24 czerwca.
Góry Opawskie wybrałem z powodu ich
największego oddalenia – jadąc tam z mojej pracy wiosną lub jesienią, miałbym
do przejechania 300 km w jedną stronę, a dzisiaj była to odległość ledwie 120
kilometrów. Więc Opawskie – góry różnych Kop: Szyndzielowej, Przedniej, Tylnej,
Srebrnej i Biskupiej. Podobają mi się te nazwy, a trzy spośród tych Kop
poznałem. Moja pani z pudełeczka GPS bezbłędnie zaprowadziła mnie na parking
przy Złotym Potoku (może to tam była kopalnia złota króla Bolesława?!), jednak
wieczorem podpadła mi bardzo. Ale po kolei.
Około godziny czternastej wszedłem na
czerwony szlak prowadzący przez Szyndzielową i Srebrną Kopę ku Biskupiej Kopie
– wierzchołkowi Gór Opawskich. Ładna droga dająca mi parę widoków dali, a
ułatwiłem ją sobie zostawiając szlak i idąc granicą, od słupka do słupka, jak w
poprzednim roku w Górach Złotych, ale wtedy był mokry i mglisty dzień, a
dzisiaj słońce upewniało mnie o czerwcu i o pierwszych dniach lata. Biskupia
Kopa warta jest każdego wysiłku dla oferowanych widoków ze szczytu swojej wieży
widokowej. Widok jest panoramiczny, a wzrok leci daleko, aż po Góry Sowie i
Ślężę, wyniosłą nawet z tak dużej odległości. Niżej liczne miasta i miasteczka,
jak z bajki o krasnoludkach, a po czeskiej stronie, u stóp góry, Zlate Hory, za
którym piętrzą się wyniosłe, niebieskie szczyty nieznanych gór czeskich.
Schodziłem żółtym szlakiem syty dali, drogi
też, mając w nogach już ponad 10 godzin wędrówki, a w dolinie, gdy szlak
skręcając oddalał się od parkingu z moim busem, postanowiłem przejść kawałek,
mały kawałeczek, drogi poza szlakiem i dojść do niebieskiego, prowadzącego w
„moją” stronę. No i ponownie okazało się, że i ze mnie gapa, i moja mapa nie
jest dokładna: w spodziewanym miejscu nie znalazłem szlaku niebieskiego, a
żółty, jakiś inny żółty, prowadzący pod górę. Była godzina 19.30, chmurne niebo
było mało widoczne między wysokimi koronami drzew, ni śladu słońca, więc idąc
leśnym duktem włączyłem GPS i kazałem pokazać sobie miejsce ostatniego
wyłączenia, czyli parking. Pani GPS szukała sygnału chyba z kwadrans, a gdy w
końcu złapała sygnały z trzech ledwie satelitów, ustawiła strzałkę kierunku w
stronę, w którą szedłem. Super!, szedłem we właściwą stronę! Po dwóch
kwadransach strzałka odwróciła się w przeciwną stronę. Na prostej ścieżce,
zupełnie bez powodu. Co robić? Idę we właściwą stronę, czy nie? Strzałka znowu
zmieniła kierunek, później jeszcze raz – słowem: moja pani zwariowała. Co
prawda tłumaczyłem ją kiepskim sygnałem, ale prawda była inna, jak mniemam: ona
chciała wyprowadzić mnie na manowce! Jak ją sprawdzić? Zatrzymałem się i
kazałem jej zapamiętać to miejsce, następnie po przejściu 200 metrów kazałem wyświetlić
aktualne miejsce i zapamiętane.
Wyświetliła. Szedłem w przeciwną stronę, w
głąb gór. Zawróciłem, zirytowany.
Dlaczego? – opamiętałem się po chwili. Nic
się nie stało, przeszedłem parę kilometrów więcej, ale cóż z tego? Jestem w
górach, w… „Rezerwat Cicha Dolina” – przeczytałem na tablicy przydrożnej.
Rozejrzałem się: szutrowa dróżka, przy niej strumień, a po obu stronach pnące
się po zboczach buki, świerki i jawory. Tak tutaj cicho, tak spokojnie…
Łap chwilę, człowieku – powiedziałem sobie
– i nie irytuj się bez powodu.
Posłuchałem się siebie, posłuchała się i
moja pani GPS, bo ustawiła strzałkę kierunku i już jej nie przestawiała, jednak
milczała cała drogę. Dopiero gdy między drzewami zobaczyłem parking i biały bok
busa, odezwała się tak głośno i tak niespodziewanie, że aż drgnąłem. I cóż mi
powiedziała? Ano, powiedziała mi, abym szedł prosto, to po stu metrach dojdę do
swojego destination.
Bardziej mnie tą wskazówką rozśmieszyła niż
wkurzyła.
Była godzina 21, gdy usiadłem w fotelu
kierowcy. Właściwie zwaliłem się na siedzenie. Do lunaparku, czyli do Świdnicy,
dotarłem pół godziny przed północą, a byłem tak zmęczony, że sił mi wystarczyło
tylko na prysznic.
Przeszedłem górami jakieś 35 km w ciągu 14
godzin wędrówki. Musi mi to wystarczyć do października.