Początek października
Dzień pierwszy. Bukowe Berdo.
Gdy z Tarnicy schodzi się ku
przełęczy, ściana Krzemienia na wprost wydaje się niebosiężna i prawie pionowa;
szedłem patrząc na nią, pełen niepokoju, oczekując cudu pozwalającego mi wejść
na nią. Cud nastąpił, bo gdy z dna przełęczy zacząłem podejście, ze ścianą na
wprost stało się coś dziwnego: zaczęła maleć i tracić swój pion.
W ten sposób góra pozwoliła
mi wejść na siebie.
Kosztem krótszego pobytu w
domu, z dwutygodniowego urlopu urwałem sześć dni na bieszczadzkie wędrówki,
pamiętając ostatnie chwile sprzed roku, gdy z parkingu na przełęczy Wyżna
patrzyłem na połoniny słysząc ich nieme wołanie. Stancję wziąłem u tej samej
drobnej kobiety na końcu uliczki za kościołem, i nawet dostałem ten sam pokój
pełen książek; lubię mieszkania z dużą ilością książek, a w tym pokoju nie
tylko wiele ich jest, ale i cenionych przeze mnie autorów.
Nazajutrz po późnym
przyjeździe, przed siódmą pojechałem autobusem do Wołosatego, na początek mojej
dzisiejszej drogi; od wioski całą trasę szedłem niebieskim szlakiem: na
przełęcz pod Tarnicą, z niej na szczyt, no bo jakże ominąć go, skoro taki
bliski, wejście na Krzemień via Przełęcz Goprowska, dalej przez Bukowe Berdo i
Widełki do szosy pod Pszczelinami; tam o siedemnastej złapałem autobus do
Ustrzyk.
Niemal od początku
dzisiejszej drogi, od chwili wyjścia z lasu na zboczu Tarnicy, aż po Widełki na
końcu szlaku, szedłem połoninami, widok daleki i piękny mając wokół siebie. Na
Bukowym Berdzie ścieżka często wiedzie szczytem ostrej, postrzępionej grani,
meandruje między zębatymi kamieniami na których czerwienią się krzaki jagód,
czasami biegnie skrajem stromych ścian.
Niżej wielkie połacie lasów
bukowych w kolorach wczesnej tego roku jesieni; lasów, które oglądane z góry
wyglądają jak powierzchnia… kalafiora – pełna wybrzuszeń tworzonych przez
korony drzew. Najpiękniejsze były na długich zboczach Kamienia, i to z nich
dobiegały potężne ryki jeleni, czyniące nie mniejsze wrażenie niż w ubiegłym
roku. Pasemka białej waty czepiają się wierzchołków drzew, ponad nimi
majestatyczne zbocza gór, ostre skały Krzemienia i Bukowego Berda, i dal
ogromna, po najdalszy horyzont.
W paru miejscach szlak
wiedzie przez zwarte zarośla, najprawdziwsze laski jarzębinowe, rzadkość
możliwa do obejrzenia tylko w Bieszczadach, w takiej ilości chyba tylko tutaj,
na Bukowym Berdzie. Mimo dość wczesnej pory roku, jarzębiny były już bez liści
i bez owoców (jak pięknie musiały wyglądać te zagajniki parę tygodni temu,
wystrojone czerwienią owoców i zielenią liści!), stały jakby smutne i
wymęczone, powykrzywiane zimnymi wiatrami, obrośnięte porostami niczym
odwieczne skały; ich kształty budziły niepokój – jakby się oglądało aleję
starych wiązów w listopadowy zmierzch. W jednej chwili zapragnąłem doświadczyć
tego, znaleźć się tutaj, między tymi drzewami, o zmierzchu. Tylko jak to
zrobić, skoro w obie strony kawał drogi?..
W dolinie wszedłem w las,
piękny jak zawsze. Buki, wyżej wielopienne i niskie, jeszcze wyżej krzaczaste i
skarlałe, w dolinie rosły wyniosłe, muskularne, silne, a między nimi jawory
przykryte zielonymi kożuchami mchów niczym stwory sprzed potopu.
Blisko szosy, przechodząc
dnem strumienia, zobaczyłem kamienne przyczółki nieistniejącego mostu. Piszę o
tym drobnym w końcu fakcie, bo ich widok zrobił na mnie duże wrażenie: czarne i
mokre kamienie obrosłe mchem wyglądały jak resztki miasta sprzed wieków gdzieś
w dżungli, natomiast po obu stronach strumienia nie zostały nawet ślady drogi,
która przecież musiała przez ten most prowadzić. Patrząc z dołu na te stare i
nieużyteczne już kamienie, pomyślałem o wielkiej ilości ludzkiej pracy włożonej
kiedyś w tą budowlę i o drodze, która tedy biegła ku ludzkim domostwom i
ludzkim sprawom, ku zapomnianemu życiu.
Jest w takich miejscach –
dość licznie spotykanych w Bieszczadach - coś bardzo smutnego i budzącego
filozoficzną zadumę.
Dzień drugi. Dział i Rawka.
Obiecano mi, że do dziewiątej
na pewno będzie bus z Ustrzyk do Wetliny, ale nie miałem cierpliwości czekać
tak długo, i dużo wcześniej złapałem okazję – tylko do Przełęczy Wyżniańskiej,
jak się okazało w czasie jazdy. Czekać na następną okazję? Poszedłem szosą,
spory kawał drogi, ale w końcu czy nie dla drogi, ładnej drogi, przyjechałem
tutaj? Ta niewątpliwie jest ładna: meandruje dnem doliny, między Działem a
obiema połoninami, widoki oferując ładne i rozległe.
Gdy wchodziłem na zielony
szlak pod Wetliną, z pobliskiej chaty wyszła kobieta i biegnąc w moją stronę
wołała, abym zaczekał na nią; cóż, skoro kobieta każe czekać na siebie… Okazało
się, że była to bileterka chcąca ode mnie tylko pieniędzy za wejście na teren
Parku, ech:(
Szlak ku Rawkom wiedzie
szczytami Działu, na przemian lasem i polanami; myślę, że łasuch już na
pierwszej polanie ma szansę zakończyć podróż, a to z powodu nieprzebranej
ilości rosnących tam jagód. Tak słodkich owoców, o tak bardzo czerwonym soku
jak te tutaj, trudno znaleźć. Jedząc je rozglądałem się za niedźwiedziem, bo
pomyślałem, że na pewno będzie miał mi za złe wyjadanie jego smakołyków.
Znaczne przekroczenie spodziewanego czasu mojego przejścia Działu tutaj ma swą
przyczynę, ale jak nie nachylić się, skoro tyle owoców się widzi?; i po co
pędzić?
Droga taka jak wczoraj na
Bukowym Berdzie, jak ta dzisiejsza na Dziale, jak tyle miłych mi dróg za mną,
taka droga mogłaby nie kończyć się, byleby czas zatrzymał się pozwalając mi iść
nią bez końca, byleby jakąś nadzieję i jakiś cel mieć przed sobą, a przy sobie
mieć zdolność przeżywania.
Na Rawce poczułem się tak,
jakbym dobrą znajomą odwiedzał: patrząc na jej twarz budzącą wiele wspomnień,
dostrzegając stare, ciekawie oglądając nowe na niej rysy.
Schodziłem dłuższym szlakiem,
zielonym, ku Ustrzykom. Szedłem zatrzymując się często, jak to mam w zwyczaju
gdy zbliżam się do końca wędrówki, przedłużając w ten sposób chwile z przyrodą
i posłuchając siebie lub ciszy. W dolinie słyszałem ją: ani jeden powiew nie
mącił jej głębi, ani jeden spadający liść nie zaszeleścił.
Zatrzymaj się i posłuchaj
ciszy swojej chwili, tej właśnie chwili. Wyróżnij ją swoją uwagą i
przeżywaniem. Zapamiętaniem. A gdy przyjdzie gorszy czas, gdy przyjdzie
rachmistrz z wielkim kajetem, wtedy obejrzysz się i nie zobaczysz pustki
banalnych zdarzeń, dat, które przez swą przypadkowość nic nie mówią o tobie, a
setki prawdziwie twoich chwil.
Strumień towarzyszący
szlakowi był splątaniem zwalonych, murszejących pni i martwych, czarnych
kamieni, z nowym życiem roślin wyrywających się ku górze. Przysypywały go
liście w kolorach jesieni, pachniał wilgocią i gorzkim, mocnym, głębokim zapachem
jesieni. Niedostępne, pionowe miejscami ściany, wzrost i obumieranie,
nieprzystępność, dzikość, głęboki półmrok, szmer wody, śliskie, obojętne
kamienie i drzewo ostatkiem sił trzymające się skraju obrywu.
Łażenie po górach można
opisać jako proces częstego zdejmowania i zakładania ubrań, oraz opróżniania
butelek z napojami. Co ciekawe: mimo iż mniej w plecaku płynów i jedzenia, jego
waga wcale nie maleje, a nawet powiedziałbym, że rośnie tym bardziej, im bliżej
końca trasy. Czy ktoś potwierdza moje obserwacje? A może powie mi, jak
wytłumaczyć ten fenomen?
Dzień trzeci. Wetlińska w
deszczu.
Dzisiaj też nie dojechałem do
wyznaczonego sobie początku trasy; tym razem szedłem szosą z Berehów na
przełęcz Wyżna, mając w planach przejść od Chatki Puchatka do szczytu Smerek i
z powrotem, nocowanie w Chatce dla obejrzenia zachodu i wschodu słońca, a
następnego dnia przejście Połoniny Caryńskiej i zejście do Ustrzyk. Pogoda nie
była wymarzona, stanowczo nie, ale ktoś kiedyś mi mówił, że w górach nie ma
złej pogody, są tylko źle ubrani turyści. Później okazało się, że ja też do
nich należałem, i to przez swoje zapominalstwo.
Na dole, na samym początku
podejścia, jeszcze blisko szosy, stoi budka, w której jeden z tych
bieszczadzkich oryginałów w trampkach i z długą brodą sprzedaje pamiątki i
drewniane rzeźby; uciąłem sobie z nim pogawędkę, wypiłem kubek kawy, kupiłem
kalendarz…. słowem: zwlekałem licząc na poprawę pogody – o, naiwności! Mój
rozmówca dobrze przewidział: dzisiaj nie rozpogodzi się, jutro będzie ładny dzień.
W końcu poszedłem niewiele widząc po drodze, właściwie miałem okazję podziwiać
jedynie piękno bukowego lasu we mgle. Pierwsze wrażenia po wejściu do Chatki:
tłok, słabe światło i ubóstwo wyposażenia. Po zapłaceniu za nocleg (miałem
pryczę, nie glebę!) godzinę kręciłem się po schronisku nie wiedząc co robić, aż
w końcu uznałem, że skoro miałem przejść połoninę, to ją przejdę. Do mgły
dołączył deszcz, chwilami dość obfity, a ja, skleroza, nie wziąłem ochraniaczy;
dobrze, że nie zapomniałem peleryny.
Po co właściwie polazłem w
tym deszczu? Bo obiecałem sobie? Nie podobał mi się taki powód. bo czy to
jakimś supermanem jestem, co to jak powie sobie, to musi tak być? Wolałbym
znaleźć inne powody. Znalazłem po drodze, chociaż nie od razu zauważyłem je,
zaintrygowany łaskotaniem wody cieknącej za uchem. W porządnie zapiętym
kapturze nieprzemakalnej peleryny?? – dziwiłem się.
Już po godzinie zorientowałem
się, że kaptur na głowie, ten, którego obecność tyleż razy potwierdzałem
dotykiem ręki, był kapturem wiatrówki nieodpornej na duży deszcz, a kaptur
peleryny leżał sobie na plecach. Oczywiście pod szyją porządnie był zapięty.
Ech.
Podkreślam tutaj słowo
„wiatrówka”, by w ten sposób, jedyny mi dostępny, zaprotestować przeciwko
niepotrzebnemu przemianowaniu jej na windstoper. Po co? Rozumiem potrzebę
przyswajania obcych wyrazów, gdy nie ma polskich odpowiedników, ale tutaj?
Zapytajcie się w sklepie z odzieżą na wędrówki, nigdzie nie ma wiatrówek, teraz
są windstopery, ale nikt, nikt nie potrafi wskazać różnicy. Więc po co? Aby
lepiej się sprzedawały, czy aby małpować innych, lubujących się w obcych
wyrazach?
Po co więc poszedłem w tę
kilkugodzinną drogę zapłakaną deszczem?
Bo droga w deszczu, jeśli
tylko nie jest bardzo intensywny i ma się odpowiednie ubranie, też może być
przyjemna, co potwierdzi, mam nadzieję, każdy wędrowiec. Bo przyroda w chmurny
dzień deszczowy też ma swój urok, jakże odmienny od łatwo dostrzegalnego uroku
dni słonecznych. Patrzyłem spod kaptura na zapłakane skały i drzewa chcąc
zabrać ze sobą ten widok, nastrój chwil, wrażenia, ale i samotność, dzikość
tych miejsc, pustkę, ich istnienie tylko dla siebie, nie dla ludzi. Nie
potrafię zdefiniować różnicy wrażeń, ale ona jest, wiele razy ją odczuwałem: w
odludnych miejscach, wśród dzikiej przyrody, w ciszy i samotności, dostrzega
się istnienie przyrody nieożywionej w całym jej bogactwie form jako bytu
mającego swoje życie, ukryte na co dzień przed nami. Tamte skały, ten strumień,
ta góra, one są same dla siebie, są bytami istniejącymi jeszcze przed ludźmi, i
zapewne długo będą tutaj po zniknięciu ludzi; jestem wśród nich podpatrującym
gościem, odejdę, a one zostaną by istnieć dalej. Jest to wrażenie ukrytego,
samoistnego życia.
Malownicze skałki, wąska
półka na brzegu stromego zbocza, urokliwa ścieżka niknąca w mglistym powietrzu
już 30 metrów dalej, co przydaje jej tajemniczości, więc i uroku, kolory buków,
których nawet mgła nie zgasiła – oto Szare Berdo na Połoninie Wetlińskiej.
Do schroniska wróciłem o
zmroku mając zmoczone buty i nogawki spodni.
Czy odczuwałem tę sławną
atmosferę Chatki, o której stali bywalcy piszą pochwały? Nie czułem jej. Ona
nie tyle miejscu jest przynależna, co ludziom. Fakt: wieczory w tamtym
schronisku, ciemności, mało miejsca, piecyk na drewno oświetlający salę
chybotliwym światełkiem, to wszystko zbliża ludzi, łatwiej się nawiązuje
znajomości niż w dużych schroniskach, do których wielu klientów przyjechało
samochodami traktując je jak hotel. Jeśli spotka się grupa ludzi rozgadanych,
łatwo nawiązujących znajomości, ci ludzie później uznają, iż atmosfera tego
schroniska jest fajna – nie pomni faktu tworzenia jej przez nich samych. Albo
będzie siedziało tam parę osób i milczało; nudny wieczór - powiedzą później –
to schronisko nie ma atmosfery. Która opinia będzie prawdziwa?
Miałem okazję rozmawiać z
wieloletnim szefem schroniska, co nieco widziałem w tym schronisku, i powiem,
że jestem pełen podziwu dla Lutka, dla jego wytrwałości, pracy od rana do
wieczora, właściwie bez przerw, w bardzo surowych warunkach i - o ile mogłem to
ocenić – za niewielkie wynagrodzenie. Odniosłem wrażenie, iż ten człowiek
został zostawiony sam jeden z wszystkimi problemami, jakby właściciel obiektu,
PTTK, zainteresowane było li tylko przyjmowaniem pieniędzy. Zaznaczam, że to
tylko moje wrażenia i domysły, nie opisuję tutaj potwierdzonych faktów. Jednak,
aby być sprawiedliwym, muszę wspomnieć o WC. Byłem w nim tylko raz, a było to
ekstremalne przeżycie wymuszone wiadomą potrzebą; później korzystałem z
przywileju męskiej wygody współczując kobietom.
Są niedrogie preparaty, wcale
nie muszą być z tych reklamowanych, może warto by je tam stosować…
Powiem prawdę: nie lubię
schronisk i omijam je jak tylko mogę. Dla mnie schronisko to marny hotel, w
którym jest się bezimiennym klientem wychodzącym wczesnym rankiem na szlak o
suchym pysku, bo kuchnia jeszcze nieczynna.
Dzień czwarty. Połonina w
słońcu.
Spodziewając się chmur i
deszczu także następnego dnia (jakże uwierzyć w błękitne poranne niebo patrząc
na tak zachmurzony, smętny zmierzch?), nie nastawiałem budzika, a jednak
obudziłem się wcześnie i spojrzałem przez okienko. Czyste niebo? Wstałem,
wciągnąłem portki na tyłek (na sali spały dwie panie) i podszedłem do okna.
Słońce właśnie wschodziło.
Biegnąc do swojej pryczy zbudziłem wszystkich,
biegiem ubierałem się kręcąc się za swoimi rzeczami. Biegiem wypadłem ze
schroniska, plecak rzuciłem na grzbiecie grani i pierwsze co zobaczyłem to
niebieskomiedziany grzbiet Caryńskiej i płonący blask słońca na kamieniach
zębatych grani schodzących ku przełęczy. Zakręciłem się wokół, cały horyzont
omiotłem szybkim spojrzeniem i ponownie zatrzymałem wzrok na Połoninie
Caryńskiej. Widziana z tej strony była smukła i wyniosła, piękna w licznych,
aczkolwiek subtelnych, przemianach barw swojego oblicza.
Daleką była po drugiej
stronie głębokiej przełęczy, ale i bliską na wyciągnięcie ramion, gdy stałem na
grzbiecie grani; zmieniała się w rosnącym słońcu, ale pozostawała piękna urodą
trudną do sprecyzowania, była jak senna wizja malarza szukającego natchnienia,
jak objawione Sokratesowi Piękno samo w sobie. Objąłem ją zachłannym
spojrzeniem i znowu, nienasycony, zakręciłem się wokół pędzony pragnieniem
zobaczenia wszystkich barw i kształtów, całej panoramy piękna.
Z doliny Wołosatego wylewała
się rzeka chmur i rosła, szukała nowych dróg, odnogami sięgała bocznych dolin,
zapełniała je swoim perłowym lśnieniem niczym alpejski lodowiec świecący w
słońcu. Była tak intensywna, zwarta, materialna, a powietrze tak rześkie i
czyste, że zdawało się, iż wystarczy rozpędzić się, odbić i polecieć tam,
daleko w dół, by dalej biec po chmurach ku słońcu.
Tylko wyciągnąć ręce i odbić
się!
Poczułem gwałtownie rosnące w
piersi poczucie szczęścia. Chciałem je wykrzyczeć, podzielić się nim ze
światem, może nawet krzyknąłem coś, nie wiem, nie pamiętam. Przeżywałem
intensywny kontakt z Pięknem dającym szczęście.
Gdy słońce wzniosło się wyżej
i nabrało zwykłej swojej jasnej barwy, wziąłem plecak i poszedłem ku Smerekowi
chcąc przejść połoninę raz jeszcze, tym razem w słońcu.
Jakże ona odmienna była, i to
nie tylko przez widzenie jej w słońcu! Wczoraj, we mgle, cała połonina wydawała
mi się niemal płaska, teraz, gdy wzrok sięgał po horyzont, zobaczyłem,
zdziwiony, spore różnice poziomów. Cóż mi napisać, jak chwalić? Cała Połonina i
widoki z niej są po prostu bajkowe, szczególnie w słoneczny dzień kolorowej
jesieni. Szare Berdo jeszcze bardziej urokliwe, dzika ścieżka odbiegająca w bok
po grzbiecie Hnatowego Berda kusząca, oj, jak silnie kusząca, a kres drogi,
szczyt Smerek, zbyt szybko zbliżający się.
Gdy świeci słońce, nie jest
wiele potrzebne dla zobaczenia uroku miejsc, które wcześniej pozostawały
niezauważone, bo dopiero słoneczna pozłota wydobywa to, co wcześniej ukryte
widzeniu. Słońce na liściach buków! Szlachetny ich brąz i bursztyn, żółcie, świecące
złoto, feeria ciepłych kolorów. Gdzieś tam na szlaku kątem oka, mijając już to
miejsce, zauważyłem wyjątkowe lśnienie słońca na jesiennym drzewie, zatrzymałem
się, oczarowany, odwróciłem i już miałem zawracać by zrobić zdjęcie, ale
szukając wzrokiem i nie znajdując tego miejsca, pomyślałem, że nie da się ani
ponownie dostrzec uroku, który głównie w postrzeganiu, więc we mnie tkwił, ani,
nawet jeśli się go znajdzie, nie uchwyci się go obiektywem.
„Każde wrażenie jest
dwojakie, na pół uwięzione w obiekcie, przedłużające się w nas samych drugą
połową” – powiedział Marcel Proust.
Widziałem za to, wiele razy
widziałem, główki traw dźwigające kropelki wody niczym tamte kwiatu u Prousta
dźwigające kroplę zapachu. Wczoraj uginały się pod ciężarem wody, a dzisiaj, w
słońcu, jasno i radośnie świeciły diamentowym połyskiem. Widziałem też – to
spostrzeżenie zupełnie odmienne, bo rzeczowe – świerki z uciętymi
wierzchołkami. Uciętymi? Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, kto ucina tym
drzewom pędy wzrostu: to mroźny wiatr zimowy.
Pod schronisko wróciłem około
godziny 14 i uznałem, że jest zbyt późno, by przez Caryńską iść do Ustrzyk. Nie
lubię śpieszyć się na szlaku, szczególnie gdy ten daje mi poznać dal – zostałem
więc w Chatce na drugą noc.
Wieczorem poznałem wspaniałego
napaleńca górskiego: faceta mającego ósmy już krzyżyk, a tak sprężystego i
energicznego, jakby był w wieku swojego najmłodszego dziecka. Do perfekcji
chyba opracował sposoby tanich wyjazdów w góry – konieczność dla polskiego
emeryta.
Zachodu słońca nie było mi
dane oglądać tego dnia, bo na wieczór wstała mgła.
Dzień piąty. Wetlińska i
Caryńska.
Wyszedłem w drogę nieco
później, gdy słońce wyssało mgłę. Szedłem w dół grzbietem jednej z tych paru
grani schodzących tam ku dolinie, patrzyłem na rosnącą przede mną Połoninę
Caryńską, oglądałem się często – chyba było mi szkoda schodzić w las, może i
zostałbym na górze, ale Caryńska przede mną wołała obiecując nowe widoki, nowe
przyjemności. Szedłem więc na ich spotkanie, a dolina przede mną otwierała się urokliwa
niczym kobieta otwierająca swe ramiona. Piękna trasa. Podobnie na zboczu
Caryńskiej: podejście lasem nie jest długie, ledwie zdąży się poczuć mocny
zapach jesiennych liści w głębokim lesie, połonina zaczyna się tam dość nisko,
i od pierwszej chwili góra z nawiązką spełnia wszystkie swe wabiące
przyrzeczenia.
Teraz patrzyłem za siebie, na
Wetlińską: obie góry były podobne, chociaż w tyluż szczegółach inne, ale nie
podejmuję się zdecydować, która z nich jest piękniejsza. Może w przyszłym roku,
gdy poznam je lepiej?
Jedzenia już nie miałem. Wodę
nabrałem ze źródełka z którego zaopatrywana jest Chatka, w schronisku kupiłem
dwa opakowania herbatników, miałem jeszcze kawałek czekolady, ale cóż to jest
na cały dzień łażenia po górach? Im bliżej byłem Ustrzyk, tym wyraźniej moja
wyobraźnia podsuwała mi obrazy jedzenia. W czynnym jeszcze sklepie kupiłem
wędlinę i jaja; zrobiona na kolację jajecznica była największą i
najsmaczniejszą jaką w życiu jadłem.
Dzień szósty. Magura i
wieczór na Połoninie Wetlińskiej.
Nie chciałem już czekać na
busa jeżdżącego bez rozkładu – na parking w Bereżkach pojechałem swoim
samochodem, a stamtąd przeszedłem 2 km szosą na początek szlaku ku Magurze
Stuposiańskiej.
Zrobiłem kółko z odnogą:
zielonym szlakiem na Magurę, zejście do schroniska Koliba, przejście szutrową
drogą, bez szlaku, do starej wsi Caryńskie, powrót na parking w Bereżkach
szlakiem żółtym. Taką trasę zaproponował mi mój gospodarz. Dobrą trasę. Słońce
świeciło, szedłem szlakiem, góry i dal widziałem. Oto najkrótszy opis drogi.
Gospodarz mówił mi jeszcze o
grzybach, ale nie znalazłem ich we wskazanym miejscu:( Za to wyżej, już blisko
szczytu, spotkałem dwóch turystów niosących jedną dużą butlę z gazem mającym
przekonać niedźwiedzia do pozostawienia ich w spokoju. Gdy po rozmowie
rozeszliśmy się, uprzytomniłem sobie, że widziałem stalową zawleczkę
zabezpieczającą zawór spustowy. Czy będzie dany im czas na jej wyjęcie? Czy
będą o tym pamiętać? – zadałem sobie pytania bez odpowiedzi. Może dlatego, że
tyleż widzę plusów, co i minusów noszenia tej broni. Chyba nawet więcej
minusów.
Na szczęście nie spotkałem
misia (a idąc dalej po tej rozmowie, rozglądałem się podejrzliwie, trochę
przestraszony przez tamtych dwóch) ani na Magurze, szczytowi podobnemu do wielu
szczytów sudeckich „punktowym” widokiem, ani na pięknej widokowo drodze do
schroniska. Te zaskoczyło mnie swoją wielkością, solidnością wykonania, i…
właścicielem, a jest nim Politechnika Warszawska. Zdaje się, że nie jest
jeszcze czynne; jeśli nie muszę, nie zaglądam do schronisk. Poszedłem dróżką
prowadzącą dnem długiej doliny u stóp Połoniny Caryńskiej, oczywiście zagapiłem
się i zaszedłem stanowczo za daleko, ale to nic, bo dobrze idzie się tamtą
drogą i jest na co patrzeć.
Obok drewnianej obudowy
tablicy informacyjnej, wcześniej przeoczonej, skręciłem, przeszedłem dwa
mostki, i po chwili doszedłem do źródła nazwy połoniny Caryńskiej, do centrum
nieistniejącej od ponad półwiecza wioski Caryńskie. Parę grobów, resztka muru
kaplicy, drzewa rosnące na kamieniach obrabianych niegdyś ręką człowieka.
Usiadłem na zwalonym krzyżu i jadłem kanapki. Trawy, kwiaty i obojętność ludzi
pogodziły wszystkich. To, czym najbardziej zainteresowali się ludzie na których
patrzyłem tam, to wielka kępa muchomorów rosnąca w kącie cmentarza – swoista, a
może głęboko prawdziwa, sprawiedliwość dziejowa. W takich miejscach widać
wyraźnie szaleństwo nacjonalistycznych przekonań, bezsens namiętności innych od
namiętności miłosnych.
Wracając, na trasie żółtego
szlaku widziałem kilka wyjątkowo ładnych, bo bardzo dzikich, głębokich koryt
strumieni górskich. Te rumowiska kamienne, od góry przywalone przewróconym
drzewami, dają wyobrażenie o wędrówkach pierwotnymi, w pełni dzikimi, górskimi
lasami.
O godzinie 16 zaparkowałem
samochód na przełęczy Wyżna i ponownie wszedłem na szczyt Wetlińskiej – wszak
nie widziałem z niej zachodu słońca. Tym razem mogłem go oglądać, i znowu, jak
przedwczoraj rano, kręciłem się wokół chcąc widzieć tu i tam jednocześnie,
wszystko zapamiętać, wszystko zobaczyć i zapisać w sobie, chociaż po prawdzie
zachód daje więcej czasu na obserwacje niż dużo szybszy od niego wschód.
Chciałbym opisać tutaj przemiany kolorów, ale brakuje mi ich fachowych,
malarskich nazw, aby oddać mnogie subtelności ich metamorfoz. Widziałem
trawiaste zbocze w kolorze połyskliwej miedzi – oświetlone niskim, ale mocnym
jeszcze słońcem, dalekie szczyty zmieniały barwę z szaroniebieskiej w… właśnie!
W jaką? Jak nazwać ten kolor, w którym szarość i niebieskość nasycana jest
złotym pyłem, później kolorem pomarańczy, później coraz ciemniejszej czerwieni,
aż w końcu wszystko stapia się z coraz bardziej czarnym niebem? Nie wiem. To
trzeba zobaczyć.
Schodziłem po ciemku, w
piękną, bo gwieździstą i ciepłą noc, która chyba zapomniała iż miała być
październikową nocą i była lipcową, jedną z tych nocy, które pamięta się z
młodości, nocy budzących w nas radość. Taką najprawdziwszą, najmądrzejszą, bo
radość życia.
Rano wyjechałem do domu.
Czy wrócę? Oczywiście! I
wracać będę.
Pozdrawiam Poznaniaka, z
którym uciąłem sobie pogawędkę na zboczu Krzemienia; pozdrawiam uśmiechnięte
panie rozbierające się (tylko z wierzchniego ubrania) na Połoninie Caryńskiej;
pozdrawiam czerstwego, energicznego siedemdziesięcioczterolatka spotkanego w
Chatce Puchatka i dziękuję mu za naukę zapinania plecaka, bo z tą ogromną
ilością sprzączek zawsze miałem kłopoty; pozdrawiam dwóch przesympatycznych
towarzyszy mojego pierwszego wejścia na Wetlińską, tych, którzy chcąc dojść do
schroniska pod Rawką, doszli do Chatki Puchatka.
Pozdrawiam też spotkaną tam
uroczą trzyletnią turystkę i wyrażam nadzieję, iż przy następnym spotkaniu
przyjmie ode mnie czekoladę.