Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lunapark. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lunapark. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 grudnia 2023

O kolizjach praw

 171223

W trójkę, ja i dwoje Ukraińców, obsługujemy karuzelę na jarmarku świątecznym w Białymstoku. Praca nie jest fizycznie ciężka, ale uciążliwa owszem. Trzeci tydzień tutaj jestem, a nawet przez chwilę nie widziałem słońca, niemal codziennie pada deszcz, a na grzbiecie całymi dniami noszę górę ubrań. Mijają dni chmurne, mokre i krótkie; w najbardziej ponure już o godzinie 15 zmierzch jest wyraźnie widoczny, a kwadrans później jest praktycznie ciemno. Wieczorami, a właściwie nocami, ponieważ pracę kończymy między 21.30 a 22.30, oglądam filmy przyrodnicze; ta kuracja pomaga, chociaż budzi tęsknotę za wędrówką, zielenią i słońcem. Te białostockie dni są też monotonne z powodu powtarzalności wykonywanej pracy, ale udaje mi się nie poganiać czasu. W miarę upływu lat ta sztuka wychodzi mi coraz lepiej, bo po prostu czas cenię bardziej. Częściej niż kiedyś nie tylko uświadamiam sobie jego niepowtarzalność, ale i tak czuję. Dobre dni można przeżywać właściwie niezależnie od okoliczności, od świata zewnętrznego, chociaż taka umiejętność łatwą nie jest.

Tyle tytułem wstępu, przejdę do tematu głównego.

Na co dzień mając kontakt z klientami, obserwuję ich zachowania i reagowania, także zmiany w miarę upływu lat, a w tej branży pracuję od 1982 roku, mam więc znaczną skalę porównawczą. Pisząc w największym skrócie: dawniej znacznie częściej miałem do czynienia z ordynarnymi (nierzadko wprost z chamskimi i niebezpiecznymi) ludźmi, teraz jest ich znacznie mniej, natomiast przybywa ludzi grzecznych, ale mających dziwne oczekiwania, które postrzegam jako znamię obecnych czasów.

Zmienność odczuwania upływu czasu u klientów

W ciągu tygodnia chętnych na jazdę jest mało, ale w weekendy bywa ich aż nadto. Stojąc w kolejce do kasy rozmawiają, a gdy już są przy okienku bywa, że zaczynają ustalać ile kupić biletów, kto z ich grupy chce jechać, kto ma płacić. Takie scenki potrafią trwać dłuższą chwilę i nie można poprosić o szybsze podjęcie decyzji ponieważ ryzykuje się ich ostrą reakcję. Po odejściu od kasy też mają czas: trwają rozmowy, przewijanie treści ekranów telefonów, robienie zdjęć. Zachowują się po prostu jak ludzie spokojni i nigdzie się nie spieszący, gdy jednak już się zdecydują jechać i okaże się, że w tej chwili nie mogą wejść ponieważ nie ma miejsc albo karuzela jest w ruchu, nagle ich czas przyspiesza, staje się bardzo cenny.

– Za ile będzie można wejść?

– Za parę minut – odpowiadam.

– To znaczy za ile? Wiem pan czy nie?

– Za 2 minuty i 28 sekund – ciekawe, czy taka odpowiedź zadowoliłaby klientów.

Ich czas ponownie zwalnia w sposób radykalny gdy skończą jazdę. Nadal będąc na karuzeli robią sobie zdjęcia, czasami całe sesje zdjęciowe z ustawianiem pozycji, opowiadają o wrażeniach, szukają swoich, prowadzą małe dzieci za ręce do wyjścia, a na schodach uczą je pokonywania stopni udzielając instrukcji krok po kroku. Blokują w ten sposób możliwość wejścia klientów oczekujących, ale broń nas Panie Boże przed pokusą poproszenia ich o pośpiech, o wzięcie dziecka na rękę albo przerwanie sesji zdjęciowej, bo przecież oni mają prawo, a my jesteśmy nieuprzejmi. Mają czas i oczywiście mają prawo.

A nowi klienci czekają. Problem w tym, że akurat ich czas już przyspieszył, co potrafią wyrażać słownie.

Aby być uczciwym dodam, że białostoccy klienci są w ścisłej czołówce mojego rankingu dobrych, bo spokojnych i kulturalnych, klientów. Wulgarne zachowania zdarzają się nader rzadko, tyle że jak wielu klientów w różnych miastach, tak i oni mają dużo praw, a gdy im to odpowiada, nawet bardzo dużo – podobnie jak oczekiwań.

Daleko od nas jest lepiej

Kiedy okrągły podest karuzeli opuszczą ostatni klienci, proszę oczekujących o zajmowanie miejsc i wtedy obserwuję stale powtarzającą się scenkę: ludzie wchodzą, część z nich skręca w lewo, część w prawo, ale nie wsiadają do najbliższych gondoli tylko pędzą dalej po obwodzie podestu. Po chwili dwie grupy ludzi idących z przeciwnych stron zderzają się ze sobą, odbijają i zaczynają szukać wolnych gondoli. Różnie z tym bywa, ponieważ idący za nimi ludzie zajmują miejsca. W rezultacie dość często słyszę żale, a bywa, że i pretensje. W ostatnich dniach dwukrotnie słyszałem taką uwagę:

– Byłam pierwsza i nie zdążyłam wsiąść!

Ten odruch obserwuję w wielu sytuacjach od lat. Pamiętam czasy zatłoczonych pociągów, gdy ludzie pędzili korytarzem wagonu mijając wolne przedziały. Gdzie i po co tak pędzili? Dalej, bo tam będzie lepiej. Dlaczego tak sądzili? Bo tkwi w nas takie spodziewanie, zapewne wrodzone jak wiele, bardzo wiele naszych zachowań i sposobów reagowania. Proszenie o zajmowanie miejsc w najbliższych gondolach (a są identyczne) niewiele daje, ponieważ nie posłuchają i pójdą dalej, albo wyrzucą z siebie oburzone pytanie:

– To ja nie mogę wybrać sobie miejsca?!

Oczywiście, że możecie, wszak macie prawo.

Moje zarobki nie zależą od ilości obsłużonych klientów, a staram się o skrócenie czasu wymiany klientów ponieważ uważam, że pracę, za którą dostaję wynagrodzenie, powinienem wykonywać dobrze.

Ze słuchaniem naszych poleceń też jest różnie. Dla mnie to naturalne, że w takich miejscach jak karuzele mam dostosować się do instrukcji osób obsługujących, ale wielu ludziom ta zasada nie jest znana, co potrafią dosadnie wyrazić.

W pracy obserwuję też rosnące oczekiwanie rodziców dbania o ich dzieci. Jest to zrozumiałe, a nawet oczywiste, w czasie korzystania dziecka z karuzeli, ale ludzie rozszerzają je także na sąsiedztwo i wtedy, gdy nie są klientami. Zdarza się, że dziecko próbuje pokonać jakieś ogrodzenie czy otworzyć barierkę, a rodzic nie reaguje. Upomniany o zajęcie się swoim dzieckiem potrafi powiedzieć, że jest „na imprezie” i dlatego to nie on (ona), a organizator ma dbać o bezpieczeństwo jego pociechy.

Bywa też odwrotnie: obserwuję nadopiekuńczość u mam. Wprowadzą dziecko, usadzą, poprawią czapkę i rękawiczki, dwukrotnie poproszą mnie o sprawdzenie zabezpieczeń, odchodzą i wracają zauważywszy źle zawiązany szalik, kolejny raz nakażą dziecku mocne trzymanie się i dalej stoją obok gondoli nie mogąc się zdecydować na zostawienie dziecka samego; idą do wyjścia dopiero na naszą prośbę. Mimo opóźniania uruchomienia maszyny nie krytykuję takich zachowań, wszak są zrozumiałe, dla mnie bywają nawet ujmujące, a opisuję jedynie dla uzupełnienia kolorytu. Przy okazji: wiele mam straszy dzieci nakazując im mocne trzymanie się aby nie wypadły, a przy tym nie słuchają naszych zapewnień o bezpieczeństwie i braku konieczności trzymania się; akurat takie ich zachowanie stanowczo mi się nie podoba, tak jak dość częste uszczęśliwianie dziecka na siłę, kiedy ono nie chce jechać.

Obowiązuje jedna cena dla dzieci i dorosłych, a karuzela jest przeznaczona dla dzieci, chociaż dorosła osoba (z trudem) się mieści. Znaczna część klientów oczekuje zniżki dla swoich pociech. W moim rozumieniu to tak, jakby pytali się w przedszkolu, jaka jest zniżka dla dzieci. Zdarzają się komiczne sytuacje, gdy zwalisty mężczyzna ważący na oko minimum 100 kilo kupuje bilet dla siebie i dziecka chcąc zniżki, no bo przecież dziecko jest małe.

Trudne do zrozumienia zachowania klientów na karuzeli, i chyba tylko tam

Najczęściej spotykanym jest ich zaskoczenie gdy słyszą prośbę o bilet.

– „Nie wiedziałem, że będzie potrzebny.” „Nie wiem, co z nim zrobiłem.” „Mąż go ma. O, tamten w brązowej kurtce!” „Nie mogę go znaleźć, ale jeśli pan nie wierzy że kupiłam, proszę zapytać kasjerki!” Przed tą pracą nie wiedziałem, jak przepastne mogą być torby damskie i jaki w nich bywa bałagan; teraz wiem, ponieważ wiele razy stałem nad klientką nerwowo przeszukującą nieskończoną ilość przegródek torby lub portfela. Rzadko, ale jednak zdarza się, że wypraszamy osobę nie mającą biletu, czy zgodnie z jej twierdzeniem nie mogącą go znaleźć, a co się wtedy nasłuchamy o naszej kulturze, to tylko my wiemy.

Pada deszcz. Gładką plastikową płaszczyznę siedzenia wycieramy ścierkami, ale do suchego się nie da, mimo zamienienia kiosku sterowniczego w suszarnię. Klientka (mężczyźni rzadziej) przed zajęciem miejsca sprawdza go ręką i mówi: „Tutaj jest mokro”. Częściej słyszę wtedy zdziwienie niż pretensje w głosie, i właśnie to zdziwienie dziwi mnie. Przecież pada deszcz; widać, jak z każdą sekundą przybywa kropel wody na wytartym przed chwilą siedzeniu.

Kiedy jest kolejka chętnych do jazdy, często znajduje się ktoś, kto żąda (nie prosi, a właśnie żąda ostrym tonem) ustawienia ich w kolejkę. Dorosłych ludzi przed jedyną bramką wejściową! Kiedyś próbowałem tak robić, ale już przy pierwszej próbie usłyszałem „Pan mi nie będzie kazał co mam robić”.

Krótko o polszczyźnie

Klienci mają do dyspozycji pedał, którego naciskanie zmienia wysokość jazdy; ponieważ ta funkcja nie jest znana, każdemu tłumaczymy działanie. W dzień dużego ruchu powtarzam te same słowa setki razy, dlatego starałem się maksymalnie skrócić instrukcję; udaje mi się wszystko zawrzeć w dziesięciu słowach.

Jedna z klientek po wysłuchaniu instruktarzu krzyknęła:

– A! Czyli generuje się podnoszenie!

To słowo stało się uniwersalne. Generować można wszystko, nie tylko dzieci, pismo na kartce, poborowych do wojska (autentyczne!) i dziesiątki najróżniejszych różności, ale też podnoszenie gondoli w karuzeli.


 


Mój pokój. Jest ciepły i czysty, ale mebli w nim niewiele. Cóż, z torbami spędziłem połowę swojego życia.

 Piesi na przejściach

Każdy kierowca wie, jak w ciągu ostatnich paru lat znacznie zmieniły się zwyczaje pieszych i kierowców na przejściach oraz policjantów oceniających zachowania uczestników ruchu.

Zmiana w przepisach o ruchu drogowym była niewielka, ponieważ dodano słowa o pierwszeństwie pieszego wchodzącego na przejście. Zgodnie z logiką i definicją, te słowa powinny oznaczać moment przekraczania granicy przejścia, czyli na ogół krawężnika: jeśli pieszy jedną nogą minął już krawężnik ma pierwszeństwo, a krok wcześniej pierwszeństwa nie ma. Co z tego wyszło, wszyscy wiemy: w praktyce przepis rozszerzono prawem kaduka, i teraz można dostać mandat nawet wtedy, gdy pieszy dopiero zbliża się do przejścia. W oczywisty sposób zmniejsza to płynność ruchu i wprowadza niepewność kierowców, ale chciałem tutaj zwrócić uwagę na inny skutek tak pokracznie interpretowanego przepisu: otóż piesi jeszcze mniej niż wcześniej zwracają uwagę na zbliżające się do przejścia samochody. Wzrosła liczba ludzi wchodzących bez sprawdzenia, czy wejść mogą, czy nie ma samochodu tuż przed przejściem. Wchodzą w ogóle nie patrząc na boki! W rezultacie wzrosła o 30% ilość zdarzeń na przejściach po wprowadzeniu tej zmiany, a ściślej: jej nieprawidłowej interpretacji. Ustawodawca chciał zwiększyć bezpieczeństwo pieszych, wyszło na odwrót ponieważ… tutaj w końcu docieram do sedna. Piesi uznali, że mogą wchodzić kiedy zechcą, bo mają prawo. Tak po prostu. Mają prawo.

Uogólniając, myślenie i spodziewanie rosnącej liczby ludzi jest proste jak cep: ja mam prawa, nie mam obowiązków. Za moje bezpieczeństwo mają dbać inni, ja nie muszę. Moje prawa są najważniejsze, prawa innych ludzi mało albo wcale się nie liczą. Tylko taki stary i przez to nieprzystający do współczesności człowiek jak ja przyspiesza kroku na przejściu widząc nadjeżdżający samochód, no bo po co kierowca ma hamować, skoro mogę przejść szybciej...

Tutaj  możecie przeczytać o najbardziej znanych (i najbardziej absurdalnych) oczekiwaniach tego rodzaju.

Kobieta uciekając z dyskoteki przez okno aby uniknąć zapłacenia rachunku potłukła się i za to sąd przyznał jej odszkodowanie od właściciela lokalu! Ktoś rzucił butelkę na podłogę, po chwili przewrócił się na niej, i dostał odszkodowanie! O czym tak naprawdę świadczą te przypadki?

Nawiążę do wcześniejszego mojego tekstu w którym pisałem o szkodliwym wpływie na ludzi długotrwałego dobrobytu i spokoju. Zbytnia dbałość prawa o nas też nam szkodzi, ponieważ z reguły zamieniana jest w paranoję, której amerykańskie odszkodowania za gorącą kawę nie jedynymi są przykładami. U nas, w Europie i w Polsce, procesy przekształcania dobrych intencji w paranoję, chociaż niekoniecznie kawową, też narastają.

czwartek, 27 sierpnia 2020

Programy i słowa, czyli marudzenie

 

170820

Zmieniono wygląd stron zarządzania blogiem. Jak zwykle zmiany w większości są nijakie i niepotrzebne, są zmianami dla zmian, w których trudno doszukać się poprawy, łatwiej zepsucia.

Tagi postów (a właściwie wszystko) umieszczono w wielkich ramkach, w efekcie nie mieszczą się na ekranie. Patrząc na wygląd stron, łatwo zauważyć, że głównym pomysłem programistów były właśnie ramki, więc dodali je, nie zwracając uwagi na sensowność, przydatność czy miejsce.

No i te mnożące się jak króliki malutkie, nieczytelne ikonki zastępujące słowa!

Na liście postów wyświetla się coś, co przypomina mi grot strzały z przyklejonym kwadratem mieszczącym znak plus. Owszem, jest i „dymek” z „wyjaśnieniem”: przywróć wersję roboczą. Cóż to znaczy – nie wiem, ponieważ nie miałem żadnej wersji roboczej: napisany tekst po prostu wkleiłem w okienko i opublikowałem. Nie wiem też, jak się to „przywracanie” ma do kwadracika, plusa i grota strzały. Ot, tajemnica programistów.

Właśnie próbowałem poznać funkcję tego grotu z kwadracikiem. Okazało się, że tekst postu umieszczany jest gdzieś z boku, gdzie może być otworzony w trybie edycji, czyli z możliwością wprowadzenia zmian. W jakim celu to zagmatwanie? Otworzenie tekstu w trybie edycji nie jest żadnym powrotem.

A było tak jasno i logicznie: tekst mogłem zwyczajnie wyświetlić albo otworzyć z możliwością wprowadzenia zmian. Najwyraźniej było za prosto.

Kiedyś podobną rewolucję zrobiono na allegro, i do dzisiaj nie poznałem wszystkich dziwadeł nowej strony, a ostatnio portal Wirtualna Polska, na którym od blisko trzydziestu lat mam skrzynkę pocztową, zapowiada zmiany. Już czuję kłopoty.

W jakim celu robione są takie zmiany wyglądu stron? Firmy mają nadmiar pieniędzy? Niech więc przekażą je UNICEF. A może uważają, że bez totalnego przemeblowania, bez zmuszania użytkowników do szukania funkcji, będzie nudno? Nie wiem, a z ciekawością poznałbym przyczyny tych działań. Przecież można unowocześnić program, jeśli zachodzi taka potrzeba, a wygląd strony i jej funkcjonalność zostawić bez zmian.

Po kilku miesiącach użytkowania Instagramu nadal nie wiem, jakie znaczenie ma część ikonek, na przykład kwadrat z wyszczerbionym bokiem. Nie wiem też, jak wejść na stronę innej osoby. Jeśli kliknę na ikonkę z awatarem, pojawia się coś podobnego do obrotowego słupa ogłoszeniowego, na którym wyświetlane są zdjęcia innych użytkowników, nie tego wskazanego. Z proponowanych ikonek nie korzystam nie tylko z powodu mojej niechęci do nich, ale i niewiedzy o ich znaczeniu. Nie wiem, i nie bardzo mi się chce dowiadywać, co znaczy żółta mała głowa z ustami wykręconymi w lewo, a co z ustami wykrzywionymi inaczej, i w jakim celu stosowany jest znak koperty postawionej na węższym boku. Te symbole są dla mnie nieczytelne, a "dymków" przy nich nie ma; najwyraźniej uznano, że ich znaczenie jest oczywiste.

To, co najbardziej mi doskwiera przy obsłudze programów komputerowych, to konieczność dopasowania się do sposobu myślenia, kojarzenia i wysławiania osoby (programisty), która myśli, kojarzy i mówi zupełnie inaczej niż ja. Częstokroć odbieram ten przymus jako swoje zniewolenie.

Właśnie ta konieczność naginania myślenia do myślenia innej osoby, to wbijania sobie do głowy znaczenia ikonek i słów wyjaśnień niewiele wyjaśniających, mam za największą wadę programów komputerowych.

PS

W trakcie publikacji tego tekstu zauważyłem różnej wielkości czcionkę. Parokrotnie zaznaczałem właściwą, bez skutku. No i takie są rezultaty tego rodzaju zmian...

Z mojej pracy.

Litery i słowa odchodzą na drugi plan. Teraz mamy ikonki. Jak przed tysiącami lat, gdy ludzie na kamieniu, w glinie lub na patyku rzezali znaki. W efekcie ludzie zamieniają się w analfabetów nie potrafiących logicznie sformułować prostego pytania.

W pracy często słyszę takie i podobne pytania klientów:

O co tu chodzi?

Na czym to polega?

Jak to działa?

Na ostatnie pytanie odpowiedziałem, że koło młyna jest napędzane silnikami elektrycznymi, czym bardzo zirytowałem klienta, ponieważ jemu, i tym, którzy zadawali pozostałe pytania z listy, chodziło o ilość obrotów koła młyna na jedną jazdę, czyli za jeden bilet. Proste? Logiczne?

Chcąc się dowiedzieć, ile obrotów zrobi koło młyna, pytają, o co tu chodzi. Jak nazwać taką logikę i taką nieporadność?

Otóż chodzi o to, żebyście zostawili tutaj pieniądze. To dokładna odpowiedź na wasze pytanie.


Mało ludzi podchodzących do kasy młyna czyta wywieszony przed ich oczyma informator. Zdecydowana większość pyta, a naszą prośbę o zapoznanie się z informacjami traktuje jako nieuprzejmość, a nawet wyraz lekceważenia. Bywa, że w rezultacie odchodzą, a jeśli nawet przeczytają, to częstokroć nie rozumieją. A tam jest ledwie parę krótkich informacji, może dwadzieścia słów!

Przy dużym ruchu kasjerka musi obsłużyć kilkudziesięciu klientów w ciągu godziny. Ma jedną minutę na jednego kupującego. To taśmowa praca podobna do pracy kasjerki w dużym sklepie spożywczym. Jedna i druga po prostu nie ma czasu na zajmowanie się klientem tak, jak może się nim zająć sprzedawca samochodów. Wystarczy chwila zastanowienia, żeby dojść do tego wniosku. Wystarczy też do wyobrażenia sobie uciążliwości powtarzania setki razy dziennie tych samych informacji. Uważam, że dobre wychowanie nakazuje branie tego pod uwagę, ale nie od dziś wiadomo, że człowiek z chwilą stania się klientem traci nie tylko pół rozumu, ale i połowę kultury.

Pewna część naszych klientów traci znacznie więcej. A może nie traci, bo od dawna nie ma co tracić?

Stojąc na peronie i patrząc na przesuwające się gondole, kilka razy dziennie widzę klientów trzymających buty na tapicerowanej kanapie. Pukam wtedy w szybę i palcem pokazuję im buty. Rzadko widzę zmieszanie, częściej oznaki niezrozumienia. Raz jeden, tylko raz usłyszałem przeprosiny, kiedy na koniec jazdy otwierałem drzwi gondoli, i niejako dla równowagi raz usłyszałem słowa protestu klienta nieżyczącego sobie, żebym mu cokolwiek palcem pokazywał.

Ot, wrażliwe panisko.

Obok młyna stoi mała, dziecinna kolejka kosztująca znacznie mniej niż młyn, a na szybie kasy wisiała stosowna informacja z podaną ceną. Znaczna część klientów uznawała tę niską cenę jako opłatę za jazdę młynem. Kiedy słyszeli właściwą, 30 złotych, byli rozczarowani i protestowali:

Ale tu pisze 10 złotych!

Postanowiłem przykleić cennik na tę kolejkę z boku, żeby trudniej było go zauważyć. Zmiana nic nie dała, nadal ludzie zauważali mniej widoczne 10 zł, a nie eksponowane 30. Musiałem informator zdjąć dla uniknięcia nieporozumień.

Chyba nie muszę dodawać, że cały ów cennik składał się z nazwy urządzenia i ceny, czyli z kilku wyrazów.

Klient płaci za trzy obroty koła trwające około 15 minut. Ta informacja jest w cenniku. Niżej powiesiłem drugą, o rozpoczynaniu się nowych jazd co 3 – 4 minuty. No i w ten sposób zadałem kolejnego klina klientom. No bo jak jazda młynem może trwać 15 minut, skoro co 3 – 4 minuty ludzie wsiadają i wysiadają!?

Oto pełna analogia: pociąg jedzie z miasta A do miasta B godzinę czasu, ale co kwadrans ma przystanek, na którym ludzie wsiadają i wysiadają. Jak w takim razie możliwa jest godzinna jazda od A do B??

Paranoja? Popis bezmyślności? Brak elementarnej logiki? Tak! Po trzykroć tak.


Rzadko, ale klika już razy w okresie wakacyjnym miałem klientów, którzy odmawiali przeczytania informacji zamieszczonych przy kasowym okienku, tłumacząc się w wielce oryginalny sposób:

Jestem na urlopie. Nie muszę myśleć.

Cóż, czytanie literek i składanie z nich sensownych słów bywa trudne dla niektórych.

Trudne staje się dla coraz większej ilości ludzi.


PS

Zarabiam tutaj nieźle, ale i koszta mam spore. Do największych zaliczam obniżającą się opinię o ludziach.


PS 2

Letnie dni płyną mi spokojnie, tyle że zlewają się w jeden ciąg, w którym nie można znaleźć nic wyróżniającego, nic, czego mogłaby chwycić się pamięć.

Jestem tutaj już półtora miesiąca, ale kiedy obejrzę się wstecz, ledwie garść chwil i obrazów pamiętam. Wiem jednak i pamiętam: spojony upływ dni ma swoją wartość, którą łatwo doceni ten szarpiący się z problemami.

Ile czas pozwoli, coś przeczytam i napiszę, a w pracy rozglądam się starając się zapamiętać letnie obrazki: dziewczyny ubrane w przewiewne sukienki, przyjemny cień pod zielonym drzewem, moje gołe ramiona i nogi, słońce na twarzy. Opalony jestem jak zwykle na brąz. Wieczorem uświadamiam sobie, że mimo późnej pory jestem lekko ubrany i nie jest mi zimno. Wiem, że za pół roku trudno będzie mi w to uwierzyć.

Dni są jednakowe, ponieważ wypełniają je monotonne i powtarzalne zajęcia. Cóż, mój wybór. Nie musiałem kontynuować pracy, jednak pracując zarabiam, zasilając swój prywatny fundusz górski.


PS 3

Minęła godzina druga. Zaraz muszę wyłączyć laptopa i pójść spać, ale jeszcze chwilę posłucham muzyki.

Właśnie przebrzmiała aria z bachowskiej kantaty i po chwili ciszy usłyszałem całkiem odmienne dźwięki. Poznałem je od razu: allegro non troppo z koncertu skrzypcowego D-dur Johannesa Brahmsa. Jeden z dwóch najpiękniejszych koncertów na skrzypce, jakie kiedykolwiek człowiek skomponował!

Dlaczego tylko wspomniałem o nim w swojej opowieści o Jasiach?

środa, 5 sierpnia 2020

Aktualności i praca

040820

Nie jeżdżę w góry, niemal nie czytam, nawet posiedzieć i podumać nie bardzo mam kiedy, więc zostaje tylko napisać o aktualnościach i uzupełnić je spostrzeżeniami o ludziach.

Jak na emeryta pracuję całkiem sporo, skoro regularnie przekraczam 80 godzin tygodniowo. Na szczęście praca jest spokojna, w czym niemała zasługa moich współpracowników. Do pracy przychodzą na czas i nawet trzeźwi, czego więc chcieć więcej?…

Obsługujemy niedawny nabytek firmy, czterdziestopięciometrowy młyn. Biała konstrukcja podświetlana jest silnym, wyrazistym i łagodnie zmieniającym kolory światłem reflektorów. Efekt całkiem ładny. Zdjęcia zrobiłem z peronu, zadzierając głowę do góry. Plątanina elementów konstrukcyjnych pozwala widzieć tylko niższą połowę młyńskiego koła, ale wrażenie i tak jest niemałe.

Duże jest też w kasie. Eleganckie, przestronne pomieszczenie, a w nim komputer, drukarki, dotykowy ekran, terminale płatnicze, rutery i coś tam jeszcze. Klient dostaje wydrukowany paragon i bilet, ale nim podejdzie do gondoli, nierzadko z karteluszek robi kulkę i wciska w kieszeń, a nawet po prostu wyrzuca. W chwilę później poproszony o bilet wybałusza oczy: bilet?? Jaki bilet?

Niewątpliwie dzieje się tak także z powodu podobieństwa biletu do paragonu, ale główny powodu jest inny i bardzo znamienny dla obecnych czasów.

Otóż ludzie nie czytają. Ileż to razy w czasie zamieniania kasjerki na posiłki miałem do czynienia z klientami, którzy pytają o cenę lub czas jazdy, a mówiąc do mnie odchylają głowę, bo wyraźny i niedługi informator wiszący przed ich twarzą zasłania mnie. Nie czytają też nadruków na otrzymanych papierkach. Dziwne to dla mnie, bo przecież dostali je za swoje pieniądze, łatwo więc dojść do wniosku, że zapewne są to bilety, a skoro tak, to ktoś o nie poprosi. Parę już razy klienci grzebali w koszu na śmieci szukając wyrzuconych biletów, oczywiście wkurzeni na… nie, nie na siebie: na nas.

Ciekawe, czy tak samo robią z biletami do kina czy na pociąg.

Inni, zwłaszcza kobiety, już przy kasie starannie ukrywają bilety na dnie torby. Im większa, tym głębiej chowają, a przy wejściu do gondoli zaczynają nerwowe poszukiwania, czasami połączone z wyjmowaniem mnóstwa drobiazgów z toreb.

Wielu ludzi czyta wyrywkowo i ma trudności ze zrozumieniem treści, co jest skutkiem nieposługiwania się pismem. Podany czas jazdy odczytują jako cenę, a wysokość młyna jako czas jazdy, myląc tutaj powszechnie używane skróty: „m” to metr lub mili (tysięczna część), a minuta jeśli już jest skracana, to zwykle do postaci „min.”. Wielu ludzi nie wie o tym, ale cóż się dziwić komuś, kto, być może, nie ma styczności z żadną postacią techniki, skoro podobnie rozumują i piszą programiści, więc technicy?

Program do sprzedaży biletów napisany był przez polską firmę, ale wyjaśnienia i opisy jego funkcji tylko udają polski. W każdym możliwym i niemożliwym miejscu jest oczywiście „generował”, „generujący”, „generowanie”. Kasjerka nie drukuje raportu, ona go „wygenerowywuje”, a ja muszę patrzeć na te potworki, na dokładkę za darmo, bo szef nie uznaje moich argumentów na rzecz wypłacania mi dodatku za warunki szkodliwe dla mojej wrażliwości językowej, co przecież jest powodem wołania o pomstę do nieba, a przynajmniej żądania podwyżki.

Godziny u tych speców od programów to „g”. Nie „godz.”, nawet nie „h”, a po prostu „g”; zobaczywszy ten kulfon, odruchowo pomyślałem o ciążeniu, jako że takie właśnie ma oznaczenie. Dużo zwykłych literówek, które najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, skoro od lat nie są poprawiane; wyjaśnienia zaciemniające sprawę, logika dziwaczna albo i żadna. Ot, jeden przykład: przy procedurze zwrotu biletu pojawia się systemowy, domyślny powód zwrotu: zwrot. Naprawdę! Napis ma treść „powód zwrotu: zwrot”.

Są oczywiście i plusy. Na przykład niemal pewność uczenia się obsługi nowego programu komputerowego po raz ostatni w życiu. Na (rzeczywistej) emeryturze będę je omijał równie starannie, jak karuzele.

Jednak główny plus jest we mnie. To wyraźnie odczuwany luksus możliwości zaprzestania pracy niemal z dnia na dzień.

Pracował będę do końca lata, a wtedy zrobię sobie parotygodniową przerwę. Przypomnę żonie, jak wygląda jej mąż, a później pojadę na długą łazęgę kaczawską. W czasie najpiękniejszych dni roku!







PS

Z tyłu młyna znalazłem krzaczek cykorii podróżnik. Nikt tam nie chodzi, więc mam nadzieję na jej długie życie i wiele moich odwiedzin.


środa, 22 lipca 2020

Morze i Roztocze

260620
Dzisiaj dowiedziałem się, że jutro rano mam wracać do bazy. Wieczorem poszedłem zobaczyć morze po raz ostatni, wczoraj widząc je po raz pierwszy w tym roku.
Patrzyłem na zachód myśląc o kilkunastu ostatnich latach tutaj spędzonych, o tym, że morza w tym roku już nie zobaczę, a może w ogóle nie zobaczę. Oczywiście mógłbym przyjechać prywatnie, ale nie ma ono dla mnie takiego uroku, jaki mają góry, a samo Ustronie zbyt jednoznacznie kojarzy mi się z tłumami ludzi, z kebabami, dyskotekami i karuzelami.
Słońce zaszło o godzinie 21.35. Cudowne są te najdłuższe dni roku, tak krótki, niemal nieistniejący nad naszym morzem, czas między zgaśnięciem łuny zachodu a pierwszymi kolorami Eos. Rokrocznie, w każdym grudniu, mam kłopoty z uwierzeniem w tak długie trwanie dnia.
Na przejściu przez wydmę zatrzymałem się, chcąc po raz ostatni spojrzeć na morze i niebo zabarwione łuną zachodu. Nie czułem smutku wiedząc, że co prawda kolejny okres za mną, ale i nowe przede mną.
Zabieram garść dobrych wspomnień, pamięć miejsc naznaczonych obecnością bliskich mi osób i te dzisiejsze ostatnie zdjęcia.





070720
Droga wiodła mnie z Lublina do Biłgoraja, więc będąc bliżej celu, jechałem przez Roztocze. Ta wyżynna kraina prawdopodobnie będzie od przyszłego roku, gdy w końcu zrezygnuję z pracy, najczęściej wybieranym celem moich wędrówek. Z domu mam tutaj raptem półtorej godziny drogi samochodem.
Z ciekawością rozglądałem się po okolicy i odruchowo porównywałem krajobrazy do kaczawskich.
Słuchałem siebie, nieco zaskoczony burzą we mnie. Nastrój zmieniał mi się od stanu bliskiego euforii (nowe i nieznane przede mną!), do smutku i żalu, gdy uświadamiałem sobie przyszłoroczne oddalenie od moich gór. Rozglądałem się wtedy i widziałem jedynie odmienności wyglądu Roztocza od kaczawskiego pogórza; różnice wypadały oczywiście na niekorzyść lubelskiej krainy.
Kiedy jednak zauważałem ładne miejsca, jak to sfotografowane, znowu nabierałem nadziei: będzie dobrze! Może czekają tutaj na mnie nowe zauroczenia? Może zwiążę się z Roztoczem równie silnie, jak z Górami Kaczawskimi?
Czy jednak to możliwe? Czy chciałbym, żeby było możliwe?
W mijanym krajobrazie szukałem podobieństw do sudeckich obrazów, i właśnie zauważone podobieństwa najbardziej przyciągały mój wzrok. Jakbym w twarzach innych kobiet szukał śladów podobieństwa do tej, której rysy twarzy nadal są kanonem piękna.
Czułem coraz wyraźniej, że kaczawskie górki stały się dla mnie wzorcem piękna krajobrazu i te roztoczańskie raczej długo będę porównywał do nich.
Myśl ta poprawiła mi nastrój. Wszak swoich miłości nie można zmieniać, a już na pewno nie szybko.




niedziela, 15 września 2019

Ronda, drzewa i praca

100919
Klasyczny „tir” jest połączeniem dwóch pojazdów, ciągnika siodłowego oraz naczepy, i ma długość 16,5 metra. Spotyka się nieco dłuższe, ale i te nie przekraczają dwudziestu metrów. W lunaparku trudno o tak krótki zestaw pojazdów. Moja ciężarówka i ciągniona przyczepa, mierzą blisko 27 metrów długości.
Jak się czymś takim jeździ? Po prostej normalnie, jak krótkim pojazdem, natomiast w ostrych zakrętach zupełnie inaczej. Niżej przedstawiam technikę przejeżdżania ciasnych rond, a takie u nas przeważają. Zauważam osobliwą zależność: im nowsze rondo, tym ciaśniejsze. Już w parę miesięcy po oddaniu go do użytku, ma rozjeżdżone krawężniki. Dlaczego tak się dzieje? Nie znam przyczyny robienia takich rond, ale praktyczny powód rozjeżdżania krawężników znam: to lenistwo kół. Przednie, kierowane, jadą tam, gdzie każe im kierowca, tylne, zwłaszcza te na samym końcu zestawu pojazdów, właśnie z lenistwa wybierają drogę najkrótszą. W slangu kierowców mówi się, że ścinają zakręt. Im dłuższy jest zestaw pojazdów, im większa odległość między osiami i im ciaśniejszy skręt, tym więcej tylne koła ścinają zakręt, czyli toczą się bliżej środka zataczanego łuku.
Żeby tył ciągnionej przyczepy nie wjechał na krawężnik czy znaki drogowe, po małym rondzie jedzie się osobliwą trajektorią.
Na zdjęciu zaznaczyłem kolorem zielonym tor przednich kół długiego zestawu pojazdów, niebieskim tylnych kół.

„Wyciągam zestaw” ile się da, to znaczy wjeżdżając na rondo jadę prosto na wysepkę, i dopiero tuż przed nią szybko i ostro skręcam w prawo. Gdybym trzymał się pasa ruchu i zgodnie w jego biegiem skręcił w prawo, tyłem rozjechałbym znaki drogowe. Teraz objeżdżam wysepkę, która u nas, w Polsce, jest szeroka, nierzadko murowana, i wznosi się nad rondem niczym reduta Ordona, ale i tutaj wymagana jest odpowiednia technika. Skręt w lewo, a tak się przecież objeżdża ronda w ruchu prawostronnym, skutkuje chęcią wjechania lewego tylnego koła na wysepkę, co wymaga odsunięcia zestawu pojazdów od jej krawężnika. Czyli po dojechaniu do wysepki, muszę szybko skręcać w prawo, na zewnątrz ronda, i objeżdżając rondo pilnować w lusterku lewych tylnych kół.
Opuszczając rondo nie wjeżdżam w drogę wylotową normalnie, jak to robią samochody osobowe, a jadę tak, jakbym miał minąć wyjazd, i dopiero w ostatniej chwili ostro skręcam w prawo, lewym lusterkiem o centymetry mijając znaki stojące na środkowej wysepce drogi wylotowej. Dzięki temu manewrowi odsuwam prawe tylne koła od zewnętrznych krawężników. Jeśli się da, po minięciu znaków czasami wjeżdżam na wysepkę (niektóre mają specjalne, niskie i łagodne, krawężniki), żeby tym manewrem dodatkowo zwiększyć promień skrętu, a tym samym zmniejszyć ścinanie łuku przez prawe tylne koła zestawu.
To samo prawo lenistwa tylnych kół wymaga stosowania odpowiedniej techniki jazdy na ciasnych łukach drogi. Na łuku w lewo kabinę samochodu należy prowadzić jak najbardziej na zewnątrz, prawym przednim kołem tuż przy brzegu jezdni, a to dla zrównoważenia efektu ścinania łuku, przez który tylne koła wjeżdżają na środek jezdni. Odwrotnie przy łuku w prawo: kabinę należy prowadzić bliżej środka jezdni, a to dla uniknięcia zjechania z niej prawych tylnych kół. Czasami, gdy łuk jest ciasny, trzeba jechać środkiem jezdni. Bywa, że przed takim łukiem muszę zwolnić lub nawet zatrzymać się, żeby przepuścić samochód jadący z naprzeciwka, ponieważ nie mogę wtedy jechać środkiem jezdni.
Tego rodzaju szczegółów nie muszą znać kierowcy samochodów osobowych, powinni jednak wiedzieć o ścinaniu łuków przez długie zestawy pojazdów. A nie znają. Przeciętny kierowca nie ma zielonego pojęcia już nawet nie o opisanej tutaj technice, nie wie nawet o zależności między długością pojazdu, promieniem łuku, a wielkością ścięcia. Nie wie, że należy unikać jazdy na prawo od kabiny ciężarówki, ponieważ może nie być widoczny: dolna krawędź szyby jest powyżej dachu samochodu osobowego, a lusterko patrzy nad dachem osobówki do tyłu.
Ta ich niewiedza wymusza stosowanie odpowiednich technik zabezpieczających. Na przykład: jeśli do skrętu na skrzyżowaniu są wyznaczone dwa pasy ruchu a łuk jest ciasny, pod światłami staje się okrakiem na środku, zajmując obydwa pasy, w przeciwnym razie po chwili będzie się miało samochód osobowy przy swoim boku, co nierzadko uniemożliwia bezkolizyjną z nim jazdę. W podziękowaniu widzi się błyskanie światłami lub środkowy palec kierowcy.
Dlaczego piszę o tym wszystkim?
Ponieważ coraz bardziej jestem zmęczony uciążliwościami mojej pracy. Jedną z nich jest oglądanie ordynarnych gestów. Zdarza się, że kierowca jadący przez rondo za mną i nie mogący mnie wyprzedzić (z powodu mojego lawirowania po jezdni), wyprzedza za rondem, blokuje drogę i daje upust swoim nerwom, jak mniema, ale tak naprawdę swojej ignorancji i elementarnemu brakowi kultury. A ja już nie chcę mieć do czynienia z takimi ludźmi. Jadąc swoim samochodem osobowym, mijam ich „bezkolizyjnie”.
Na zakończenie zagadka dla dociekliwych.
W Żaganiu jest rondo w kształcie nerki.

Proszę określić prawidłowy tor jazdy po tym rondzie długiego zestawu pojazdów.
Jeszcze jedno, dla jasności: moje umiejętności kierowania są przeciętne. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nie chcę uchodzić za kogoś, kim nie jestem. Owszem, jeżdżę, jakoś daję radę, ale tylko tyle. Moje jeżdżenie jest okazjonalne, skoro w ciągu roku przejeżdżam tyle, ile zawodowiec w ciągu tygodnia czy dwóch.

Skoro jestem w Żaganiu, nie mogłem nie pójść między drzewa parku – tym bardziej, że teraz jest ostatnia okazja do ich zobaczenia.
Przywitałem się ze znajomymi drzewami, ale i nowe okazy, dziwnym przypadkiem niezauważone wcześniej, zwróciły moją uwagę. Podziwiałem wyjątkowo grube graby i niesamowicie wysokie, niemal strzeliste dęby. Przecież – mówiłem sobie stojąc pod nimi z zadartą głową i szukając końca ich strzały – te drzewa są niskie, przysadziste, a pierwsze konary mają na wysokości kilku metrów. Niekoniecznie, jak się okazuje. W tym parku także lipy są bardzo wysokie, a i akację, czyli robinię akacjową, taką znalazłem.


Kiedy pod wieczór pierwszego dnia poszedłem szukać swojego kampingu w labiryncie wozów zaplecza, znalazłem go postawionym pod kępą wiązów. Z satysfakcją rozpoznałem je po korze, a gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem dość już liczne ładnie żółknące liście. W nocy pierwszy przymrozek uczynił trawy siwymi. Uznałem tę właśnie noc za granicę między latem a jesienią.
Jesień, pora więc zacząć sezon górski.
Jeśli nic się nie zmieni w ostatniej chwili, za tydzień pojadę w moje góry.

140919
Chodzę labiryntem zaplecza i rozglądam się, zauważając odmienność w moim postrzeganiu.




Zwracam uwagę na schnące ubrania powieszone w czasami dziwnych miejscach, na buty leżące na kołach pod wozami, na rower przypięty przez kogoś do dyszla. Tu i tam leżą rozrzucone śmieci, puszkami i butelkami przepełniony jest śmietnik, w otwartej skrzyni ładunkowej kuchni widzę zapasowe butle gazu i worki ziemniaków – ślady mieszkania tutaj wielu ludzi.
Odruchowo rejestruję pordzewiałe drzwi scanii, schody ustawione w takiej ciasnocie, że trudno wejść nimi do pokoju, plątaninę czarnych węży przewodów i rozdzielnię prądu najeżoną włożonymi w nią wtykami, traktor rozkraczony na pochyłości. Stoję przed wejściem do mojego warsztatu patrząc na schody, którymi wchodziłem tysiące razy i otwierałem drzwi. Wychylam się zza mojej scanii i w szpalerze wozów widzę ścianę mojego kampingu, w którym setki wieczorów przesiedziałem nad słowami. Ledwie kilka tygodni temu widywałem jego drzwi otwarte, a wtedy wiedziałem, że w środku jest moja żona.
Z satysfakcją patrzę na składaną konstrukcję windy do rozładunku wózków autodromu i chwilę zastanawiam się, w którym roku ją zrobiłem. Pamięć podsuwa mi szereg obrazów z tamtej zimy. Obok stoi nowa kuchnia z jadalnią, moja praca sprzed paru lat, tam kolejne dzieło moich rąk i dalej następne.
Chodzę po śpiącym jeszcze lunaparku, obudzi się w południe, teraz jest cichy i znieruchomiały. Patrzę i słucham siebie. Lekki smutek miesza się mi z radością i coraz wyraźniejszym wrażeniem patrzenia z zewnątrz, ale jednocześnie widzę ślady swoich rąk, a dużo się ich nazbierało przez piętnaście lat pracy tutaj, i wpływają na postrzeganie tych lat. Patrzę i chwilami mam łzy w oczach; czuję, że miniony czas jest mi drogi.
Starannie oddzielam go od firmy i charakteru pracy w niej. Wspomniana radość, ale też ulga, pojawia się na myśl o bliskim już końcu tej pracy, smutkiem zabarwione poczucie końca dotyczy wyłącznie mojego czasu, lat tutaj minionych. Drogich mi, bo moich, a teraz, w ten ranek, materialnym ich obrazem są prace tutaj wykonane.
Nie znajduję dobrych cech tej pracy, ale jednocześnie wiem, że tylko dzięki mieszkaniu w tej części Polski, miałem możliwość nawiązania kilka cennych dla mnie znajomości, poznałem też i ukochałem moje góry, napisałem książki o nich. Przeżyłem wiele dobrego w tym czasie, ale to dobro zawsze działo się poza pracą.
Życia nie powinno się dzielić w ten sposób – na czas prywatny i czas służbowy – ponieważ kroimy wtedy coś, co podzielne nie jest, ale nierzadko byłem zmuszony tak robić dla ratowania swojego ducha, inaczej nie potrafiąc znieść psychicznych obciążeń.
W te dni, ostatnie dni ostatniego mojego sezonu karuzelowego, blednie wszystko co z pracą związane, a intensywności nabiera poczucie cenności mojego czasu.

wtorek, 30 lipca 2019

O letnich dniach inaczej

300719
Goszczę żonę i wnuczkę, co doskonale tłumaczy brak czasu na pisanie, więc tym razem króciutko i szybciutko.
Oczywiście lato.
Budzę się, i nawet jeśli nie widzę słońca, jasność widzę. Idę do pracy mając na sobie krótkie portki i podkoszulek, ale nie jest mi zimno. Czyż nie zakrawa to na cud, albo i wprost nim jest, zwłaszcza gdy wspomnę górę ubrań noszonych w zimie? Patrzę na zielony szpaler jarząbów szwedzkich pod błękitnym niebem, słyszę świergot jaskółek, czuję ciepło słońca, a wieczorem nie siedzę sam w kampingu. Czego trzeba więcej?
Czego? Żeby wnuczce nie przeszkadzało moje chrapanie.

Przed przyjazdem żony sprzątałem kamping długo i dokładnie. Dość powiedzieć, że nawet z gniazdek wytarłem kurz, czego normalnie przecież się nie robi, bo po co. No i cóż się okazało? Ano, że kobieta ma wzrok sokoli, bo tam, gdzie drobinkę kurzu znalazłbym jedynie przy pomocy lupy, moja połowa znalazła gołym okiem i to po wstępnym obejrzeniu wnętrza.
Jeśli już wspomniałem o kobiecej cesze, napiszę o swoim spostrzeżeniu dotyczącym czystości. Otóż w lunaparku pracują tylko dwie panie, a zajmują pralkę przez trzecią część dnia, co dowodzi skłonności kobiet do brudzenia się. Dziwi mnie ten fakt, bo wcześniej miałem białogłowy za istoty starające się nie brudzić noszonego ubrania.

Helena ma kłopoty z rzeczami. One się jej nie słuchają, są przekorne, niemal złośliwe. Telefon nie leży tam, gdzie go odłożyła, a chowa się w najdziwniejsze miejsca; szklanka, zwłaszcza napełniona, przesuwa się akurat tam, gdzie ręce mojej wnuczki wykonują ładne, taneczne gesty; rękawy jej koszuli znajdują wredną przyjemność w nurzaniu się w lodzie lub zupie, a cukier i wszelki inny proszek po prostu rozłazi się po stole jakby miał nogi.
Dziecko mojego dziecka stara się jak potrafi zaprowadzić ład wokół siebie, ale cóż może bidulka zrobić wobec nieprzejednanej postawy rzeczy?…
Tradycyjnie, jak każdego lata, przeszliśmy na dietę bezmięsną. Da się wyżyć.




środa, 19 czerwca 2019

Prace i dni

180619

Krótko przed wyjazdem wyszedłem na wał nad rzeką i rozglądałem się chcąc zapamiętać ładne widoki, letnie już przecież, ale też próbując sięgnąć odczuwaniem w głąb siebie, żeby poczuć niepowtarzalność chwili przeżywanej tu i teraz. Rozglądałem się słuchając siebie.

Tam stoi gotowa do wyjazdu moja scania, na opustoszałem placu widzę koleiny, ślady ustawień karuzel, wydeptaną trawę. Czy będzie taki ślad przy wejściu do mojego kampingu? Poszedłem w kąt placu, pod lipy tam rosnące, ślad był. Stałem chwilę słuchając buczenia pszczół; tak późno, a one jeszcze pracują? – bezwiednie pomyślałem. Wróciłem na ładną ścieżkę wiodącą wałem i usłyszałem wzmagające się dudnienie. Z naprzeciwka szła rodzina, nastoletnia dziewczyna miała w plecaku głośnik. Minąłem ich, zniechęcony, i wsiadłem do ciężarówki. Młody Ukrainiec, mój pasażer i pomocnik w razie awarii, już spał na łóżku za mną. Zapaliłem silnik, powietrze w instalacji było, włączyłem więc bieg i ruszyłem.

Była godzina 20.30. Wyjeżdżałem po trzynastu godzinach pakowania sprzętu w upale i kurzu, po ledwie półgodzinnej przerwie.

Chwila, gdy ruszam, podoba mi się. Jest zmianą, a czasami, gdy droga daleka, jak dzisiaj, jest też ekscytacją i ciekawością, ale i zostawieniem za sobą nieprzyjemnych chwil przeżytych na opuszczanym miejscu – a tych w tej pracy nie brakuje – jest więc swoistym wyzwoleniem i oczyszczeniem. W tym roku dodatkowo jest poprzedzana pożegnaniem. Karuzelową ciężarówką już tutaj nie przyjadę.

Jedyny wyjazd z placu prowadzi wąską uliczką o jednokierunkowym ruchu, a jedzie się pod prąd. Mieszkańcy miasta ładnie mnie pożegnali: żaden z kierowców zmuszonych do przepuszczenia mnie nie pukał się w czoło ani nie pokazywał mi środkowego palca.

Pół godziny później odebrałem pierwszy telefon: na esce stoi nasze renault. Kierowca czeka na mnie.

Kiedy zatrzymałem się za zepsutą ciężarówką i wysiadłem, zobaczyłem widok, którego mam nadzieję nie zapomnieć.

Nieboskłon dosłownie tonął w powodzi światła niskiego słońca. Jakby w odpowiedzi podnoszące się mgiełki wieczorne, trafione silnym jeszcze światłem, zapłonęły pomarańczami i intensywnymi żółciami, przenosząc z nieba ową powódź intensywnych barw aż do mnie. Z tyłu zatrzymał bus ciągnący mój kamping, wysiedli z niego ludzie i szli w moją stronę. Widziałem niemal czarne sylwetki obwiedzione gorącą, jaśniejącą aureolą. Chwilę patrzyłem na ten spektakularny pokaz barw, przyszła mi do głowy myśl o wzięciu aparatu i zrobieniu zdjęć, ale przeważyła służbowa powinność.

Właściwie śmieszne jest wymaganie ode mnie naprawiania samochodów, ponieważ nie znam się (i nie chcę znać) na mechanice, ale tym razem uszkodzenie było drobne i elektryczne. Tyle że pod ciężarówką i z lewej strony, a pół metra od niej przejeżdżały tiry z dużą szybkością. Wielotonowe renault magnum chwiało się pod potężnymi uderzeniami powietrza pchanego przez jadące ciężarówki. Sunąc na plecach udało mi się zmieścić pod bakiem, głębiej miejsca wystarczyło na podniesienie rąk między rurą wydechową a wałem napędowym i sięgnięcie do przewodów. Leżąc tam, z głową na jezdni, spojrzałem na zachód: między kołami ciężarówki widziałem niebo w płomieniach. Znowu pojawiła się myśl o zdjęciach; chyba nikt ich nie robił łunie zachodu widzianej z takiej perspektywy.

Proste uszkodzenie naprawiłem w 30 minut, ale leżąc tam, z głową o metr od kół jadących samochodów, nie czułem się dobrze. Nie opuszczała mnie myśl o tym, co by było, gdyby któryś kierowca zaczepił o stojące magnum. Kiedy się wycofywałem, podkoszulek, trzymany przez chropawy asfalt, nie chciał iść ze mną. Z ulgą usłyszałem odgłosy pracującego silnika, wrzuciłem narzędzia do skrzynki i spojrzałem na zachód. Łuna już gasła. Dopiero teraz obejrzałem siebie: wcześniej byłem tylko brudny, teraz byłem jak te prosię, które wylazło z kałuży. Na szczęście na dachu mojej ciężarówki jest zbiornik na wodę, a w kabinie mydło, więc dłonie i twarz umyłem. Nie lubię, gdy mi się lepią do kierownicy, ani gdy oczy pieką od brudu i potu.

Danego mi do pomocy Ukraińca nie obudziło trzaskanie drzwiami. Drugą awarię, rozerwanie opony, też przespał. Jednak byłbym niesprawiedliwy wobec niego, gdybym napisał, że spał cały czas: raz się obudził, najadł się, wypił, zapalił i… położył się spać.

Trwają najdłuższe dni, najkrótsze noce. Ta konstatacja brzmi banalnie, wiem, ale cóż ona oznacza tak naprawdę, można się przekonać spędzając taką noc - pogodną, ciepłą, krótką, prawdziwie letnią - na dworze, poza miastem.

Ostatnie światło zachodu zgasło około godziny 23, później w srebrzystym świetle księżyca widziałem zarysy dalekich lasów i pól, a o drugiej niebo na północnym wschodzie zaczęło się rozjaśniać. W dolinach, nad rzekami, wśród drzew, na łąkach, stały niskie mgły. Te najładniejsze, ciasno utkane, nierozmyte mgły, z których wystają kominy domów i szczyty drzew. Nad ranem zmieniały się z białoszarych w srebrzyste, a gdy wzeszło słońce, wydawało się, jakby z masy perłowej były zrobione.

Eos w te tygodnie nie ma łatwego życia, bidulka. Między pierwszymi kolorami świtu a wschodem słońca mija przynajmniej dwie godziny – to czas jej budzenia się, zaspanej. Kiedy jednak przemyje twarz i otworzy okna, jest tą Eos, której tak bardzo mi brakuje w zimie: radośnie uśmiechniętą i radość dającą, kolorową, po prostu piękną.

Pierwsze promienie słońca od razu były jasne i silne, wydawały się też czyste, lśniące i radosne, a zobaczyłem je 20 kilometrów przed celem – małym lotniskiem na Kujawach.

Dopiero po zaparkowaniu na końcu długiego szeregu pojazdów, szturchnąłem mojego pomocnika i kazałem mu wysiadać. Niemrawo zlazł z łóżka; wyglądał jak zmęczony życiem wałach. 
Widząc w pobliżu mój kamping, poszedłem po aparat.

Spektakl początku dnia skończył się, Eos poszła spać albo znowu wybrała się na balangę, jak to ona. Płaski teren wokół nie był dobry do fotografowania, ale chciałem mieć pamiątkę po tej cudnej nocy.

Pół godziny później, po umyciu się nawilżonymi chusteczkami, wyszedłem na dwór. Była 5.40. Zobaczyłem podnoszący się balon i usłyszałem hałas wielkiej dmuchawy. Później błysnęły ognie palników podgrzewających powietrze, i po kwadransie balon oderwał się od ziemi. Patrząc na lecących, pomyślałem o Dedalu i jego synu, o ludzkim pragnieniu latania, które jest przecież pragnieniem wolności. Ludzie w koszu balonu lecieli naprawdę, skoro nie byli zamknięci w maszynie, przez małe okienko niewiele widząc poza chmurami w dole. Oni widok mieli wokół, nie ograniczony wielką wysokością i szybkością ani kadłubem samolotu.

Zazdrościłem im.

* * *

Tydzień temu byłem kilka godzin w Szczecinie, a był to służbowy wyjazd dla obejrzenia wielkiego młyna. Obszedłem go wokół z zadartą głową. Piękna konstrukcja. Patrzyłem na nią z estetyczną przyjemnością technika.

Tutaj można zobaczyć tę karuzelę.

Jednak nie o młynie chciałem napisać, a o ludziach. Otóż po sąsiedzku stoi kilka lunaparkowych urządzeń z Niemiec. Za kolorowymi fasadami zobaczyłem życie, którego doświadczam od wielu lat: ciasno ustawione barakowozy i kampingi, na ziemi leżące kable i węże, obok sterta jakichś metalowych gratów, za nimi ciasno ustawione ciężarówki i przyczepy. Miska na podeście, powieszone na sznurku ciuchy, brudny młody mężczyzna ubrany w wyciągnięte spodenki nieokreślonego koloru, otwarta klitka udająca pokój. Od frontu siedział na podeście autodromu zarośnięty i okropnie brudny ludzki łach. Wiem, dlaczego tam siedział, wszak ten nieznany mi mężczyzna jest moim kolegą z branży: skończył pracę i rozkoszując się bezruchem zbierał siły na umycie się i przebranie. Wiem, że niektórzy nie znajdują jej na takie zakończenie dnia i wypiwszy setkę lub parę piw, walą się w swój barłóg.

Wiele już razy, ponownie zdumiony miejscem mojej pracy, przypominałem sobie drogę do lunaparku. Każdy krok pamiętam, każdy wybór, ale wszystkie one rozpatrywane osobno nie wskazywały na te trzydzieści lat, które minęły mi wśród karuzel. Dopiero ich ciąg ułożył się w drogę.

Dziwnie się układają losy ludzkie. Czyż nie zakrawa na ironię losu, albo drwinę demiurga, że ja, nie mając żadnych predyspozycji psychicznych do pracy w takich miejscach, spędziłem w nich połowę życia?

Próba to być miała, kara czy karma?

Wiele razy w ciągu piętnastu lat pracy w tym lunaparku nagle coś się zmieniało w moim oglądzie świata wokół. Rozglądałem się wtedy, zdumiony miejscem i moją w nim obecnością, czując w sobie bezbrzeżne zdumienie.

Co ja tutaj robię???

Żyłem, pracowałem, zarabiałem na siebie i swoich, starałem się wziąć z tych dni, tak szybko układających się w lata, tyle, ile potrafiłem.



Jak już wspomniałem gdzieś tutaj, ten blog tak naprawdę jest o mnie. Nie o rodzinie, nawet nie o Górach Kaczawskich, mimo że dodałem je do nazwy i tak wiele miejsca tutaj zajmują. Jest o mnie, a ja właśnie uświadomiłem sobie, że tym tekstem zaczynam swoje żegnanie się z pracą.