Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wulgaryzmy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wulgaryzmy. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 stycznia 2021

"Słowo jest w człowieku" Jana Miodka

 

270121

Cytaty z książki „Słowo jest w człowieku” Jana Miodka.

Niewiele dodaję od siebie, słowa Profesora są wystarczająco jasne i wymowne. Zaznaczę tylko, że cytaty są ograniczone znakami >><<, a oddzieliłem je znakiem * * *.

Miłej i pouczającej lektury.

* * *

>>Zapytała mnie niedawno pewna dziennikarka radiowa: „Co trzeba robić, aby być modnym w języku?”. Odpowiedziałem: „Ależ, pani redaktor, w języku należy być raczej przeciw modzie!”. Trzeba być przeciw modzie, bo nie ma nic gorszego dla stylistyki poszczególnych wypowiedzi niż właśnie wyrazy nadużywane. Największym złem, jakie wyrządzają one międzyludzkiej komunikacji, jest niszczenie form synonimicznych, wariantywnych. Czyż trzeba udowadniać, że im więcej z nich ma każdy z nas na podorędziu, tym jest w rozmowie ciekawszy, bardziej pociągający? Ci wszyscy, którzy lubią uczepić się jakiegoś słowa i bez przerwy nim obracać, nawet nie przypuszczają, jak monotonni są w odbiorze, co najgorsze zaś – nie zdają sobie sprawy, że słuchający ich ludzie przestają zwracać uwagę na zasadniczy tok wypowiedzi, czekając już tylko na kolejny raz użyte – takie czy inne – modne słowo.<<

* * *

Jeszcze o modnych słowach.


>>Czy same w sobie zasługują one na potępienie? – Na pewno nie! Ich stylistyczne zło polega na tym, że niszczą największą wartość komunikacyjną języka, jaką jest możliwość WYBORU spośród wielu równorzędnych konstrukcji, przeplatania nimi poszczególnych wypowiedzi. Uczepiwszy się jednego wariantu, stajemy się monotonni i manieryczni.<<

* * *

>>Żyjemy w kraju, w którym doszło do takiego już stopnia wulgaryzacji językowej społeczeństwa, że kibelek wydaje się niewinnym tworem leksykalnym – może mi ktoś powiedzieć. A ja zripostuję: ów stopień zwulgarnienia jest rzeczywiście już tak znaczny, że ludzie kompletnie zatracili wyczucie stylistyczne.<<

* * *

>>Bardzo nie lubię natomiast określeń totalny, totalnie, które zrobiły taką karierę w ostatnich latach. Zacytowane zdanie w programu telewizyjnego – „totalnie rzucasz herami” – odbieram jako nielogiczne, bezsensowne. Jak można bowiem „rzucać czymś totalnie”?! Ale media utrwalają modę na wszechobecną totalność. Totalna odlotowość jest przecież w ich języku synonimem absolutnej doskonałości, atrakcyjności, uroku, wdzięku.<<


Szybciutki konkurs bez nagrody: kto się domyśla, o co chodziło w cytowanym zdaniu „totalnie rzucasz herami”?

* * *

>>Modne słowa zabijają w ludziach nie tylko zdrowy rozsądek, ale także smak estetyczny (…)<<

* * *

>>Bezpośrednią natomiast przyczyną napisania niniejszego tekstu stało się dla mnie gazetowe wspomnienie o zmarłych rodzicach i dziadkach, podpisane przez „dzieciaki i wnuczaki”. Na „dzieciaki” jestem już może trochę uodporniony, „wnuczaków” – nie zdzierżyłem!<<

* * *

Ciekawa analiza historyczna, ponieważ pokazuje, jak daleko w przeszłość trzeba czasami sięgnąć, by wyjaśnić powód pisania czy odmieniania słowa tak nie inaczej.


>>Korespondentka zaszokowana jest formą urlop tacierzyński, urobioną niewątpliwie na zasadzie brzmieniowej analogii do urlopu macierzyńskiego. Uczyniono to jednak, niestety, z pogwałceniem zarówno reguł morfologicznych (morfologia – „kształt, budowa słowa), jak i historii języka. A dlaczego?

Rzeczownik matka, odbierany dziś jako neutralne uczuciowo, urzędowe określenie rodzicielki, jest – proszę sobie wyobrazić – historycznym zdrobnieniem, urobionym przyrostkiem -ka od podstawy mać (matka ma się z formalnego punktu widzenia tak do maci, jak babka do baby, rączka do ręki, lampka do lampy, szafka do szafy itd.). (…)

Zarówno jednak pierwotnie mianownikowa mać, jak i wtórnie mianownikowa macierz nie są już dziś używane w polszczyźnie ogólnej jako „matka”. Pierwsza ostała się w wulgarnych wyrażeniach typu psia mać, druga – tylko w tekstach podniosłych funkcjonuje jako synonim ojczyzny („Wróciły do macierzy utracone ziemie”). (…)

(…) kiedy z takiego samego urlopu zaczęli korzystać ojcowie, zdecydowano się na całkowitą analogię brzmieniową w postaci formy tacierzyński.

Ale jest ona – powtórzmy – historyczno-morfologicznym nonsensem. Nie było przecież nigdy prasłowiańskiego słowa „tati” (jak mati), z którego mógłby powstać polski „tać” (jak mać), odmieniany „tacierze”, „tacierzy”, „tacierz” (jak macierze, macierzy, macierz). Neologizm tacierzyński można zatem interpretować słowotwórczo tylko jako derywat od podstawy tata (tato), urobiony złożonym przyrostkiem -erzyński. Czy nie jest to wszystko aż nadto skomplikowane?!

By więc rzecz całą uprościć, proponuję zwyczajny urlop ojcowski – z przymiotnikiem utworzonym, jak Pan Bóg przykazał, od podstawy ojciec. Para urlop macierzyński – urlop ojcowski, zaręczam wszystkich, doskonale spełni swą funkcję komunikatywną, co ważniejsze zaś – nie będzie wywoływać najmniejszych rozterek poprawnościowych.<<

* * *

Tutaj ciekawa dla mnie analiza historyczna, ponieważ czasami i ja używam opisane tutaj formy.


>>Przez wieki można było też doczepiać do różnych członów zdania końcówkę -m 1. osoby liczby pojedynczej: ja to zrobiłem – jam to zrobił – tom ja zrobił, gdy poszedłem – gdym poszedł, co powiedziałem – com powiedział, bo oberwałem – bom oberwał, gdy pisałem – gdym pisał, już dość pracowałem – jużem dość pracował (z pieśni wielkopostnej), cóż ci uczyniłem – cóżem ci uczynił (z pieśni wielkopostnej). Stopniowo jednak to -m coraz bardziej zrastało się z czasownikiem i dziś – rzeczywiście – twory typu bom oberwał, gdym pisał czy com powiedział brzmią archaicznie. Są jednak – i to chcę stokrotnie wzmocnić – absolutnie poprawne!

Nie ma też błędu w wypowiedziach takich jak zawiadomiłem rodziców, żem zdążył na samolot, czy powiedziałem, żem się już zdecydował – z -m doczepionym do spójnika (…).<<

* * *

>>Niestety, co drugi Polak mówi w tej chwili: „ja tego nie rozumie”, „ja nie umie tego zrobić” i w niczym mu nie przeszkadza identyczność brzmieniowa 3. osoby: on tego nie rozumie, on nie umie tego zrobić.

Zauważmy, że bardzo częste są także postacie „umią”, „rozumią” w 3. osobie liczby mnogiej (zamiast poprawnych umieją, rozumieją). Jeśli się do nich dołączy owe nieszczęsne „ja umie”, „ja rozumie”, okaże się, że znika z polskiej gramatyki IV koniugacja -em, -esz, z czasowniki do niej należące zostają wchłonięte przez I koniugację -ę, -esz: „umie”, „umiesz”, „umie”, „umiemy”, „umiecie”, „umią” – jak np. łamię (w wymowie łamie), łamiesz, łamie, łamiemy, łamiecie, łamią.

Ale to może być przyszłość gramatyczna. Tymczasem obowiązuje nas odmiana: ja umiem, ja rozumiem – ty umiesz, ty rozumiesz – on umie, on rozumie – my umiemy, my rozumiemy – wy umiecie, wy rozumiecie – oni umieją, oni rozumieją.

Skoro już dzisiaj mówimy o poprawnych i niepoprawnych wygłoskach, przywołajmy jeszcze „pieniężną” serię złoty, dwa złote, trzy złote, cztery złote i – najliczniejszą – pięć, sześć, siedem, osiem, sto, tysiąc, dwa tysiące, milion, pięć milionów ZŁOTYCH. Dostaję gęsiej skórki i skacze mi adrenalina, kiedy słyszę dokoła „pięć, sześć…, dziesięć milionów złoty” – bez koniecznego wygłosowego -ch.<<

* * *

>>Bardzo musimy być ostrożni wobec imiesłowów stworzonych od przedrostkowych derywatów czasownika pić. Absolutnym nonsensem gramatycznym jest coraz popularniejsza konstrukcja knajackiej polszczyzny „jestem wypity (wypita)”. Wypite mogą być woda, mleko, kompot, wódka, piwo czy wino, człowiek natomiast, gdy napije się do syta lub wypije zbyt dużo czegoś, bywa tylko opity – wodą, mlekiem, kompotem, wódką, piwem, winem – albo przepity. Oczywiście, najczęstszym określeniem człowieka odurzonego alkoholem, nietrzeźwego jest forma pijany.<<


Ile osób wie, o co chodzi w pierwszym zdaniu? Ja nie wiedziałem póki nie przeczytałem wyjaśnienia i przykładów:

Czy po słowie „nietrzeźwego” nie powinno być przecinka? Takich miejsc znalazłem kilka, ale... autorem jest profesor Miodek. Wszak przy jego wiedzy, moja jest właściwie zerowa.

* * *

>>Niedawno ktoś mnie zapytał o status stylistyczny zwrotu jechać po pijanemu – „jechać w stanie nietrzeźwym, upiwszy się, będąc pijanym”. – Jest to konstrukcja absolutnie neutralna, która nie razi i w mowie, i w tekście oficjalnym. Wyłącznie do użyć potocznych nadaje się natomiast jazda po pijaku. Z kolei jazda w stanie nietrzeźwym ma charakter urzędowo-oficjalny – w użyciu codziennym raziłaby swym zbyt oficjalnym charakterem.<<


>> Pod wpływem opatrznej analogii do żeńskich brzmień dotknęłam, zaczęłam, spięłam, zamknęłam, wzięłam (wymawianych dotknełam, zaczełam, spiełam, zamknełam, wziełam) nawet stuprocentowi mężczyźni gramatycznie niewieścieją i mówią „dotknełem”, „zaczełem”, „spiełem”, „zamknełem”, „wziełem”. – Wstyd, doprawdy wstyd!<<

* * *

>>Od pewnego czasu, a zauważyło to już bardzo wielu Czytelników, osoby występujące w radiu czy telewizji – z politykami na czele – unikają jak ognia zdań typu nie wiem, nie mam pojęcia, nie mogę nic na ten temat powiedzieć, nie mogę się w tej sprawie wypowiadać, nie mam nic do powiedzenia. Sięgając za to po dostojnie brzmiący rzeczownik wiedza, z miną mędrca oświadczają: „Nie mam na ten temat wiedzy” albo „nie mam wiedzy w tej sprawie”.


Z miną mędrca! Świetne spostrzeżenie.

* * *

Tytułem wstępu, czy raczej wyjaśnienia, napiszę o niżej wzmiankowanych „tęczówkach”. Są to pisma wypełnione kolorowymi zdjęciami; jak wyjaśnia autor, nazywa się je także pismami tęczowymi lub krótko właśnie tęczówkami. Znaczenie i pisownię „ucielęcenie”, słowa stworzonego przez Stanisława Lema, profesor wyjaśnia wcześniej. W skrócie znaczy tyle, co robienie z ludzi cielaków.


>>„Tęczówki” są bez przerwy reklamowane – w radiu, w telewizji, na ulicach miast i miasteczek… Ostatnio dostaję szału, kiedy słyszę przesłodzony głos męski, który z taką samą ekscytacją jak teksty o najlepszych dżinsach, butach i perfumach poleca reportaż zatytułowany „Dlaczego ojciec zamordował swego syna?”. Powtarzam: na tej samej linii melodycznej, z identycznym samozadowoleniem i reklamowym podnieceniem mówi się o makabrycznym morderstwie i o… majtkach w kropki. To też jest, proszę Państwa, jedna z form obyczajowego ucielęcenia.

A teraz o telefonach komórkowych, czyli – potocznie mówiąc – o komórkach (pismo tęczowe ma się tak do tęczówki jak telefon komórkowy do komórki). Jacyż my jesteśmy w posługiwaniu się tą zdobyczą cywilizacyjną groteskowo neoficcy. I cielęcy! – dopowiem z pasją. Pisała kiedyś Teresa Bogucka, moja ulubiona publicystka, że w czasie niedługiej przecież jazdy pociągiem ekspresowym z Warszawy do Krakowa wysłuchała w przedziale dwudziestu pięciu rozmów komórkowych, z których tylko dwie były służbowo i informacyjnie ważne.

W pewnym dużym mieście uczestniczyłem niedawno w uroczystościach pogrzebowych. Już w czasie mszy w kaplicy cmentarnej rozlegały się charakterystyczne sygnały. W drodze do grobu umarłemu towarzyszył nieustający akompaniament komórek. Idący za trumną najbliższy członek rodziny wyjął z kieszeni rozdzwoniony aparat i – Bogu dzięki – go wyłączył. Inni, z dalszych szeregów, nie wyłączali. Ponieważ odległość do otwartej mogiły była znaczna, bo cmentarz olbrzymi, towarzyskich rozmów wysłuchaliśmy co niemiara. A mnie nie opuszcza gorzka myśl: czy jestem na pogrzebie, czy na oddziale psychiatrycznym?

Jeśli Państwo mi na to powiedzą, że przesadzam, to doprawdy w nowej rzeczywistości nie mam czego szukać.<<


W tej starej nie będzie pan sam, Profesorze.


środa, 30 marca 2016

Druga rocznica


 300316

W marcu 2014 roku zamieściłem tutaj pierwszy tekst. Minęło dwa lata, pora więc na małe podsumowanie, a zacznę od statystyki.

Przez pierwsze jedenaście miesięcy blog (nie lubię tego słowa, ale nie wiem, jakim zastąpić) otwierany był kilka razy dziennie, albo i wcale. Nikt też nie pisał; pamiętam, że nawet sprawdzałem, czy funkcja zamieszczania komentarzy działa. Obecnie średnia ilość otworzeń wynosi około 40 dziennie, łączna ilość wizyt zbliża się do szesnastu tysięcy. Mam jednego obserwatora i kilka osób regularnie zaglądających tutaj.

Pierwszy post otworzony więcej niż 400 razy – „Lato, tęsknoty i chwile”, pierwszy z pięciuset otworzeniami – „O chorobie i o znikaniu rzeczy”. W październiku 2015 roku blog otworzony był po raz pierwszy ponad sto razy w ciągu dnia i ponad dwa tysiące w miesiącu. W ciągu tego jednego miesiąca więcej, niż przez pierwsze dziesięć.

Przeglądając statystyki zauważyłem, że tekst „Lato, tęsknoty i chwile” otwierany był regularnie przez szereg miesięcy, ale tak, jakby robiła to jedna osoba. Dopingowałem temu postowi, czy raczej tej osobie, która tyleż razy czytała ten tekst. Powoli piął się w górę na liście najczęściej czytanych, aż w końcu wyszedł na prowadzenie. Na krótko, jak się okazało, bo na dziwnej i niespodziewanej fali popularności blogu, prowadzenie objął tekst „Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień drugi”, otworzony blisko 600 razy. Tamtemu brakuje kilkunastu otworzeń do zajęcia pierwszego miejsca, ale kilka tygodni temu urwały się te tajemnicze wizyty. Bardzo chciałbym dowiedzieć się, które słowa, jaka myśl, tak spodobały się osobie czytającej ten tekst. Może napisze mi? Niechby anonimowo?

Z ciekawostek wymienię jedną: w styczniu tego roku więcej było wejść na blog z Niemiec, niż z Polski. Sporo gości mam z USA, ale myślę, że nie osoby to są, a programy google przeszukujące internet.

A teraz garść uwag a propos.

W decyzji założenia blogu, a kształtowała się ona we mnie długo, walcząc z niezbyt dobrym stereotypem tej formy przekazu i międzyludzkich kontaktów, obok innych powodów była też moja niezgoda i mój protest na coraz niższą kulturę pisania, wyrażania myśli i kontaktowania się na piśmie. Chciałem stworzyć miejsce, moje miejsce (to było i jest ważne dla mnie), w którym nie szybkość informowania grona bywalców liczyłaby się, a jakość tekstu. Czy mi się to udaje? W pewnej mierze, tylko w pewnej, ponieważ rzadko kiedy jestem w pełni zadowolony z tekstu, ale staram się. Wiem, co mogłoby podobać się czytelnikom, ale nigdy nie będę tutaj pisać pod publiczność, dla podkręcania liczników, bo nie taki był cel założenia blogu.



Wszystkim znana jest prawidłowość obowiązująca w internecie: ty zaglądasz do mnie, to ja do ciebie. Prawidłowość w pewnej mierze wytłumaczalna, ale tylko w pewnej, a to z powodu zauważalnej niekiedy premedytacji. Nie chcę myszkować po blogach dla zwiększenia ilości gości u mnie, ponieważ chciałbym, żeby zaglądano dla słów, nie z wdzięczności czy poczucia obowiązku. Owszem, sam też składam regularne wizyty na trzech blogach, ale ma to konkretne uzasadnienie.:

Pierwszą osobą, która napisała komentarz u mnie, jest Anna, nazywana przeze mnie Pierwszą Damą (mojego blogu). Zajrzałem na jej stronę z ciekawości „któż napisał do mnie?”, ale szybko ta ciekawość zamieniła się w przyjemność czytania jej tak typowo kobiecych wpisów; rozliczne pasje Anny (z rowerową na czele) także odgrywają tutaj pewną rolę, ponieważ lubię osoby z pasją.

Na blog Aniki zajrzałem skierowany wyszukiwarką google i zostałem. Ciekawe wpisy, pełne zebranej z różnych źródeł informacji i ładne zdjęcia, ale też pasja autorki i mój podziw dla jej pracowitości i umiejętności, trzymają mnie blisko jej blogu.

Janek do tej chwili nie wiedział, że kiedyś ujął mnie prosząc o odpisanie, a tak to zrobił, iż nie mogłem odmówić. Tak się zaczęło, później był pierwszy nasz wspólny wyjazd i następne. Ostatni raz ujął mnie przerwanym w pół (dlaczego?) gestem objęcia mnie przy naszym żegnaniu się do jesieni. W Janku jest coś, co wypadałoby mi nazwać bezbronnością, taką kobiecą, raczej rzadką u mężczyzn, ale działającą równie skutecznie.

Czasami przez przypadek zajrzę tu i tam, niektóre blogi wydają się być warte odwiedzania, ale świadomie i z konieczności ograniczam rozrastanie się tego mojego kręgu internetowych znajomych. Przymusza mnie brak czasu. W mojej pracy jesienią i zimą pracuję 60 godzin w tygodniu, wiosną i latem średnio 77. Skąpą ilość wolnego czasu dzielę między moje pisanie, książki, korespondencję i szeroko rozumiany internet.

Wrócę jeszcze do kultury pisania.

Nierzadko czytam list tego rodzaju: „witam ja sie chcialem zapytac o cene pzdr…”.

W tym „liście” jest wszystko, co najgorsze, ale zwrócę uwagę tylko na jego początek i koniec. Niemal wszyscy, nawet piszący poprawnie, zaczynają list właśnie w tak dziwaczny sposób: słowo „Witam”, niezbyt szczęśliwie użyte, ale niech będzie, jednak dalej jest przecinek i po nim list zaczynający się z małej litery. Niepoprawny zwyczaj, ale co powiedzieć o okropnym skrócie „pzdr” na końcu listu? Powiedziałbym tak: jeśli nie możesz lub nie chcesz poświęcić mi sekundy czasu potrzebnego do napisania pełnego słowa, to daruj sobie te swoje pozdrowienia, bo są bardzo nieszczere.

Czytając takie dziwadła i potworki, odczuwam już nie bunt, bo ten minął mi, a coraz większą obcość tego świata i tych ludzi. Nie jestem znawcą języka polskiego, daleko mi do jego dobrej znajomości, jakże często popełniam błędy, zwłaszcza w mowie potocznej, ale mam coś, czego nie ma większość znanych mi ludzi: wstyd z powodu błędów i chęć ich poprawy, podczas gdy tamci mają jedynie lekceważące wzruszenie ramion. Kiedyś próbowałem wstrząsnąć kolegami z pracy, mówiąc im o kaleczeniu i lekceważeniu ojczystego języka, głównej cechy polskości, ale przestałem, bo słyszałem obelgi („no, patrzcie, Miodek się nam, k…, trafił”) lub tłumaczenie, że przecież i tak wiadomo o co chodzi. Cóż, gdyby wymownie chrząkać, zapewne też często, jeśli nie zawsze, byłoby wiadomo, dlaczego chrząkający chrząka, tylko nie da się inaczej określić takich praktyk, jak totalny upadek sztuki wymowy, cofnięcie się do czasów grup hominidów błąkających się po afrykańskich sawannach dwa miliony lat temu.

Czasami otwieram, jak chyba każdy korzystający z internetu, różne strony w poszukiwaniu potrzebnej informacji; bywam wtedy zniesmaczony i zszokowany wypowiedziami osób tam piszących. Nie tylko błędy, brak znaków przystankowych, wielkich i polskich liter mam tutaj na myśli, ale też ton wypowiedzi: agresywność, złość, ubliżanie, wynoszenie siebie w okolice boskiej nieomylności, wszelkiego rodzaju segregowanie ludzi w zależności od wyznawanej wiary, koloru skóry i szalika lub zawodu; dzielenie świata na my i oni, czarno-białe widzenie, na dokładkę o dziwacznej logice, w końcu zwykły prymitywizm i najzwyklejsze zadufanie. Okropności. W związku ze zmianami w używaniu pisma bywa też zabawnie: otóż parę już razy widziałem, jak w najprostszych sytuacjach, gdy na przykład zapisać trzeba dwa wymiary, kilka cyfr, prostą nazwę, zastępuje się słowo pisane zdjęciami.

To nie bicie na alarm, bo ileż osób mogłoby nań odpowiedzieć i co ich głosy znaczyłyby w zalewie „pzdr-ów”? Nie, ten blog jest, obok innych powodów swojego istnienia, próbą budowy mojej własnej malutkiej wysepki, na której pisze się z poszanowaniem rozmówcy i naszego języka, czyli poprawnie i bez dziwacznych skrótów.

Czy jestem zadowolony? Czy nie żałuję? A może czuję zawód? To są pytania, które w związku z niewielkim zainteresowaniem sam sobie czasami zadaję i z pewną obawą wsłuchuję się w siebie, co też moje ja mi odpowie; wspominam o obawie, ponieważ nie chciałbym dowiedzieć się o sobie, iż oczekuję poklasku. Odpowiadam: jestem zadowolony. Mam swoje miejsce w internecie, z którego nikt mnie nie wyprosi, ani nie powie, co mogę, a czego nie mogę publikować; miejsce, którego oblicze głównie ja kształtuję swoimi tekstami i odpowiedziami udzielanymi gościom bloga. Mam miejsce, w którym liczą się przede wszystkim słowa i wrażenia. O niepopularności moich tekstów wiedziałem wcześniej, więc nie jestem zaskoczony niewielką ilością wizyt tutaj. Wiem, że moje teksty nie pasują do obecnych czasów pośpiechu i smsowania, ale dopasowywać się nie myślę. Moje wysiłki idą niejako w odwrotnym kierunku: tekst mam za tym lepszy, im lepiej oddaje moje wrażenia, drobiazgi zwykłych dni. Jego długość, jak i długość zdań, nie jest dla mnie wadą, zaletą jest oddanie subtelności przeżywania. To mój cel główny, mój ideał, do którego zmierzam.

Przyznam jednak, że trochę brakuje mi długich rozmów, jakie zdarzały mi się w Biblionetce – ciągnących się tygodniami i rozpisanych na wiele stron. Mógłby ktoś zapytać, dlaczego w takim razie nie jestem tam aktywny. Odpowiem. Powody są dwa: tamta strona jest o książkach, a moje teksty książkami nie są, oraz, powód drugi, tam nie byłem u siebie, tutaj jestem. Byłbym jeszcze bardziej u siebie, gdybym wykupił trochę miejsca gdzieś na serwerze i stworzył całkowicie swoją stronę, ale pożałowałem pieniędzy: koszt wykupu miejsca jest niewielki, około 100 zł rocznie, ale niemało musiałbym zapłacić za napisanie oprogramowania strony, bo około pięciu tysięcy. Zrezygnowałem i skorzystałem w oferty googli. Ta firma daje przestrzeń i oprogramowanie bezpłatnie, licząc na przyszłe zarobki na reklamie; niech sobie liczą, na mnie się przeliczą.



Kiedyś pochyliłem się nad niepozornym, małym kwiatkiem, którego ludzie jakby nie widzieli; nachyliłem się i znalazłem ujmująco bezbronne piękno. Teraz nachylam się nad niezauważaną przez nikogo (zero otworzeń) moją chwilą dostrzeżenia piękna w kroplach wody. Pamiętam ją, mimo upływu dziesięciu czy dwunastu lat. Czytając, znowu przez moment stałem w drzwiach warsztatu i oczarowany patrzyłem na spektakl grany przez wodę i światło.



poniedziałek, 17 marca 2014

Słownik. O uniwersalności pewnego słowa


2 luty.
K...
Wyraz jeszcze niedawno używany niemal wyłącznie przez kryminalistów i tak zwany margines społeczny w ich mowie rodem z rynsztoka. Niestety, niemal na naszych oczach (czy raczej uszach) ten rynsztok wezbrał i rozlał swoją śmierdzącą zawartość zanieczyszczając domy i ulice; jakby było mu mało, w ostatnich latach wdziera się do salonów... nie, on się tam spokojnie i bez niczyjego protestu po prostu zadomawia, a już szczególnie w salonach naszych elit finansowych i politycznych. Staje się normą, a najlepszym dowodem potwierdzającym jest oburzenie użytkownika tego słowa jako reakcja na najbardziej nawet spokojnie zwróconą uwagę. Nie mając jeszcze siwej brody pamiętam te czasy, gdy po prostu nie uchodziło kląć przy kobietach, nawet tych młodych; i nie piszę tutaj o środowiskach inteligenckich, jako że robotnikiem jestem z dziada – pradziada. Użycie tego słowa w obecności dziewczyny było wytykanym przez kolegów przejawem braku elementarnego wychowania. A teraz? Ech...
To słowo jest jak rak: rozmnaża się bez opamiętania i bez końca, lokuje się nie tylko w nowych środowiskach, ale i rozszerza swoje znaczenie. Jego używanie w pierwotnych okolicznościach miało swoisty sens, mianowicie podkreślało wagę wymowy, jej zdecydowany charakter, służyło do wyrażenia silnych emocji. Później słowem tym zaczęto zastępować przecinek, myślnik i wykrzyknik. Obecnie nadal pełni te wszystkie role, i dalej, jak to rak, rozrasta się usuwając w niebyt już nie dziesiątki, a setki słów z naszego języka.
W pracy codziennie widzę dwa opasłe cielska słownika języka angielskiego, wydanie określane jest mianem shorter, a więc skrócone. Patrząc na te dwa wielkie tomiska mieszczące ów skrócony dorobek mowy Anglików, czuję zazdrość i strach. Może przyjdzie czas, gdy słownik naszego języka będzie tylko wielostronicowych wyjaśnieniem najróżniejszych znaczeń tego jednego słowa?..
Oto ledwie garść tych znaczeń zapamiętanych jednego tylko dnia w mojej pracy. Z prawej strony myślników znajdują się moje tłumaczenia, z lewej język "oryginalny".
k...!! – jestem bardzo zły!
Orzesz k..! – jestem zdumiony!
O, k... – bardzo ładne. Ogólniej: akceptacja
O, k... – bardzo brzydkie. Ogólniej: negacja.
Ty, k.., jak to się robi? – powiedz mi, proszę, jak to się robi.
Patrzę, a tam, k..., stoi Heniek – byłem zdumiony zobaczeniem tam Heńka.
Czego to, k..., nie chodzi? – nie mam pojęcia, dlaczego to nie działa.
Co ty, k..., p... – stanowczo się z tobą nie zgadzam, lub: nie rozumiem, co mówisz.
k..., ochajtałem się – wyobraź sobie, że ożeniłem się.
k..., zabujałem się – nie mogę uwierzyć, ale zakochałem się.
Bilet kosztował 100 złotych, k...! – bilet był bardzo drogi, kosztował aż 100 złotych.
Jadę, k..., a tam jakaś k... na jezdni – jadąc, nie zauważyłem kobiety na przejściu.
Ona jest k...! – zależnie od kontekstu, wyrażenie może mieć dwa znaczenia: ona ma wredny charakter; lub: ona często zmienia kochanków. Tutaj często występuje rozszerzone znaczenie: ...a mnie wśród nich nie ma. Po przeanalizowaniu pamiętanych wypowiedzi, dodaję trzecie znaczenie: nie cierpię jej! Warto zwrócić tutaj uwagę na jednoznaczne utożsamianie własnej niechęci do niej z jej charakterem.
Bo co, k...?! – nie interesują mnie twoje argumenty; lub: mam chęć na pobicie/ znieważenie kogoś, i szukam pretekstu.
k..., bo co?! – j.w.
Co ona mi, k..., dała do jedzenia?! – moja matka/ żona/ przyjaciółka znowu zrobiła mi kanapki, których nie lubię.
No powiedz, k... – zależy mi na tym, abyś mi powiedział.
Masz, k..., fajkę? – poczęstuj mnie papierosem, proszę.
Coś ty, k..., kupił – doprawdy nie rozumiem, po co to kupiłeś; lub: wydałeś dużo pieniędzy na kiepski towar.
Takie słowa jak bardzo, mocno, silnie, dużo, zastępowane są jednym, tym uniwersalnym. Oto kilka przykładów:
k..., jestem głodny – jestem bardzo głodny.
k..., ale zimno/ gorąco – jest bardzo zimno/ gorąco.
k..., zachlałem wczoraj – wczoraj za dużo wypiłem.
k..., ale ona ma cyc – ona ma bardzo duży (lub bardzo ładny) biust.
O, k..!, ale się stuknąłem! – mocno uderzyłem się.
O, k..!, ale pałera ma ta bryka! – ten samochód ma bardzo mocny silnik; lub: ten samochód ma duże przyśpieszenie.

Brońmy się, o zaleje nas ta breja! Tylko... tylko jak?