Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek Bolczów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek Bolczów. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 lipca 2022

Rudawy Janowickie

 300622 i 010722

Dwa kolejne dni sudeckiego urlopu spędziliśmy (ja i wnuczka) w Rudawach Janowickich, przy czym w pierwszy dzień towarzyszył nam Janek. Po raz pierwszy byłem na szlaku w towarzystwie dwóch osób i z Heleną. Widzieliśmy mnóstwo skał, jeszcze więcej kwiatów, prztyknęliśmy stos zdjęć i nagadaliśmy się co niemiara.

Po kolei.

Jedyne bezpieczne i bliskie szlaków miejsce parkowania, o ile wybieramy się w stronę zamku Bolczów, jest na terenie prywatnej posesji „Leśny Dwór”, już za Janowicami, w lesie. Na szczęście właściciele są na tyle wyrozumiali i uprzejmi, że za niewielką opłatą (zostawianą na ławce stojącej pod domem), pozwalają zaparkować samochód.

Stamtąd droga na zamek Bolczów jest wygodna i niedługa, a wiedzie pięknym lasem, chwilami wzdłuż klasycznie górskiego, bystrego i kamienistego, strumienia Janówka. Idąc tym szlakiem znajduje się potwierdzenie prawdziwości słów o ważności nie tylko – a nawet nie tyle – celu, co drogi.

Oglądając ruiny średniowiecznych zamków, zawsze przychodzą myśli o możliwym użytkowaniu tych budowli i teraz, gdyby nie wojny i ich ruinacja. Raczej nie cały zamek mógłby być schroniskiem, ale może restauracja, może ciekawie urządzony hotel, może w części budowli apartamenty dla zamożnych oryginałów, może jeszcze jakoś inaczej, ale budowla dalej służyłaby ludziom, gdyby nie jakiś ówczesny Putin, za przeproszeniem.


Byłem na tym zamku chyba po raz trzeci, i jak wcześniej, tak i teraz, zwróciłem uwagę na udane wykorzystanie skał jako części murów. Na paru zdjęciach widać, jak architekt omurowywał skały.

 


Na dziedzińcu jest studnia; kiedyś musiała być bardzo głęboka, teraz jest zasypana, a szkoda. Tuż obok rośnie okazały wiąz odmiany górskiej. Rzadko spotykany gatunek, przepięknie wyglądający wczesną wiosną. Dobrze objaśnia jego cechy charakterystyczne właściciel tej strony.

Idąc szlakiem mijaliśmy wiele skał, część z nich jest na tyle znana i okazała, że ma swoje nazwy, na przykład Skalny Most. To dwie grupy skał o pionowych ścianach wysokości około 30 metrów, a szczelinę między nimi wypełnia parę zaklinowanych skalnych odłamków; niżej je widać. Z drugiej strony, niewidocznej na zdjęciu, wysokość skał jest znacznie mniejsza, a ich rzeźba na tyle urozmaicona, że 12 lat temu wszedłem tamtędy na szczyt i z góry sfotografowałem sam most, czyli te zaklinowane skały. Oto dwa zdjęcia z tamtej wyprawy. 

Tak wygląda most widziany z góry:


Dzisiejsza fotka Skalnego Mostu:

 


Dzisiaj nawet nie pomyślałem o powtórzeniu tamtej wspinaczki nie tyle z powodu bycia opiekunem wnuczki, co po prostu z powodu lat. Swoich lat.

Natomiast wejście na skałę Piec trudne nie jest, więc zdrapaliśmy się tam i na ławce wbetonowanej w skałę urządziliśmy rozgadaną przerwę.

Obok ławki rośnie drzewo, oto jego korzenie szukające ziemi.

 


Widzieliśmy mnóstwo naparstnicy w szczytowej fazie kwitnienia, także piękne, umięśnione buki wśród skał i daglezje, dość licznie tam rosnące. Janek rozgrzewał aparat do czerwoności, a kwiatami i motylami zainteresował Helenę.



Starościńskie Skały, czyli skały na szczycie Lwiej Góry, po stokroć warte są zobaczenia. Na mnie największe wrażenie zrobił ciekawy zakątek na szczycie: wydaje się dobrym miejscem na biwak z ogniskiem wśród grupy niewysokich skał, a jest płaskim fragmentem szczytu na skraju przepaści. Uwodzi kontrast dali podkreślonej wykręconymi bliskimi drzewkami.

 



Grupę skał Krowiarki pamiętam z powodu tych dwóch skał z równą, jak piłą wyciętą, szczeliną między nimi. Na zdjęciach próbowałem je pokazać z dołu i z góry. Dodam tutaj, że zarówno na szczyt Lwiej Góry, jak i na Krowiarki, Helena weszła sama, bez mojej pomocy. Chwalenie się wnuczętami jest zwyczajem i niezbywalnym prawem dziadków.


W drugim dniu poprowadziłem wnuczkę pod Jastrzębią Turnię.

 



Za tą skałą planowałem wspiąć się wyżej, ku szczytowi Krzyżnej, ale dopiero tam, gapa, uświadomiłem sobie skalę trudności tego przejścia bez szlaku. Wydał mi się za trudny dla Heleny niewprawionej w chodzeniu po skalnym rumowisku. Wynajdując dogodne przejścia, sprowadziłem wnuczkę do przełęczy między bliźniaczymi górami i dalej, już szlakiem, weszliśmy na Sokolika. 

 


Obok ławki przed najwyższymi skałami góry jest miejsce na ognisko. Było, bo teraz jest tam śmietnisko. Ludzie wyrzucają śmieci już nie ukradkiem, w krzaki, jak kiedyś, a po prostu tam, gdzie siedzą, niechby to było miejsce na posiłek przy ruchliwym szlaku.

 


Krętymi schodami na szczyt Sokolika Dużego oczywiście weszliśmy, bo jak ominąć widok tak rozległy. 

 


Na tym zdjęciu zrobionym ze szczytu widać Krzyżną Górę, a na jej prawym zboczu Jastrzębią Turnię. Dwie godziny wcześniej byliśmy u jej stóp. Wysokości tej skały ani jej charakterystycznej urody nie widać, gdy stoi się pod nią i zadziera głowę. Jest rumowiskiem dużych i ciężkich skał, ale oglądana z daleka, wydaje się wznosić do lotu.

Może i namówiłbym wnuczkę na Krzyżną, gdyby nie coraz bardziej zachmurzone niebo. Kiedy byliśmy na Husyckich Skałach, zaczął padać deszcz. Już w płaszczach zeszliśmy do schroniska i tam przeczekaliśmy ulewę.

Obrazki ze szlaku.

Ten świerk wygląda tak, jak człowiek trzymający nogę na nodze. Najwyraźniej korzeń nie był zdecydowany, gdzie się kierować.


Podobnie było z tą gałęzią sosny rosnącej na Husyckich Skałach, w rezultacie utworzyła obrączkę wokół pnia. 

Tutaj widać ciekawą formę ukształtowania skały stojącej w pobliżu Jastrzębiej Turni.


Trasa pierwszego dnia:

Start z Leśnego Dworu pod Janowicami Wielkimi. Żółtym i zielonym szlakiem do zamku Bolczów.

Dalej czarnym szlakiem do niebieskiego. Grupy skał: Skalny Most i Piec, za nimi niebieskim szlakiem na Lwią Górę. Następnie niebieskim i żółtym szlakiem do Krowiarek, i dalej żółtym do Leśnego Dworu.

Przeszliśmy około 10 kilometrów, ku niebu wdrapaliśmy się na łączną wysokość 450 metrów.

Drugi dzień: z Przełęczy Karpnickiej na Jastrzębią Turnię via schronisko Szwajcarka. Następnie Sokolik, Husyckie Skały, schronisko i powrót do samochodu.























czwartek, 12 stycznia 2017

Skały, las i śnieg


060117

Z Janowic Wielkich szlakiem żółtym i zielonym do ruin zamku Bolczów, następnie czarnym szlakiem do Skalnych Bram. Stamtąd niebieskim do Starościńskich Skał i do Piekliska. Powrót kolejno szlakiem niebieskim, zielonym i żółtym.




Tym razem Janek był przewodnikiem, ja dreptałem za nim poddając się jego wyborom. Samochód zostawiliśmy na podwórzu Leśnego Dworu, niebanalnie wyglądającej willi na brzegu Janowic Wielkich i rudawskich lasów; o zwykłej porze, świtem, wyruszyliśmy na szlak.

Było zimno: póki nie założyłem kominiarki, miałem wrażenie przewiewania na wskroś mojej głowy przez mroźny wiatr. Konieczna okazała się druga para rękawic, ale za to w stopy, opatulone dwiema parami grubych skarpet i masywnymi butami, było mi ciepło.

Pierwszy nasz cel, zamek Bolczów, ponownie zaskoczył mnie nagłym pojawieniem się nad skałami, a właściwie między nimi. Projektant tej budowli wykorzystał ich wiele jako części zamkowych murów, w rezultacie idąc pod górę najpierw dostrzega się skalne bryły, później między nimi fragment muru z okiennym otworem. 


Zamek czyni wrażenie wielkością i niedostępnością, także owym wkomponowaniem w stojące tam od zawsze głazy. Historię ma typową dla tego rodzaju budowli: zbudowany, zniszczony, odbudowany, zniszczony, obecnie stan zabezpieczonych ruin. Ilekroć czytam takie opisy dziejów miejsc obronnych, a w Sudetach jest ich sporo, myślę o szaleństwie ludzkich dziejów. Oto Ziemia cała stoi przed nimi wolna i ogromna, zielona i gościnna, a ci zamykają się wśród murów budowanych ogromnym nakładem pracy i przez otwory strzelnicze wystawiają groty strzał skierowane na innych ludzi. Te mury skropione są ludzkim potem i ludzką krwią; są materialnym śladem skłonności ludzi do zbrodni i niegodziwości, dlatego za przejaw dziejowej sprawiedliwości uznać można wysiłki utrzymania się przy życiu drzewek rosnących w ich załomach, ponownego brania w posiadanie przez przyrodę tego opuszczonego przez ludzi miejsca.

Skał ładnych kształtami jest w tych górach bardzo dużo; jedne stoją na widoku, przy szlaku, inne są pochowane wśród drzew, z dala od dróg, gdzieś na trudnodostępnych zboczach. Dopiero zaczynam je poznawać, więc nie wymienię nazw wszystkich mijanych, a pierwsze stoją vis a vis zamkowej bramy. Oczywiście można przejść obok ledwie spojrzawszy na nie, ale wtedy umknie nam, niezauważony, największy walor tych gór – właśnie mnogość fantazyjnych głazów. Ot, na jednej z przydrożnych skał leży kamienna kula wytoczona przez górskiego trolla lub siły przyrody i położona na kamiennym występie. Po co? Nie wiem, ale gdy podejdzie się do niej, może uda się znaleźć odpowiedź? A może warto będzie mimo braku odpowiedzi? 



Gdzieś już napisałem słowa, które warto tutaj powtórzyć: otoczenie tak naprawdę tylko wspomaga nasze przeżywanie, ale nie przeżyje za nas uroków natury, ani wrażeń nie poda na tacy.

Do mrozu dołączył śnieg. Suchy, drobny i zmrożony sypał do wieczora, chwilami obficie. Górski las przysypany świeżym śniegiem jest ładny tą trudniejszą w dostrzeżeniu urodą, bo zimową, czarno-białą, ale i ona potrafi czarować swoją czystością i surowością, wrażeniem dzikości i pierwotności, ale też dziewiczości. Las pod śniegiem cichnie, jakby zastygał w zasłuchaniu; może wspomina niekończący się ciąg przemian pór roku będący jego życiem, może oszczędza siły przed wiosennym wysiłkiem budzenia się. Jedynie ptaki nie poddały się ogólnemu wyciszeniu, fruwając wśród drzew i nawołując się. Janek rozpoznał w nich sikorki, a ta, która przysiadła na gałęzi blisko nas, okazała się być samcem.

– Widzisz jego krawat na szyi?

Widziałem. Faktycznie: skoro lata pod krawatem, musi to być samiec. Samiec elegant :-)

W dole właściwie jedynym kolorem wśród czerni i bieli były brązowe liście buków; próbowałem zrobić im zdjęcia, ale aparat zbyt kontrastowo widział ten zimowy świat, a ja nie wiem, jak mam z nim rozmawiać...

W pobliżu styku czarnego i niebieskiego szlaku, nieco poniżej stojącej tam drewnianej wiaty, wznosi się grupa skał Czaszka i Skalne Bramy. Brama jest tam jedna, więc nie wiem, dlaczego wszędzie w internecie używa się liczby mnogiej, a moja mapa jest tak przeładowana błędami, że nie można się na nią powoływać. Jedna jest brama, ale jakże ładna. Nie ostatnim jej urokiem jest wykrzywiona sosenka rosnąca na szczycie jednego z filarów bramy i przykrywająca ją od góry.




Drzewa rosnące na skałach fascynują wolą życia, swoimi wysiłkami, czasami rozpaczliwymi, utrzymania pionu, ale też przemyślnością w wyszukiwaniu szczelin w skałach, w które mogą wcisnąć korzenie. Gdy przyglądam się ich najdziwniej ukształtowanym systemom korzeniowym, znajduję w nich jakby ślad projektu, inżynierskich wyliczeń: tam, gdzie obciążenia największe, gdzie potrzebne są dodatkowe dźwigary trzymające ciężar pnia, znajduję je w odpowiednio do warunków wyrośniętych korzeniach. Czasami bywa, że drzewo rosnące na skałach wypuszcza korzeń, a ten, nie mogąc znaleźć życiodajnej ziemi, wydłuża się przybierając wężową postać, maca wokół, a trafiwszy, wrasta w ziemię o parę metrów od macierzystego pnia. Widywałem już drzewa rosnące na szczytach głazów z tak wyrośniętymi mackami korzeni, że te dosłownie obejmowały swoją skałę. Czasami korzenie drzew wiją się bardziej niż Meander, gdy jeden skręca w lewo, drugi po prawej ma nadzieję znalezienia miejsca dla siebie, a trzeci, najbardziej niezdecydowany, owija się wokół tamtych. Bywają też korzenie fruwające: wychodzą z pęknięcia ściany i niczym liany przerzucają się wiszącymi pomostami na sąsiednią skałę. Największe wrażenie czynią na mnie korzenie dużych buków rosnących na stromej i skalistej pochyłości; one wyglądają tak, jakby wylewały się z pnia płynną masą ściekającą po zboczu. Są grubiejącymi, wielokrotnie łączącymi się i rozdzielającymi, ciekami zalewającymi stok i w końcu zastygającymi na kształt bulwiastych narośli.

Wracam na szlak, na zbocze poniżej wiaty. Stojące tam skały nie są monolitami; skalny masyw popękał (a pęka i kruszy się nadal, co z bliska widać wyraźnie) na większe i mniejsze złomy, przy czym niektóre stoją jak stały, tyle że krecha pęknięcia oddziela je od macierzystej skały, inne natomiast odpadły i niżej znalazły nowe dla siebie miejsca. Leżą w dole obrastając ziemią i mchem, ale niektórym udała się sztuka zatrzymania w locie ku ziemi: zawieszone w pochyleniu, podparte innym głazem, tworzą most lub okap nad ścianami. Niekiedy zdarza się układ kilku wielkich głazów wzajemnie podpierających się i wzajemnie klinujących; gdy patrzy się na te piramidy, doznać można zdumienia: wszak ten skomplikowany układ wzajemnych podparć zaistniał przypadkowo, a wystarczyłoby wyjąć jeden głaz, by cała piramida straciła równowagę i runęła.

Mój towarzysz pamiętał nieoznakowaną drogę do Piekliska, starego kamieniołomu na południowym zboczu Lwiej Góry, a prowadząc mnie tam, spełnił moją prośbę. Trudno byłoby trafić do kamieniołomu samemu, jednak warto: wyrobisko jest dzikie, zarośnięte, z pionowymi ścianami i stawem na dnie; wolałbym jednak nie widzieć go zamarzniętym i zasypanym śniegiem.


 Kilka już razy, widząc takie miejsca w Sudetach, zwróciłem uwagę na przemianę w ich wyglądzie i we własnym ich widzeniu. Rozryte zbocze góry wygląda jak wielka rana, jest miejscem brutalnej ingerencji w przyrodę, jest zniszczeniem, jednak gdy ludzie zabiorą swoje narzędzia i odejdą, zaczyna się proces zabliźniania ran, i niewiele trzeba lat, by to rażąco obce miejsce zaczęło tracić swoje negatywne cechy wyglądu, a nawet czasami bywa, że staje się ładnym zakątkiem urozmaicającym otoczenie – właśnie jak Pieklisko.

Było popołudnie, pora była wracać.

Przy Rozdrożu pod Jańską Górą, z miejsca ostrego skręcania zielonego szlaku, widać wierzchołki dwóch znanych i ładnych skał, Rylca i Fajki: niedostępne czarne skały wystają ponad świerki na zboczu, a te wydaje się z tego miejsca wysokie i niemal pionowe. Jak tam dojść? – rodzi się pytanie, wyraz podziwu i niedowierzania, ale też perspektywy wynoszącej skały pod niebo. Staliśmy tam dłuższą chwilę chłonąc widok tak ładny, mimo całej surowości zimowego dnia bez słońca i bez kolorów.

Część drogi powrotnej wypadła brzegiem Janówki, uroczego, prawdziwie górskiego strumienia. Płynie wartko przelewając się wśród skał, a wody toczy czyste i dźwięczne. Już zdążyłem polubić go i pozazdrościć Rudawom takiej ozdoby.

We wsi na nasze powitanie wyszedł z budy wilczur mający pilnować willi. Dziwny to pies: cichy, spokojny, niewiele interesujący się przybyszami, a za kumpli mający dwa koty. Lubię takie psy. Samochód usnął pod puchową pierzyną śniegu, ale gdy już się obudził, pewnie zawiózł nas białymi bocznymi drogami do domu.





Niżej wklejam zdjęcia wykonane przez Janka, oczywiście za jego zgodą.