragmentów zupełnie odmiennych istot. Można rozszerzyć znaczenie wyrazu przenosząc je na rzeczy, ale ta naczelna tutaj zasada – całkowitej, może nawet szokującej odmienności – powinna być zachowana. Taką istotną różnicą, uzasadniającą użycie słowa „hybryda”, byłoby zastosowanie zupełnie odmiennych napędów, na przykład kręcący się silnik i żagiel do napędu samochodu.

Jeśli hybrydą ma być samochód mający dwa rodzaje silników, to może i mój samochód powinien być tak nazywany, skoro może być napędzany energią zawartą w benzynie, a więc płynie, lub w lotnym, niewidocznym gazie?

Są inne pojazdy spełniające to kryterium, na przykład autokamping. To klasyczna hybryda, skoro jest jednocześnie samochodem i mieszkaniem. Albo maszyna mogąca jeździć i latać, czyli będąca samochodem i samolotem. Można wymyślić wiele innych hybrydach, ale dość tych, ponieważ już widać pewną ich cechę wspólną, cechę wszelkich hybryd: jest nią niedoskonałość pełnionych funkcji. Ta niemożność dotyczy zarówno latającego samochodu, jeżdżącego mieszkania, samochodu z dwoma rodzajami silników i tworów wymyślonych przez starożytnych, ponieważ jest po prostu immanentną cechą hybryd.

wtorek, 4 kwietnia 2023

Dwusetna

 260323

Na dwusetną wędrówkę kaczawską poszedłem śladami pierwszej, ale zacząłem w innym miejscu. Ilekroć zostawiałem samochód na odludnym parkingu pod Łysą Górą, tylekroć obawiałem się o jego całość, a szczególnie dzisiaj chciałem mieć wolną głowę. Zostawiłem samochód w połowie trasy, w Komarnie, ale powtórzyłem ją dość dokładnie.

Temperatura była akuratna, wiatr głowy nie urywał, i chociaż słońca było na lekarstwo, mogę powiedzieć, że aura mi sprzyjała, zwłaszcza jeśli wspomnę cały następny deszczowy tydzień.

Dzień pełen był wspomnień, przy czym nierzadko wspomnienie pojawiało się samo, nie wywoływane; ot, po prostu gdzieś spojrzałem i widziałem obraz sprzed lat.


 
Ta droga wiedzie po zboczu Barańca, jego szczyt uzbrojony masztami antenowymi widać w głębi. Dzisiaj przechodząc obok spojrzałem na drogę i w tej chwili zobaczyłem ją w słońcu, przysypaną śniegiem, na którym robiłem pierwsze ślady.


 


Polana Czterech Świerków na zboczu Dudziarza. Czyż nie jest ładna? Kusząca? W nieznanych wtedy górach pojechałem na poszukiwanie drogi do tej polany. Znalazłem, chociaż nie od razu, a na polanie okazało się, że świerków jest sześć; nazwę jednak zostawiłem.

 Czy w opuszczonym kamieniołomie nora pod korzeniami nadal ma lokatora? Przechodziłem opodal, więc sprawdziłem. Ktoś nadal w niej mieszka.





Brzozy na Ogierze, moje brzozy, ucierpiały od wiatru. Kamienne siedzisko pod nimi czekało na mnie, ale widok z niego zasłaniały odłamane konary brzóz. Tam właśnie, w zwykłym miejscu, zrobiłem przerwę.

Moje odwiedziny znanych i lubianych miejsc stopniowo coraz silniej naznaczone są myślą o byciu tam po raz ostatni.

 W czasie weekendów zawsze stoją samochody na parkingu pod Przełęczą Komarnicką; z niej na Skopca jest mniej niż pół godziny marszu wydeptaną drogą. Całe Kaczawy są puste, jedynym wyjątkiem (może jest ich dwa, jeśli dodać Okole) jest niepokaźne wybrzuszenie w lesie – szczyt Skopca. Tak wyglądał szczyt tej góry i droga na niego 12 lat temu.


 
Tak wygląda teraz, a tej uroczej dróżki otulanej konarami świerków też już nie ma. Jest szeroka wydeptana droga, a las znacznie przerzedzony, co widać na tym zdjęciu.

 



 

Droga w lewo prowadzi na szczyt odległy o jakieś sto metrów. Zwróćcie uwagę na fragment dalekiego i ładnego widoku otwierającego się przy buku i zakręcie drogi. Wystarczy wejść nieco dalej na polanę, by zobaczyć na pierwszym planie Połom, górę wywożoną na ciężarówkach, a nad spłaszczonym jej szczytem ledwie zarysowaną, nieco ciemniejszą od nieba, ale widoczną Ślężę. Góra widoczna z prawej to Dudziarz; na jego zboczu widać Polanę Czterech Świerków, a w najdalszej dali, na horyzoncie, Trójgarb i Chełmiec w Górach Wałbrzyskich. Gdzieś tam majaczą na granicy widoczności nierozpoznane szczyty Gór Kamiennych. Nieomal każdy fragment widzianych tam gór, z tej odległości ledwie widoczny albo i tylko spodziewany, ma u mnie nasyconą barwę złożonych wspomnień wielu wędrówek.

Obrazki ze szlaku

 Pokręcone drzewo zakończyło żywot skręciwszy się za bardzo.

 Wiązy przy drodze przecinającej Trzmielową Dolinę. W nocy można się przestraszyć tych drzew.

 

 Dom z widokiem na Widoku. Widok jest nazwą wzgórza, z którego roztacza się piękny widok na Kotlinę Jeleniogórską, na miasto i niemal całe Karkonosze. W pobliżu, parę setek metrów w bok, jest Przełęcz Widok z widokiem na dwie strony siodła. Same widoki!

Domy z widokami w górnym Komarno, obok tabliczka „Kupię tę działkę”. Nie dziwię się zainteresowanemu, skoro widok miałby rozległy.


 Sentencje na posesji w Komarnie; ciekawe, na ile tę pierwszą stosuje właściciel domu.

 

W bukowym młodniaku znak pomiarowy i zafoliowana kartka przypięta do drzewa informująca o byciu na Dudziarzu, górze zaliczanej do Korony Gór Kaczawskich. Kiedy byłem tutaj 12 lat temu, nie było tej kartki; zdaje mi się, że i młodniaka wtedy nie było.

 Przejście ładnym, widnym lasem świerkowym na Straconce.

Trasa: Z Przełęczy Komarnickiej szlakiem via Kobyła, Źróbek, Przełęcz Widok i wzgórze Widok na parking pod Łysą Górą. Powrót podobną drogą (z wejściem na Ogiera). Dalej: szlakiem na Skopca, następnie lasami i starym szlakiem na Dudziarza. Powrót częściowo południowymi zboczami tej góry, później starym szlakiem. Pod Ziemskim Kopczykiem opuszczenie szlaku i zboczami Barańca powrót na Przełęcz Komarnicką.

Statystyka dnia dzisiejszego: 10,5 godziny na szlaku. W ciągu ośmiu godzin przeszedłem 26 km. Zgodnie z jedną mapą podejścia wyniosły w sumie 1500 metrów, zgodnie z drugą trochę ponad 1000. Zostanę przy wielkości tysiąca metrów. Porównywałem już podejścia do wysokości wyimaginowanego drapacza chmur, ten dzisiejszy miałby 350 piętr. Doprawdy, nie wiem, jakim cudem wpełzłem na taką wysokość. Chyba dzięki podpieraniu się kijami.





















Dwieście dni

Czy decydując się pójść na Skopca w styczniowy dzień 2011 roku mógłbym przypuszczać, że oto zaczynam wieloletnią przygodę? Przecież nie, a właśnie tak było. Nigdy nie wiadomo, jakie skutki mieć będzie nasza z pozoru drobna decyzja. Mój związek z tymi górami miał wielorakie skutki, nie tylko w sposobie spędzania wolnych dni, ale i w utrzymaniu się w mojej pracy aż do emerytury i nawet po jej przyznaniu. Wydanie książek „górskich”, jak nazywam dwie pierwsze, treścią związane z Sudetami, także było rezultatem fascynacji Górami Kaczawskimi – jak i miejsce oraz sposób spędzania letnich urlopów w ostatnich latach, już emeryckich. Możliwe, że ta lista nie jest zamknięta, wszak przyszłość jest nieodgadniona, więc mogą się ujawnić inne wpływy gór na moje losy.

W początkowym okresie wyjazdów w Sudety miałem zamiar wejścia na szczyty zaliczane do Korony Gór Polski, i w ramach realizacji tego zamierzenia dwanaście lat temu poszedłem na Skopca w Górach Kaczawskich. Dość szybko zamysł porzuciłem, ale na kaczawskie drogi wróciłem po roku, a nim upłynął, wróciłem jeszcze 10 razy. W każdym kolejnym roku spędzałem w tych górach parę tygodni, a rekord ustanowiłem w 2014 roku, chodząc po kaczawskich górkach 27 dni.

Oczywiście nie wszędzie, ale wcale nierzadko bywa, że wiem gdzie skręcić na rozdrożu albo i bezdrożu, by dojść tam gdzie chcę.

Chodziłem po błocie i głębokim śniegu, ale i uroczymi zielonymi dróżkami wśród kwiatów; w dni przygniecione ciężkimi chmurami, ale też w słoneczną kolorową jesień lub w czasie zimy skrzącej się błękitnie i diamentowo, chociaż tych pierwszych było znacznie więcej. Szedłem urzeczony bajecznymi widokami i niebieską dalą, ale i przedzierałem się przez chaszcze, wyszarpując buty z plątaniny jeżynowych pędów i pomstując swój pomysł przejścia przez las akurat tędy. Czasami wyruszałem w drogę spóźniony, ale częściej mój szlak zaczynał się jeszcze nocą, by jutrzenkę i wschód słońca oglądać z upatrzonej górki. Wracałem o zmierzchu, a ilekroć do samochodu dochodziłem jeszcze za dnia, czyniłem sobie wyrzuty o niepełne jego wykorzystanie; bywało wtedy, że zatrzymywałem się gdzieś po drodze w ładnym miejscu i patrzyłem na koniec dnia. Zdarzały się też powroty nocne, nie zawsze zamierzone (bo pomyliłem drogę lub źle policzyłem czas); wtedy siadałem w fotelu samochodu z satysfakcjonującą myślą o dojściu i wzięciu od dnia wszystkiego, do ostatniej minuty, a nawet więcej.

Miewałem plany trasy, ale równie często, może nawet częściej, ledwie jej zarys albo cały „plan” był decyzją pojechania gdzieś i pochodzenia po okolicy; na przykład kilkakrotnie jechałem do Komarna z myślą o poszwendaniu się po Trzmielowej Dolinie, tak po prostu.

Początkowo trzymałem się szlaków, wybierałem popularne góry, szedłem tam, gdzie na mapie zaznaczone było miejsce widokowe, później dałem się prowadzić drogami, aż kiedyś zostawiłem je i ruszyłem tam, gdzie oczy lub chęć mnie niosły, nie zważając na drogi czy ścieżki. Odkryłem wtedy niezliczoną ilość miejsc widokowych niezaznaczonych na żadnej mapie i zacząłem tworzyć swoją własną listę najładniejszych miejsc. W związku z tą listą, istniejącą tylko w mojej pamięci (dziurawej, jak się zaraz okaże), miewałem „plany” rodzaju lubianego przeze mnie. Zaczynało się od wspomnień, czasami jednego obrazu zapamiętanego gdzieś na szlaku, a tak dla mnie ładnego, czy raczej tak silnie działającego na mnie, co nie zawsze oznacza ładnego w potocznym rozumieniu, że pojawiała się chęć powrotu. Tylko gdzie, skoro nie zawsze potrafiłem obraz ulokować w konkretnym miejscu szlaku? Szukałem, niekoniecznie z dobrym rezultatem, ale zwykle przy tych okazjach znajdywałem inne ładne miejsca.

Z biegiem czasu spędzonego na kaczawskich drogach i bezdrożach stawały się one bardziej mi bliskie. Ten czas okazał się bardzo krótki, skoro już po kilku dniach na szlaku miałem pierwsze „swoje” miejsca, którym wierny jestem do dzisiaj.

Wypracowałem zwyczaje związane z wyjazdami. Na przykład sposób na usypianie za kierownicą w drodze powrotnej, gdy niewyspany i zmęczony nie mogłem zapanować nad powiekami. Aby temu zapobiec, przygotowania do niedzielnego wyjazdu zacząłem czynić już w piątek, kładąc się spać wyjątkowo… późno. Dzięki temu, ale też stosując środek nasenny (czytaj: piwo) w sobotę usypiałem już o godzinie 20, a bywało, że i wcześniej.

Parokrotnie próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego akurat te góry. Udzielając kilku odpowiedzi, nie jestem pewny zawarcia w nich wszystkich powodów; może nawet brakuje najważniejszego, a to z powodu jego nierozpoznania. Czy naprawdę wiem, dlaczego podoba mi się ta kobieta lub ten utwór muzyczny?

Czuję podziw dla ich urody, a z biegiem lat są mi bliższe – to mój wkład w związek, który nie wydaje mi się jednostronny, skoro góry dawały mi siły do przetrwania trudnych okresów, a tych nie brakowało w minionych latach. Siły i oczyszczenie – tyle mam od nich.

Podoba mi się pustka na szlaku, nostalgia odczuwana późną jesienią i zimą, oczywiście ich wygląd, bardziej przypominający pagórki wyżyny niż góry. One są przyjazne dla wędrowca. Im lepiej je poznawałem, tym bardziej chciałem poznać dobrze, może w nadziei stania się tych górek moimi.

Pieczołowicie obejmuję je pamięcią, więc są moje i tak się w nich czuję: jak u siebie.

Niżej zamieszczam kilkanaście zdjęć z dwunastu kaczawskich lat. Nie są reprezentatywne ani szczególnie ładne, wybierałem je trochę na chybił trafił, ale nie bez zamysłu: chciałem zilustrować odmienności aury. Miałem pomysł opublikowania zdjęć wyjątkowo udanych albo z miejscami dla mnie szczególnymi, jednak w realizacji plan ten okazał się kłopotliwy, a to z powodu ich ilości: tylko z tych gór mam w komputerze 16 tysięcy zdjęć.


 








 




Brzozy na Ogierze sfotografowane w styczniu 2013 roku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będą jednym z miejsc Jasiów, ponieważ ich historię napisałem półtora roku później, ale pisząc, pamiętałem o tej kępce brzóz.

 Inne moje brzozy, na zboczu Maślaka. Znam je i odwiedzam od lat, a widziałem te drzewa we mgle, widziałem oszronione mrozem, nagie i biało-czarne w szary dzień zimowy, ale też wystrojone w pyszne kolorowe stroje.



  Ślady w głębokim śniegu. Tego dnia sapałem na szlaku jak parowóz, wróciłem zmęczony, a przeszedłem może 10 kilometrów. Śnieg sięgał połowy łydek, nogi trzeba było podnosić stopą ponad śnieg. Tempo marszu: może 2 km/godz. Chyba raz jeden, właśnie tamtego dnia, widziałem swój ślad daleko, aż do odległego grzbietu, wyraźnie widoczny na dziewiczym śniegu.

  Ładny, bo niewydeptany skoro niezaliczany (mam nadzieję) do korony szczyt Chmielarza. Niech takim zostanie.

  Kanie na zboczu Lastka, w pobliżu miejsca spotkania Jasiów. Tamtej jesieni jadłem te grzyby wielokrotnie i bez ograniczeń.

  Moja samotnia, skała gdzieś na Kopach. Stoi z dala od dróg i ścieżek, a znalazłem ją realizując jeden z moich nieco dziwnych pomysłów: chciałem znaleźć wygodne przejście lasem z jednej góry na drugą. Znalazłem te skały.

Mam nadzieję na ich powszechną nieznajomość.

 Szedłem też taką „drogą” – to dno Piekiełka na Pogórzu Kaczawskim. Kilka lat później widziałem źródło tego strumyka wyschnięte i zawalone stertą gałęzi wyciętych drzew.


 

 

W lutym 2013 roku już pisałem o tej lipie jako o mojej. Dziewięć lat później fotografowałem wnuczkę siedzącą pod tym drzewem.

 Statystyka:

Pierwszy raz byłem w tych górach 23 stycznia 2011 roku, dwusetny raz dzisiaj, 26 marca 2023 roku.

Czuję się zobowiązany dodać odpowiednie wyjaśnienia. Numerowałem wyjazdy z wygody, bo komputer mając w nazwie folderu ze zdjęciami numer, zawsze według tych liczb je szeregował. Zdarzały się wyjazdy parogodzinne, wtedy nadawałem im numer ułamkowy (na przykład 172,5), a jeśli było ich kilka, łącznie nabywały prawo do pełnego numeru.

Średni dystans ostatnich dwudziestu wędrówek wynosi 19 km, przy skrajnościach od 13 do 26,5 km. Jeśli tę wartość ekstrapoluję na wszystkie przemierzone szlaki, otrzymam 3800 kilometrów, a zaznaczę tutaj, że jeszcze pięć lat temu moje trasy były nieco dłuższe niż obecnie; ot, takie znamię czasu, mojego siódmego krzyżyka. Więc przeszedłem po Górach Kaczawskich (i oczywiście po pogórzu) 3800 km. Dla porównania: z Warszawy do Lizbony jest 3350 km.

Dzisiaj przejechałem samochodem 342 km. Najkrótsze wyjazdy liczą około 250 km, najdłuższe nieco ponad 350. Niech będzie, że średnio przejeżdżam 300 km. Odliczam jakieś 10% na dość rzadkie parodniowe wyjazdy, w czasie których przejeżdżam mniej w przeliczeniu na jeden dzień, ponieważ nocuję na terenie gór. Mam więc 270 kilometrów dojazdu na każdy dzień włóczęgi, a że było ich dwieście, wynik jest dość szokujący: jeżdżąc w Góry Kaczawskie przejechałem 54 tysiące kilometrów. Okrążyłem Ziemię, i jeszcze została rezerwa na wypady w Himalaje lub w głąb Afryki, a przecież tylko się kręciłem między Lesznem a jednym pasmem sudeckim…

Po raz pierwszy od kilku lat byłem dzisiaj na Skopcu, dachu Gór Kaczawskich. Rzadko tam bywam, bo po co, skoro widoków nie ma, poza widokiem ludzi tam idących aby pstryknąć sobie fotkę i odbić pieczątkę. Też kiedyś ją odbiłem, ale w minionych latach dotarła do mnie oczywistość: nie chodzi się po górach dla udowodnienia sobie lub komuś tego chodzenia.

A co z odznakami PTTK, na przykład „Kaczawska Korona”? Ja mam o nią zabiegać, skoro obejście 20 czy 30 szczytów wymienionych w regulaminie zajmie raptem tydzień?? Jest bardzo mała grupka ludzi w tym kraju (a może tylko ja jeden) którym przysługuje odznaka pn. „Dwieście dni i cztery tysiące kilometrów”. Jeśli taką będą przyznawać, to może o nią wystąpię.

Na koniec zapraszam do obejrzenia serii zdjęć początków dnia. Wschodzące słońce widziałem nad górskimi szczytami, między skałami, nad lasami, a raz widziałem je między korzeniami drzew. Pokazywało się silne i jasne, albo dalekie, słabiutkie, czerwone, jakby niewyspane. Widok naszej gwiazdy wychylającej się spod horyzontu jest dla nas zwykły chyba tylko z przyzwyczajenia albo patrzenia jednym zaspanym okiem. Jeśli zdarzy mi mieć oczy szeroko otwarte i być przygotowanym na przeżywanie chwili (co wcale nie jest częste ani łatwe), wschód słońca przestaje być zwykłym, codziennym zjawiskiem. Jego oglądanie staje się, a przynajmniej ma taki potencjał, przyczyną przeżyć dających siły do lepszego przeżywania trudniejszych dni. Tak działa na nas piękno.


Właśnie na tym zdjęciu widać słońce między korzeniami drzewa.