Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karuzele. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karuzele. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 grudnia 2023

O kolizjach praw

 171223

W trójkę, ja i dwoje Ukraińców, obsługujemy karuzelę na jarmarku świątecznym w Białymstoku. Praca nie jest fizycznie ciężka, ale uciążliwa owszem. Trzeci tydzień tutaj jestem, a nawet przez chwilę nie widziałem słońca, niemal codziennie pada deszcz, a na grzbiecie całymi dniami noszę górę ubrań. Mijają dni chmurne, mokre i krótkie; w najbardziej ponure już o godzinie 15 zmierzch jest wyraźnie widoczny, a kwadrans później jest praktycznie ciemno. Wieczorami, a właściwie nocami, ponieważ pracę kończymy między 21.30 a 22.30, oglądam filmy przyrodnicze; ta kuracja pomaga, chociaż budzi tęsknotę za wędrówką, zielenią i słońcem. Te białostockie dni są też monotonne z powodu powtarzalności wykonywanej pracy, ale udaje mi się nie poganiać czasu. W miarę upływu lat ta sztuka wychodzi mi coraz lepiej, bo po prostu czas cenię bardziej. Częściej niż kiedyś nie tylko uświadamiam sobie jego niepowtarzalność, ale i tak czuję. Dobre dni można przeżywać właściwie niezależnie od okoliczności, od świata zewnętrznego, chociaż taka umiejętność łatwą nie jest.

Tyle tytułem wstępu, przejdę do tematu głównego.

Na co dzień mając kontakt z klientami, obserwuję ich zachowania i reagowania, także zmiany w miarę upływu lat, a w tej branży pracuję od 1982 roku, mam więc znaczną skalę porównawczą. Pisząc w największym skrócie: dawniej znacznie częściej miałem do czynienia z ordynarnymi (nierzadko wprost z chamskimi i niebezpiecznymi) ludźmi, teraz jest ich znacznie mniej, natomiast przybywa ludzi grzecznych, ale mających dziwne oczekiwania, które postrzegam jako znamię obecnych czasów.

Zmienność odczuwania upływu czasu u klientów

W ciągu tygodnia chętnych na jazdę jest mało, ale w weekendy bywa ich aż nadto. Stojąc w kolejce do kasy rozmawiają, a gdy już są przy okienku bywa, że zaczynają ustalać ile kupić biletów, kto z ich grupy chce jechać, kto ma płacić. Takie scenki potrafią trwać dłuższą chwilę i nie można poprosić o szybsze podjęcie decyzji ponieważ ryzykuje się ich ostrą reakcję. Po odejściu od kasy też mają czas: trwają rozmowy, przewijanie treści ekranów telefonów, robienie zdjęć. Zachowują się po prostu jak ludzie spokojni i nigdzie się nie spieszący, gdy jednak już się zdecydują jechać i okaże się, że w tej chwili nie mogą wejść ponieważ nie ma miejsc albo karuzela jest w ruchu, nagle ich czas przyspiesza, staje się bardzo cenny.

– Za ile będzie można wejść?

– Za parę minut – odpowiadam.

– To znaczy za ile? Wiem pan czy nie?

– Za 2 minuty i 28 sekund – ciekawe, czy taka odpowiedź zadowoliłaby klientów.

Ich czas ponownie zwalnia w sposób radykalny gdy skończą jazdę. Nadal będąc na karuzeli robią sobie zdjęcia, czasami całe sesje zdjęciowe z ustawianiem pozycji, opowiadają o wrażeniach, szukają swoich, prowadzą małe dzieci za ręce do wyjścia, a na schodach uczą je pokonywania stopni udzielając instrukcji krok po kroku. Blokują w ten sposób możliwość wejścia klientów oczekujących, ale broń nas Panie Boże przed pokusą poproszenia ich o pośpiech, o wzięcie dziecka na rękę albo przerwanie sesji zdjęciowej, bo przecież oni mają prawo, a my jesteśmy nieuprzejmi. Mają czas i oczywiście mają prawo.

A nowi klienci czekają. Problem w tym, że akurat ich czas już przyspieszył, co potrafią wyrażać słownie.

Aby być uczciwym dodam, że białostoccy klienci są w ścisłej czołówce mojego rankingu dobrych, bo spokojnych i kulturalnych, klientów. Wulgarne zachowania zdarzają się nader rzadko, tyle że jak wielu klientów w różnych miastach, tak i oni mają dużo praw, a gdy im to odpowiada, nawet bardzo dużo – podobnie jak oczekiwań.

Daleko od nas jest lepiej

Kiedy okrągły podest karuzeli opuszczą ostatni klienci, proszę oczekujących o zajmowanie miejsc i wtedy obserwuję stale powtarzającą się scenkę: ludzie wchodzą, część z nich skręca w lewo, część w prawo, ale nie wsiadają do najbliższych gondoli tylko pędzą dalej po obwodzie podestu. Po chwili dwie grupy ludzi idących z przeciwnych stron zderzają się ze sobą, odbijają i zaczynają szukać wolnych gondoli. Różnie z tym bywa, ponieważ idący za nimi ludzie zajmują miejsca. W rezultacie dość często słyszę żale, a bywa, że i pretensje. W ostatnich dniach dwukrotnie słyszałem taką uwagę:

– Byłam pierwsza i nie zdążyłam wsiąść!

Ten odruch obserwuję w wielu sytuacjach od lat. Pamiętam czasy zatłoczonych pociągów, gdy ludzie pędzili korytarzem wagonu mijając wolne przedziały. Gdzie i po co tak pędzili? Dalej, bo tam będzie lepiej. Dlaczego tak sądzili? Bo tkwi w nas takie spodziewanie, zapewne wrodzone jak wiele, bardzo wiele naszych zachowań i sposobów reagowania. Proszenie o zajmowanie miejsc w najbliższych gondolach (a są identyczne) niewiele daje, ponieważ nie posłuchają i pójdą dalej, albo wyrzucą z siebie oburzone pytanie:

– To ja nie mogę wybrać sobie miejsca?!

Oczywiście, że możecie, wszak macie prawo.

Moje zarobki nie zależą od ilości obsłużonych klientów, a staram się o skrócenie czasu wymiany klientów ponieważ uważam, że pracę, za którą dostaję wynagrodzenie, powinienem wykonywać dobrze.

Ze słuchaniem naszych poleceń też jest różnie. Dla mnie to naturalne, że w takich miejscach jak karuzele mam dostosować się do instrukcji osób obsługujących, ale wielu ludziom ta zasada nie jest znana, co potrafią dosadnie wyrazić.

W pracy obserwuję też rosnące oczekiwanie rodziców dbania o ich dzieci. Jest to zrozumiałe, a nawet oczywiste, w czasie korzystania dziecka z karuzeli, ale ludzie rozszerzają je także na sąsiedztwo i wtedy, gdy nie są klientami. Zdarza się, że dziecko próbuje pokonać jakieś ogrodzenie czy otworzyć barierkę, a rodzic nie reaguje. Upomniany o zajęcie się swoim dzieckiem potrafi powiedzieć, że jest „na imprezie” i dlatego to nie on (ona), a organizator ma dbać o bezpieczeństwo jego pociechy.

Bywa też odwrotnie: obserwuję nadopiekuńczość u mam. Wprowadzą dziecko, usadzą, poprawią czapkę i rękawiczki, dwukrotnie poproszą mnie o sprawdzenie zabezpieczeń, odchodzą i wracają zauważywszy źle zawiązany szalik, kolejny raz nakażą dziecku mocne trzymanie się i dalej stoją obok gondoli nie mogąc się zdecydować na zostawienie dziecka samego; idą do wyjścia dopiero na naszą prośbę. Mimo opóźniania uruchomienia maszyny nie krytykuję takich zachowań, wszak są zrozumiałe, dla mnie bywają nawet ujmujące, a opisuję jedynie dla uzupełnienia kolorytu. Przy okazji: wiele mam straszy dzieci nakazując im mocne trzymanie się aby nie wypadły, a przy tym nie słuchają naszych zapewnień o bezpieczeństwie i braku konieczności trzymania się; akurat takie ich zachowanie stanowczo mi się nie podoba, tak jak dość częste uszczęśliwianie dziecka na siłę, kiedy ono nie chce jechać.

Obowiązuje jedna cena dla dzieci i dorosłych, a karuzela jest przeznaczona dla dzieci, chociaż dorosła osoba (z trudem) się mieści. Znaczna część klientów oczekuje zniżki dla swoich pociech. W moim rozumieniu to tak, jakby pytali się w przedszkolu, jaka jest zniżka dla dzieci. Zdarzają się komiczne sytuacje, gdy zwalisty mężczyzna ważący na oko minimum 100 kilo kupuje bilet dla siebie i dziecka chcąc zniżki, no bo przecież dziecko jest małe.

Trudne do zrozumienia zachowania klientów na karuzeli, i chyba tylko tam

Najczęściej spotykanym jest ich zaskoczenie gdy słyszą prośbę o bilet.

– „Nie wiedziałem, że będzie potrzebny.” „Nie wiem, co z nim zrobiłem.” „Mąż go ma. O, tamten w brązowej kurtce!” „Nie mogę go znaleźć, ale jeśli pan nie wierzy że kupiłam, proszę zapytać kasjerki!” Przed tą pracą nie wiedziałem, jak przepastne mogą być torby damskie i jaki w nich bywa bałagan; teraz wiem, ponieważ wiele razy stałem nad klientką nerwowo przeszukującą nieskończoną ilość przegródek torby lub portfela. Rzadko, ale jednak zdarza się, że wypraszamy osobę nie mającą biletu, czy zgodnie z jej twierdzeniem nie mogącą go znaleźć, a co się wtedy nasłuchamy o naszej kulturze, to tylko my wiemy.

Pada deszcz. Gładką plastikową płaszczyznę siedzenia wycieramy ścierkami, ale do suchego się nie da, mimo zamienienia kiosku sterowniczego w suszarnię. Klientka (mężczyźni rzadziej) przed zajęciem miejsca sprawdza go ręką i mówi: „Tutaj jest mokro”. Częściej słyszę wtedy zdziwienie niż pretensje w głosie, i właśnie to zdziwienie dziwi mnie. Przecież pada deszcz; widać, jak z każdą sekundą przybywa kropel wody na wytartym przed chwilą siedzeniu.

Kiedy jest kolejka chętnych do jazdy, często znajduje się ktoś, kto żąda (nie prosi, a właśnie żąda ostrym tonem) ustawienia ich w kolejkę. Dorosłych ludzi przed jedyną bramką wejściową! Kiedyś próbowałem tak robić, ale już przy pierwszej próbie usłyszałem „Pan mi nie będzie kazał co mam robić”.

Krótko o polszczyźnie

Klienci mają do dyspozycji pedał, którego naciskanie zmienia wysokość jazdy; ponieważ ta funkcja nie jest znana, każdemu tłumaczymy działanie. W dzień dużego ruchu powtarzam te same słowa setki razy, dlatego starałem się maksymalnie skrócić instrukcję; udaje mi się wszystko zawrzeć w dziesięciu słowach.

Jedna z klientek po wysłuchaniu instruktarzu krzyknęła:

– A! Czyli generuje się podnoszenie!

To słowo stało się uniwersalne. Generować można wszystko, nie tylko dzieci, pismo na kartce, poborowych do wojska (autentyczne!) i dziesiątki najróżniejszych różności, ale też podnoszenie gondoli w karuzeli.


 


Mój pokój. Jest ciepły i czysty, ale mebli w nim niewiele. Cóż, z torbami spędziłem połowę swojego życia.

 Piesi na przejściach

Każdy kierowca wie, jak w ciągu ostatnich paru lat znacznie zmieniły się zwyczaje pieszych i kierowców na przejściach oraz policjantów oceniających zachowania uczestników ruchu.

Zmiana w przepisach o ruchu drogowym była niewielka, ponieważ dodano słowa o pierwszeństwie pieszego wchodzącego na przejście. Zgodnie z logiką i definicją, te słowa powinny oznaczać moment przekraczania granicy przejścia, czyli na ogół krawężnika: jeśli pieszy jedną nogą minął już krawężnik ma pierwszeństwo, a krok wcześniej pierwszeństwa nie ma. Co z tego wyszło, wszyscy wiemy: w praktyce przepis rozszerzono prawem kaduka, i teraz można dostać mandat nawet wtedy, gdy pieszy dopiero zbliża się do przejścia. W oczywisty sposób zmniejsza to płynność ruchu i wprowadza niepewność kierowców, ale chciałem tutaj zwrócić uwagę na inny skutek tak pokracznie interpretowanego przepisu: otóż piesi jeszcze mniej niż wcześniej zwracają uwagę na zbliżające się do przejścia samochody. Wzrosła liczba ludzi wchodzących bez sprawdzenia, czy wejść mogą, czy nie ma samochodu tuż przed przejściem. Wchodzą w ogóle nie patrząc na boki! W rezultacie wzrosła o 30% ilość zdarzeń na przejściach po wprowadzeniu tej zmiany, a ściślej: jej nieprawidłowej interpretacji. Ustawodawca chciał zwiększyć bezpieczeństwo pieszych, wyszło na odwrót ponieważ… tutaj w końcu docieram do sedna. Piesi uznali, że mogą wchodzić kiedy zechcą, bo mają prawo. Tak po prostu. Mają prawo.

Uogólniając, myślenie i spodziewanie rosnącej liczby ludzi jest proste jak cep: ja mam prawa, nie mam obowiązków. Za moje bezpieczeństwo mają dbać inni, ja nie muszę. Moje prawa są najważniejsze, prawa innych ludzi mało albo wcale się nie liczą. Tylko taki stary i przez to nieprzystający do współczesności człowiek jak ja przyspiesza kroku na przejściu widząc nadjeżdżający samochód, no bo po co kierowca ma hamować, skoro mogę przejść szybciej...

Tutaj  możecie przeczytać o najbardziej znanych (i najbardziej absurdalnych) oczekiwaniach tego rodzaju.

Kobieta uciekając z dyskoteki przez okno aby uniknąć zapłacenia rachunku potłukła się i za to sąd przyznał jej odszkodowanie od właściciela lokalu! Ktoś rzucił butelkę na podłogę, po chwili przewrócił się na niej, i dostał odszkodowanie! O czym tak naprawdę świadczą te przypadki?

Nawiążę do wcześniejszego mojego tekstu w którym pisałem o szkodliwym wpływie na ludzi długotrwałego dobrobytu i spokoju. Zbytnia dbałość prawa o nas też nam szkodzi, ponieważ z reguły zamieniana jest w paranoję, której amerykańskie odszkodowania za gorącą kawę nie jedynymi są przykładami. U nas, w Europie i w Polsce, procesy przekształcania dobrych intencji w paranoję, chociaż niekoniecznie kawową, też narastają.

sobota, 10 czerwca 2023

Samotna brzoza

 050623

Kilka dni temu przechodziłem przez obniżenie zwane Kalinowym Dołem; od pierwszej chwili jego zobaczenia wiedziałem, że wrócę i będę wracał. Dzisiaj okazało się, że w okolicy, czyli na południe od Otrocza i Tokar, wiele jest miejsc równie malowniczych. Tak więc kolejne dni włóczęg potwierdzają pierwsze wrażenie: zachodnia część Roztocza, ta między Kraśnikiem a Szczebrzeszynem, jest najładniejsza. Dobrze się dla mnie składa, że i najbliższa: od siebie z domu mam 80 do 100 kilometrów drogi, a że połowa tego dystansu przypada na drogę szybkiego ruchu, w około pięć kwadransów jestem na miejscu.

Trwa kwitnienie polnych roślin. Oczywiście róże, róże i jeszcze raz róże, ale widziałem też oszałamiająco duże skupiska kwiatów na przydrożach i brzegach pól: jastruny, chabry, ostatnie kwiaty rzepaku, a niżej gwiazdnice różnych gatunków, fiołki trójbarwne, przetaczniki, niezapominajki polne i wiele, wiele innych, najczęściej nieznanych. Bywa, że idąc brzegiem pola czy miedzą muszę iść po kwiatach, bo po prostu rosną wszędzie.

Z daleka zobaczyłem na zboczu pagóra krzew różany i skręciłem ku niemu. 

 



Nie bardzo mi się chciało iść bezdrożem stromo pod górę, ale wiedziałem, że myśl o tym krzewie i jego kwiatach nie da mi spokoju w zimie. Doszedłszy… po prostu gapiłem się na pszczoły i kwiaty. Wąchałem i stawałem tak, by widzieć je na tle błękitu nieba, bo przecież wtedy są najpiękniejsze. Na ziemi pod krzewem leżą różowe (i różane) płatki – jakby ktoś skarb upuścił. Pod miedzą zobaczyłem... puszkę, a przecież najbliższa polna droga jest ponad sto metrów dalej i dwadzieścia niżej! Może właściciel pola wyrzucił? Trudno mi przypuszczać, że ktoś, kto wszedł tutaj specjalnie dla róż, zostawił po sobie taki ślad, ale widziałem ludzi, którzy śmieci wyrzucają gdzie popadnie gestem tak emocjonalnie obojętnym, jakby robili coś najnaturalniejszego.

Na szczycie pokaźnego wzgórza widziałem brzozę. Zwróciła uwagę swoją sylwetką widzianą z daleka, z różnych stron, na tle nieba. 

 





Nie mogłem nie przyjść do niej. Rośnie na brzegu nieuprawianego pola i zapomnianej, zarastającej dróżki, a nieco niżej ma, jak się okazało, swoją towarzyszkę. Obie mają daleki widok na falujące po pagórkach wąskie, różnokolorowe pola zdobione samotnymi drzewami, na nitki dalekich dróżek i domy odległej wioski wyglądające jak rozrzucone kolorowe klocki mojego wnuka.

Było już późno, nie mogłem długo siedzieć pod brzozą, ale przecież wrócę tam, bo miejsce uznałem za najpiękniejsze w znanej mi części Roztocza. Gdybym miał swobodę finansową, kupiłbym pole i przy tej brzozie postawił domek. Oto co widziałbym z jego okna.

 Obrazki ze szlaku

 Samotna sosna na między – rzadki a ładny widok.

 


Facelia i pszczoły. Niebieskie pole wśród wiosennych zieloności i dobiegające zewsząd buczenie owadów.

 


Moment zawsze ładny i później pamiętany: otwieranie się dalekiego widoku.

 W okolicy wiele jest nowych dróżek prowadzących na pola. Starsze są asfaltowe, ostatnie budowane są betonowe. Mają trzy, czasami tylko cztery metry szerokości i dokładnie odwzorowują bieg swoich poprzedniczek, polnych dróżek. Wygodnie się po nich chodzi (dlatego dzisiejsza trasa była nieco dłuższa), zwłaszcza po opadach deszczu, ale brakuje im malowniczości.

 Kukurydza i jaskier. Roślina użytkowa i samosiejka, pożytek i uroda polnego kwiecia. Parę razy odezwał się we mnie księgowy, którym nigdy nie byłem i chyba być nie potrafiłbym (ale może się mylę): na metrze kwadratowym plantacji rośnie ponad 10 roślin, a więc tyleż wyrośnie kolb kukurydzy. Z przeciętnego poletka roztoczańskiego mającego 200 na 25 metrów (pół hektara) zbierze się pięć ton ziarna, czyli z metra jeden kilogram (albo 10 kolb). Ilość wystarczająca na parę posiłków dla człowieka. Zdumiewające!

 


 Trybula. Takie nie wiadomo co, ale ładne, zwłaszcza jeśli nachyli się nad nią i dokładnie obejrzy kwiaty.

 Zwątpiłem oglądając te kwiaty: rogownica czy gwiazdnica. Nie wiem. Ciągle zderzam się ze swoją zbyt skąpą wiedzą i słabą pamięcią. Muszę dokładnie obejrzeć całą roślinę i zrobić jej dobre zdjęcia, a do tego celu powinienem zabrać… kartkę czystego białego papieru. Próbowałem robić zdjęcia roślinie położonej płasko na gładkiej płaszczyźnie plecaka, ale jego kolor jest zbyt ciemny i w rezultacie roślina, a zwłaszcza białe kwiaty, są zbyt jasne – stąd pomysł na białe tło. Jeśli ktoś nie ma wątpliwości co fotografowałem, proszę o podzielenia się swoją wiedzą.

Trasa: na południowy wschód od Otrocza. Okolice Kalinowego Dołu, Biskupskiej Drogi, Dołu Paszynowiec.

Statystyka: szedłem 8 godzin, siedziałem 4,5, a trasa miała długość 24,5 km.

O języku słów kilka

Pewne słowa okresowo stają się modne, a wtedy nie tylko są powszechnie używane, ale i na pewien czas wypierają wszystkie słowa równoznaczne i bliskoznaczne. Ostatnio bardzo często słyszę wyrażenia „kolokwialnie mówiąc” oraz „w kontekście”. Nie jest błędem używanie tych słów, ale ich naużywanie. Nie bądźcie, ludzie, jak te owce, co się stada trzymają i wszystko robią tak samo. Będzie ładniej i poprawniej, jeśli czasami powiecie „potocznie” albo „w związku”, ponieważ mówienie o kontekście w co drugim zdaniu nie świadczy o swobodzie posługiwania się językiem, a wprost przeciwnie.

Obrazek z pracy

 Ta karuzela nazywa się Street Fighter, co można tłumaczyć jako Uliczny Wojownik. Jak działa, widać, dlatego nigdy na nią nie wsiadłem. Stanowczo wolę szum w głowie wywołany szklaneczką brandy niż jazdą na tak piekielnej maszynie. Zamieszczam ten filmik, ponieważ ostatnie trzy miesiące pracy w firmie spędziłem przy tej karuzeli. Zmieniałem konstrukcję znacznej części instalacji elektrycznej i wszystkie lampki, a jest ich 3700. W rzeczywistości efekt wizualny jest znacznie lepszy niż na filmie, ledowe lampki świecą intensywnie kolorowym światłem i zmieniają barwy, ale najważniejszy dla mnie jest fakt prawidłowego działania całej instalacji.

Pracę, za którą wziąłem pieniądze, wykonałem dobrze.























piątek, 2 grudnia 2022

W pracy

 011222

Na pięć miesięcy wróciłem do pracy, a od paru dni jestem w podwójnej delegacji. Ta pierwsza to praca w Lesznie, druga jest wyjazdem z karuzelą, tym razem do Białegostoku, na jarmark świąteczny. Oczywiście nie będziemy sprzedawać krasnoludków ani bombek, a oferować klientom jazdę karuzelą. 

 


Przy pakowaniu rzeczy do wyjazdu okazało się, że będzie ich naprawdę wiele; same ubrania robocze wypełniły dużą torbę, drugą zapełniłem wędrówkowym wyposażeniem, licząc na poszwendanie się po Roztoczu w czasie świątecznej przerwy w pracy. Więc torby, znowu torby. Patrzę na nie i miewam zupełnie odmienne odczucia. Czasami na ich widok ogarnia mnie rozczulenie jakbym starego kumpla zobaczył po latach, a wtedy budzi się zew nieznanych miejsc, dalekich wyjazdów, czegoś nowego, zerwania z rutyną, porzucenia wydeptanych ścieżek. Czasami są dla mnie symbolem niechcianego włóczęgostwa, ustawicznej prowizorki, chwilowego bycia w obcym miejscu, przy czym ta chwilowość nie wiadomo kiedy zamieniła się w stałość, w unormowanie nieunormowania i w stałość tymczasowości. Jeśli ktoś zastanawiał się przez chwilę po obudzeniu gdzie jest; jeśli po wyjściu na ulicę musi się pytać przechodniów o pobliski sklep spożywczy, a do pracy jechać kierowany GPS, to wie, o czym piszę.

 

Na zdjęciu widać scenkę montażu trzymetrowej figury św. Mikołaja, czyli po nowemu Santa Clausa. Nie podoba mi się ta mania nazywania wszystkiego z angielskiego, ale trzeba się z tym pogodzić, bo nic nie wskóram, a już na pewno nie u mojego pryncypała, całkowicie obojętnego na językowe kwestie. Dodam, że w listopadzie zajmowałem się w firmie konstrukcjami umożliwiającymi transport i podnoszenie dźwigiem figury Mikołaja i stojących obok sań z reniferami. Jak widać, ulubieńcowi dzieci wypuściłem stalową linkę przez czubek głowy, co nie zmieniło jego optymistycznego patrzenia na świat.

To kolejny, obok dziesiątek wcześniejszych, ślad moich rąk i mojego czasu w firmie. 




 

Karuzelę zmontowaliśmy i umyliśmy, dzisiaj rozpoczęliśmy kręcenie, jak to się mówi w branżowym slangu o otwarciu i obsłudze klientów. Tych parę białostockich dni mogę opisać krótko: zimno, przeraźliwie zimno. Mimo wielowarstwowego ubrania marznę, a wycierając mokry nos zastanawiam się, co ja tutaj robię. Na myśl o pójściu do tojki i posadzeniu gołej części ciała na zmrożonej desce dostaję dreszczy.

Dwa lata mieszkałem w tanich hotelach robotniczych, dokładnie takich, w jakim mieszkamy tutaj. Wszystkie one są do siebie podobne. To hotele (raczej noclegownie), w których światło na klatce schodowej gaśnie w połowie piętra, jeśli w ogóle działa, a pokoje są wiecznie zimne i niemal bez umeblowania, jeśli nie liczyć wąskich tapczanów poustawianych jeden obok drugiego. Pierwszego wieczoru siedziałem na jednym z nich, z laptopem na kolanach i czapką na głowie, bo mi marzły uszy. Na drugi dzień kupiłem farelki, ale trzeba było nam ustawić je na połowę mocy grzania, bo bezpiecznik nie wytrzymywał. Teraz siedzę w swetrze i bluzie polarowej, ale już bez czapki.

W wielu „hotelach” wysłuchiwałem nocnych pijackich krzyków facetów na delegacji, więc chwilowo uwolnionych z małżeńskich więzów; z jednego chciano mnie wyrzucić, bo nie zjadłem wyjątkowo tłustej i niesmacznej jajecznicy podanej na śniadanie, w tym miałem inną przygodę. W pierwsze dni był problem z zapchanym sedesem, później właścicielka poprosiła o przyjście do niej do domu, a tam pokazywała mi zdjęcia brudnego sedesu próbując dowiedzieć się, co w nim jest, bo na najbardziej oczywistą odpowiedź nie wpadła. Mając dość rozmowy z kobietą podsuwającą mi pod oczy paskudne zdjęcia wstałem, powiedziałem „dobranoc”, i wyszedłem.

Dodam, że formalne wykształcenie niewiele zmienia człowieka: ta kobieta jest lekarzem. Może urologiem?

Zdarzenie poruszyło mną, ale i nieco rozbawiło. Nader często trafiałem na podobnych ludzi w pracy, w której spędziłem więcej niż połowę życia, i nigdy nie mogłem się na nich uodpornić. W końcu nie bez powodu czasami czuję, że moje sudeckie włóczęgi są także ucieczką i odpoczynkiem od ludzi. Dodam jeszcze, że tworzy się tutaj pewnego rodzaju pętla zamknięta: aby móc uciekać na samotne włóczęgi, trzeba wcześniej zarobić pieniądze na utrzymanie samochodu, co u mnie oznacza konieczność kontaktów z ludźmi, przed którymi chciałbym uciekać.

Są i plusy: dwa razy jadłem dobrą pizzę, firma płaciła.

Żeby nie było tylko o mojej pracy, dodam zdjęcia z napisami. Są na rynku Białegostoku, widzę je z karuzeli.

 Ta stoi przed kuratorium. Przywykłem do okazywania szacunku komuś, nie dla kogoś. Taką formę mam za poprawniejszą, jednak trzeba mi zaznaczyć, że forma „dla” też jest dopuszczalna, chociaż brzmi dziwnie i niezbyt logicznie.


 

Smakuje dla mnie, czy smakuje mnie?

O wojnie.

Przeczytałem o Polsce słowa, które wzbudziły moją dumę z bycia Polakiem, także radość i chęć dalszej mojej osobistej pomocy Ukraińcom. Wiadomość skopiowałem bez zmian z serwisu informacyjnego Infopiguła.


>>Jeden z głównych doradców prezydenta Zełenskiego, Aleksiej Orestowycz: gdyby nie Polska, już dawno by nas nie było. Pod każdym względem. 

“Humanitarnym, politycznym, informacyjnym itd.”. Inne ważne fragmenty: “Odbierali sobie i oddawali nam. Mam wrażenie, że oddali nam więcej, niż zostawili sobie. Ciężko sobie wyobrazić większe zaangażowanie. To niemożliwe. Oni walczą o nas czasem nawet bardziej, niż my sami. (...) Przekazuję najniższy ukłon. Gdyby nie wy, nas by po prostu już nie było. Polska dała nam wszystko i osłoniła nas wszystkim, czym mogła”.<<

Ukraino, walcz i zwyciężaj!!