080420
Każdy, kto mnie
zna, wie, jak daleki jestem od konsumpcjonizmu. Czasami myślę, że
gdyby wielu ludzi miało taki stosunek do posiadania dóbr
materialnych, jaki ja mam, dużo firm nie miałoby co robić. To
powiązanie wskazuje na moje widzenie zagadnienia, ale po kolei.
Ukułem nawet
powiedzenie o klasie człowieka objawiającej się posiadaniem
niewielkiej ilości rzeczy. Niewiele posiadającego nie z powodu
ubóstwa, a świadomego ograniczania konsumpcji. Jest w tym
stanowisku trochę filozofii greckiego antyku, ale i wiele mojej
pracy nad sobą oraz rezultatów rozmyślań o naszej cywilizacji,
ekologii, o nas samych i naszych potrzebach.
Jednocześnie cieszy
mnie rozwój gospodarczy Polski, nasze bogacenie się, doganianie
zamożnych krajów Zachodu. Mimo dostrzegania w tym połączeniu
pewnych znamion niespójności, z zadowoleniem dostrzegam w miastach
place budów, a między miastami nowe odcinki dróg ekspresowych. Z
satysfakcją słyszę o nowoczesnych firmach i nie przeszkadza mi
codzienna ludzka krzątanina, a nawet dostrzegam w niej pozytywy dla
społeczeństwa. Włączam w ten nurt wzrostu zamożności kraju moją
możliwość spłacenia mieszkania i jeżdżenia samochodem w góry.
Dokucza mi znaczna
ilość godzin mojej pracy, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę ze
swoistego handlu: mój czas dany firmie, za pieniądze od niej. Coś
za coś, i – co ważne – bez przymusu zewnętrznego. Wszak nie
mam finansowego noża na gardle, i gdybym uznał, że zarabiane
pieniądze kosztują mnie zbyt wiele, mogę zmienić pracę.
Szczerze mówiąc,
wiele razy bliski byłem zwolnienia się z pracy z powodów stosunków
tutaj panujących, ale powstrzymywała mnie myśl o tej rynnie, pod
którą się wpada spod deszczu. Akurat tej cechy pracy nie zmieni
się. Prywatnych znajomych dobieram sobie, współpracowników nie
mogę.
Mój stan posiadania
uznaję za niewielki. Przykłady? Mam smartfona kupionego parę lat
temu za 250 złotych, laptopa kiedyś wartego tysiąc i samochód o
obecnej wartości około dwóch tysięcy złotych. Będę nim jeździł
póki się nie rozleci.
Przy tym nie
odczuwam żadnego dyskomfortu psychicznego, a nawet wprost
przeciwnie: czuję satysfakcję z tego powodu.
Jedyną moją
finansową ekstrawagancją jest właśnie samochód utrzymywany
głównie z powodu wyjazdów w góry. Nie mam więc dużego apetytu
na dobra, jednakże gdyby moje dochody były bliskie minimalnych, nie
byłoby mnie stać na własny pojazd, a wtedy wyjazdy w góry byłyby
nader rzadkie.
Żeby zapewnić
sobie te „luksusy” (cudzysłów jest tutaj zamierzoną ironią),
a żonie środki na wydatki domowe i zabezpieczenie naszej starości,
pracuję sporo ponad ustalone normy czasowe. Nie tylko ja – czasami
pocieszam się tą myślą.
Młodzi biorą ślub
i rozglądają się za mieszkaniem, chyba że dostaną je od
rodziców. Załatwiają kredyt i spłacają go przez dwadzieścia lat
kwotą przynajmniej tysiąca złotych miesięcznie, o ile mieszkanie
jest małe. Albo kupują domek w szeregowcu, z malutkim ogródkiem, i
płacą dwa tysiące miesięcznie. Spłacą, gdy on będzie miał
siwe włosy na skroniach. Jeśli włączy piąty bieg (czytaj: będzie
pracował od rana do wieczora), spłaci przed siwizną i przed
zawałem.
Czy oni chcą wiele?
Czy są konsumpcjonistami? W pewnej mierze tak, są, ale jakiż mają
wybór? Przez ćwierćwiecze mieszkaliśmy, ja, żona i nasze dzieci,
na stancjach, bo nie było nas stać nawet na kredyt, więc musiało
stać na wynajmowanie lokum. Dla wielu alternatywą jest ciasnota i
niewygody wspólnego mieszkania z rodzicami, albo – wizja zupełnie
nierealna – w przyczepie kempingowej, jak to widziałem na filmie z
USA. Kiedyś w Bieszczadach rozmawiałem z człowiekiem, który
uciekł od cywilizacji. Mieszkał w kurnej chatce, a przy niej miał
stoisko z badziewiastymi pamiątkami dla turystów; wszak nawet
uciekinier musi jeść.
Czy takie mają być
wybory tych „konsumpcjonistów” od mieszkania?
Co jakiś czas
Google podsyła mi oferty luksusowych mieszkań, źle oceniając moje
możliwości finansowe. Kiedyś zajrzałem, zaciekawiony wielkością
mieszkania: miało ponad 500 metrów, całe najwyższe piętro
wieżowca, a kosztowało pięć czy siedem, już nie pamiętam ile
milionów. Ot, ciekawostka a propos, ale nieco mówiąca o
rozpiętości potrzeb, czy raczej „potrzeb”.
W obecnych czasach
za 10% przeciętnego wynagrodzenia można dobrze i zdrowo się
wyżywić, a za drugą taką część ubrać. Resztę wydajemy na
mieszkanie i rzeczy lub usługi drugiej potrzeby, nie niezbędne dla
życia, chyba że utrzymujemy ze swoich dochodów inne osoby –
najważniejszy, ale nie jedyny powodów naszej codziennej gonitwy.
Człowiek szczerze
przeciwny konsumpcjonizmowi i ogólniej: współczesnemu tempu życia,
powinien, aby zachować zgodność poglądów ze swoimi czynami,
pracować na pół etatu. Albo mając czterdzieści lat zwolnić się
i żyć z oszczędności. Że nie ma ich? To znaczy, że poddał się
ogólnemu pędowi do posiadania.
Albo jeździł
sobie, jak ja, kawał drogi samochodem dla połażenia po górach.
Tutaj powiem o
ciekawym fakcie: nader nieliczne grupy ludzi nadal żyjących tak,
jak żyli wszyscy ludzie tysiące lat temu, pracują niewiele.
Przypominam sobie wyniki obserwacji pewnego plemienia afrykańskiego:
pracują cztery godziny dziennie.
Tyle że oni nie
płacą abonamentu na szerokopasmowy internet, nie jeżdżą na
nartach we Włoszech ani nie łażą po Sudetach li tylko dla wrażeń
estetycznych.
Krytycy
konsumpcjonizm niezupełnie są w zgodzie ze swoimi poglądami,
decydując się kupić jakiś produkt, zwłaszcza wyrafinowany i
techniczny (lub usługę nie pierwszej potrzeby) ze względu na jego
niską cenę, ponieważ taką jest z powodu wytwarzania i
sprzedawania rzeczy w wielkich ilościach.
Krytykując więc
zjawisko, korzystają z jego rezultatów.
Jednakże widzę u
nas zakupowe rozpasanie.
Kupowanie nowych
rzeczy, mimo że stare są całkiem dobre. Kupowanie tylko dlatego,
że stać na zakup. Rzecz ma być nowsza, nowocześniejsza,
modniejsza, większa, etc. Miał samochód za trzysta, kupił za
sześćset tysięcy, pewnie następny kupi za milion. Bo go stać. Bo
pracuje na to – tak właśnie tłumaczy ubogość swojego życia.
Oto zobrazowanie
powiedzenia jakże trafnego: to, co człowiekowi konieczne jest do
życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.
Jedni ludzie z
konieczności zaprzęgają się do kieratu, drudzy z wyboru. Bo chcą
mieć coraz więcej. Bo są na tyle biedni, że nie znajdują innego
uzasadnienia dla swojej wielogodzinnej pracy i nie mogą się oprzeć
manii posiadania i pokazania.
Trzecia grupa tkwi
pośrodku, mając trochę cech pierwszych, trochę drugich; do tej
grupy i siebie zaliczam z powodu samochodu.
W rezultacie
wszystko wokół nas pędzi od rana. Obok widzę jedną z głównych
ulic miasta; cały dzień szumi samochodami. Gdzież tak się
spieszą? Różnie. Starają się zapracować na ratę lub dołożyć
kolejny tysiąc do portfela i w końcu kupić wymarzony samochód
nafaszerowany gadżetami lub telewizor od ściany do ściany. A ci
pędzący w przeciwną stronę jadą do sklepu sportowego po nowe
narty, bo w piątek wyruszają w Alpy, albo do biedronki na
cotygodniowe skromne zakupy. Różnie.
Czy ich potępiam? W
tym tekście chciałem przede wszystkim pokazać, jak złożone są
czynniki działające na gospodarkę i wielorakie wpływy na nas
samych. Trudno więc o łatwe potępianie, jak i chwalenie bez kilku
zastrzeżeń.
Każdy z tamtych
ludzi na swój sposób napędza gospodarkę. Jest jednocześnie
dostarczycielem dóbr i ich konsumentem.
Jeśliby przerzedzić
ten niekończący się sznur samochodów, jak dzieje się teraz z
powodu ograniczeń w przemieszczaniu się i zwolnionego tempa pracy
wielu firm, w oszałamiająco skomplikowanym systemie połączonych
rurek zwanym gospodarką, zazgrzytają zawory, utrudniając przepływ
pieniędzy, towarów i usług.
Zamknięcie jednej
firmy nic nie zmienia, zamknięcie tysięcy owszem, i to nieważne, w
jakich branżach, ponieważ przez wspomniane połączenie, z
opóźnieniem jako skutkiem kolejnych zależności, poziom obniży
się wszędzie.
Pozbawiony dochodów
pracownik biura turystycznego nie kupi nowej lodówki, a przez to
zostanie ograniczona ich produkcja, czyli ludzie zatrudnieni w
fabryce mniej zarobią i mniej kupią telewizorów i mebli. A jeśli
oni nie kupią, to…
Zadziwiają mnie
niskie ceny wielu artykułów. Czasami zastanawiam się, jakim
sposobem producenci zarabiają na ich wytwarzaniu. Mąka kosztuje
mniej niż dwa złote za kilogramowe opakowanie, a olej rzepakowy
kilka złotych za litr.
Każdy, kto zna
wieś, zwłaszcza dawniejszą, ekologiczną, jakbyśmy dzisiaj
powiedzieli, wie, albo potrafi wyobrazić sobie, ogrom pracy między
przygotowaniami do siewu a torebką mąki na sklepowej półce. A
jednak przeciętny pracobiorca w tym kraju wymieni finansowy rezultat
dnia swojej pracy na wielki wór mąki, po który musiałby podjechać
busem. Pamiętam żniwa z kosami, pamiętam pierwsze kombajny i
widziałem współczesne kolosy, zdolne w ciągu godziny wykonać
pracę całej rodziny jeszcze przed półwieczem. Ile jednak trzeba
sprzedać ziarna, żeby kupić za ponad milion duży kombajn zbożowy
(a tyle kosztuje)? Ile, skoro do niego trzeba mieć cały zestaw
innego sprzętu za kolejny milion?
Taniość finalnego
produktu wymusza ogrom inwestycji opłacalnych tylko przy masowym
zbycie, a ten istnieje tylko wtedy, gdy są nabywcy, czyli
konsumenci.
Ile kosztowałby
kilogram mąki wytworzonej bez udziału tych maszyn? Nie wiem. Na
pewno dużo. Nie byłoby chleba za dwa złote ani równie tanich
makaronów. Może byłyby za dziesięć, może za więcej złotych,
zwłaszcza, gdyby rolnicy naprawdę byli eko i nie stosowali randapa
(roundup, to herbicyd) powszechnie i niewłaściwie używanego do
wysuszania zboża na pniu.
Chyba, żeby ludzie
zarabiali dziennie nie na worek mąki, a na parę jej kilogramów,
jak było przez wieki.
Bezludna,
zrobotyzowana fabryka produkuje chipy – krzemowe miniaturowe
płytki, na których wyrafinowanymi technikami umieszczono miliony
elementów komputerowej logiki. Te płytki sprzedawane są za
niewielkie pieniądze, czasami bardzo niewielkie, tylko dlatego, że
roboty produkują je w oszałamiającym tempie, a chipy z taką samą
szybkością znajdują nabywców – firmy produkujące smartfony,
laptopy, telewizory, niemal wszystko, bo niemal wszędzie są teraz
stosowane. Wczoraj zauważyłem taki chip w łazienkowej suszarce do
ręczników.
Smartfony są tanie,
bo są sprzedawane w ogromnych ilościach, a znajdują tylu nabywców
nie tylko dlatego, że oferują wiele funkcji, ale też z powodu
swojej niskiej ceny. To zamknięty krąg zależności, w którym
mieszczą się też dziesiątki tysięcy masztów systemu GSM i nasze
rozmowy za grosze.
Gdzież więc pędzą
ludzie w tej szumiącej rzece samochodów? – zapytam raz jeszcze.
Ku mące za dwa
złote, ku smartfonom za parę stówek i ku mieszkaniu z wygodami za
paręset tysięcy.
Jestem przeciwnikiem
produkowania rzeczy byle jak, mało trwałych, a za to tańszych, ale
one tak są robione w odpowiedzi na oczekiwania ludzi. Bo chcemy
mieć. Samochód robiony dawnymi metodami stosowanymi w firmach,
które słynęły z niezawodności swoich maszyn, kosztowałby nie 50
czy 100 tysięcy, a dużo więcej. Nie tyle z powodu solidniejszego
wykonania, bo ono nie kosztowałoby tak dużo, co głównie z powodu
znikomego popytu, radykalnie podnoszącego koszt produkcji.
Uważam jednak, nota
bene, że jest dużo produktów, które można by bez kłopotów
zrobić solidniej, ale w sytuacji nadpodaży, ostrej konkurencji,
trudno byłoby producentowi, zwłaszcza nieznanemu, przebić się ze
swoim droższym produktem, szczególnie wobec istnienia firm
oszukujących, zachwalających jakoby dobry i dlatego droższy towar,
a sprzedających badziewie.
Ludzie chcą mieć.
Chcą, żeby ich było stać. Mimo mojego sprzeciwu, mając do wyboru
samochód tańszy, ale na parę lat, i wyraźnie droższy na 10 lat
(piszę tutaj o pojazdach używanych), mogłoby tak być, że
kupiłbym tańszy, bo na ten droższy nie byłoby mnie stać. W
rezultacie musiałbym całą noc tłuc się pociągiem do domu, a w
niedzielę nie pojechałbym w Sudety. Tak więc mój sprzeciw ma
swoją granicę. Każdy ma tego rodzaju granice, nawet ten uciekinier
z Bieszczad.
Tekst mi rośnie jak
mojej babci rosło ciasto pod lnianym ręcznikiem, więc tylko
nakreślę jeszcze jedną cechę gospodarki, która czasami budzi
sprzeciw ekologa siedzącego we mnie.
Chodzi o rozrost
usług nie pierwszej potrzeby, ani nawet nie drugiej. Mnogość firm
i firemek oferujących usługi, o których 30 lat temu nie było
słychać, albo były marginalne. Drugą podobną działalnością
jest wytwarzanie mało użytecznych produktów dla zamożnych, dla
gadżeciarzy, dla chcących czymś się wyróżnić. Trzeba tutaj
zaznaczyć, że wszystkie one, chociaż w różnym zakresie, zużywają
materiały i energię, a więc zasoby Ziemi.
Czasami obruszam się
widząc takie produkty czy słysząc o takich usługach, ale tylko do
chwili zastanowienia się.
Maszyny wytwarzają
jakiś produkt w tempie tysiąc na kwadrans, a kiedyś robiono je
prostymi narzędziami w tempie dwóch sztuk. Były droższe, więc
trudniej dostępne, ale stosowane technologie wymagały zatrudnienia
ludzi. Teraz robot dmucha szklane butelki jednorazowe (dla mnie to
czyste marnotrawstwo), a inne maszyny montują smartfony przez 24
godziny na dobę i to bez składek na ZUS, więc mimo skali
produkcji, ludzi zatrudnionych w takich fabrykach nie jest dużo. Nie
bez powodu w nowoczesnych gospodarkach jeden człowiek produkuje
żywność dla kilkuset osób, a największa ilość ludzi
zatrudniona jest w usługach.
Technika zwalnia
ludzi, więc szukają nisz dla siebie. W jednej z takich niszowych
firm pracuję.
Przez okno widzę
pięćdziesięciometrowe koło widokowe, karuzelę wytworzoną
wielkim nakładem pracy, surowców i energii, kosztującą miliony, a
służącą zwykłej, niewyszukanej rozrywce. Życie człowieka nie
byłoby o włos nawet uboższe bez tego rodzaju urządzeń, ale to
ludzie dobrowolnie złożyli się na miliony potrzebne do jej
wykonania.
W gospodarce
wolnorynkowej nie da się zrobić inaczej, a rezultaty stosowania
alternatywy wszyscy (starsi) znamy z „komunistycznych” czasów.
Kiedyś w gadżeciarskim sklepie samochodowym (kolejna nisza!)
zobaczyłem półki zastawione wielkimi głośnikami i wyrafinowanymi
wzmacniaczami. Po co to? – pomyślałem. Po nic. Bo chcą mieć, a
w wolnej gospodarce nie można odgórnie decydować, co obywatel może
kupić, chyba że chce kałacha.
Myślę, że osoby
chcące zwolnić, nie pędzić tak szybko, jak pędzą te samochody
na ulicy, chcieliby mniej i wolniej pracować, owszem, ale nie
rezygnując z wielu wygód oferowanych przez technikę. Tym samym
oczekują, chyba nieświadomie, zapewnienia w miarę tanich dostaw i
funkcjonowania tych dóbr przez ludzi nadal pędzących.
Chodząc po moich
górach, czasami zabawiam się wyobrażeniami postawienia domku w
jakimś ładnym miejscu, ale po nacieszeniu się widokami, czasami
trzeźwo oceniam możliwość i koszta doprowadzenia prądu i
chociażby szutrowej drogi, no bo jakże? Chodzić parę kilometrów
z plecakiem na zakupy, a świecić świeczką? Można ledami
zasilanymi ogniwami lub wiatrakami, mówicie? Ale to wyroby nie byle
jakiego przemysłu. One kosztują, także w eksploatacji. Więc
najpierw praca latami, później, gdy już ma się pieniądze, budowa
domku w górach? Z telefonem GSM pod ręką, bo przecież hydrofor
albo wiatrak mogą się zepsuć? To nie tyle byłaby ucieczka przed
cywilizacją, co odsunięcie się od tej szumiącej rzeki samochodów.
Żeby nie słyszeć hałasu.
Jesteśmy wygodni,
niewielu stać na pełną rezygnację z cywilizacyjnych wygód, mimo
konieczności płacenia za nie – i słusznie, bo nie takie ucieczki
są nam potrzebne, a umiar w nabywaniu dóbr i dbałość o Ziemię.
Także przyzwoitość
w interesach. Pazerność i nieuczciwość wielu ludzi, zarówno
wielkich biznesmenów naginających prawo, jak i zwykłych Nowaków
„szykujących” swoje pojazdy specjalnie na sprzedaż, znacznie
gorzej działa na mnie, niż pędzące ulicą sznury samochodów.
Głębsze zmiany
naszej gospodarki, mające na celu uczynienia jej niewrażliwej na
wahania rynkowe – jak teraz, z powodu wirusa – oraz
przewartościowanie podejścia do natury, wymagają dużych zmian nie
tylko w samej gospodarce, ale i trudniejszych do wprowadzenia zmian w
nas.
Mam przed oczyma
wizję świata nowoczesnego i wygodnego, ale jego nowoczesność
przejawiałaby się głównie dbałością o Ziemię i psychiczne
dobro ludzi, a ci byliby odpowiedzialni i świadomi rezultatów
swoich wyborów. To program na dziesięciolecia, a jeszcze nawet się
nie zaczął. Chociaż pewne nieśmiałe i nieliczne jego zapowiedzi
daje się zauważyć.
Daję swój punkt do
tego programu: klasą człowieka powinna być umiejętność
zaakceptowania mniejszego, mimo możliwości posiadania większego.
Obecny czas, jakże
kłopotliwy dla nas samych i dla naszej gospodarki, nie jest dobrym
czasem na zasadnicze przemiany, chociaż może być dobry dla
zastanowienia się nad swoimi wyborami.
Jednak kiedy w końcu
sytuacja się unormuje, zdecydowana większość ludzi weźmie się
ostro za pracę, a spokojne życie bez pośpiechu odłoży na czas
emerytury.
Nie będę ich za to
ganił, ale gonić nie zamierzam. Teraz już nie.