051015
Gdy
czternaście lat temu zacząłem pisać pierwszą swoją powieść, zacząłem też pisać komentarze do niej - teksty tłumaczące moje decyzje i wątpliwości
dotyczące powieści. Nazwałem je dopiskami i mimo iż powieść dawno została
odłożona na półkę, zwyczaj pisania dopisków pozostał, chociaż ich treść
zmienia się w zależności od aktualnych zainteresowań. Ponieważ te pierwsze
zacząłem w październiku, rokrocznie pierwszego dnia tego miesiąca zaczynam
nowe, nadając im kolejny numer. Tymi słowami zaczynam czternaste swoje dopiski.
Są w nich moje fascynacje, zainteresowania, spostrzeżenia, uwagi dotyczące
czytanych książek, moje żale i radości, są i sprawy osobiste. Cały mój blog to
wybrane teksty z dopisków; wybrane, ponieważ część z nich pomijam uznawszy je
za zbyt słabe, marudne lub zbyt osobiste.
Miałem
nadzieję rozpoczęcia tych dopisków opisem kolejnego dnia w górach, ale dwa
weekendowe dni spędziłem w łóżku. Dopadło mnie przeziębienie. Jeszcze w sobotę
rano poszedłem do pracy, ale po dwóch godzinach poddałem się: wróciłem do
pokoju, wziąłem leki, podniosłem do pionu poduszkę i opatuliwszy się kołdrą,
zamierzałem spędzić dzień nad czytnikiem książek. Czytałem dopóki mogłem,
później oczy zaczęły mnie boleć, na policzkach czułem łaskotanie łez.
-Może
więc wypastuję buty górskie? Poza tym łzawieniem w zasadzie dobrze się czuję,
więc może jednak uda mi się wyjechać? – myślałem.
Wstałem,
ale źle się poczułem i usiadłem.
-Buty
wypastuję mimo wszystko. Pojadę, wiatr mnie owionie i wypędzi choróbsko. – zdecydowałem,
ciągle wierząc w poprawę zdrowia do jutra.
Ściśle
mówiąc nie pastowałem butów, nie używam pasty, a specjalny tłuszcz do butów
robiony według starej receptury z łoju końskiego. Na szczęście nie muszę sam go
topić, bo pewna hiszpańska firma robi to za mnie. Buty wchłaniają taki tłuszcz
powoli i nie błyszczą się jak po pastowaniu, ale są porządnie uodpornione na
przemakanie. Mimo że po wyjściu z łóżka założyłem bluzę polarową, dopadło mnie
kichanie, takie męczące, całymi seriami. Wizja jutrzejszego wyjazdu znowu się
oddaliła. Obejrzałem prognozę pogody, na następny weekend zapowiadano pełne
słońce, może więc za tydzień pojadę na dwa dni? Jak to?… Więc cały jutrzejszy dzień mam
leżeć w łóżku??
Włączyłem
laptoka, odruchowo zajrzałem do bloga, cisza tam panowała, więc kliknąłem
relację na żywo z konkursu szopenowskiego. Obiecałem sobie słuchać gry i czytać
o konkursie ile tylko będę mógł, a to dla poczucia atmosfery tego rzadkiego i
wielkiego wydarzenia muzycznego, posmakowania mistrzostwa grających. Półleżąc w
łóżku patrzyłem i słuchałem. Nie jestem znawcą muzyki klasycznej, mimo iż
niemal tylko takiej słucham od… odkąd? Właściwie od zawsze, bo pierwszych
oczarowań doznałem będąc w wojsku, czterdzieści lat temu. Brakuje mi wiedzy
teoretycznej i muzycznego słuchu, co wyraźnie słyszę w rozmowach z młodszym
synem mającym za sobą muzyczną maturę, jednak te braki niewiele przeszkadzają
mi w delektowaniu się muzyką.
Patrząc
na muzyków w okienku you tube, jak teraz, czy na żywo, w filharmonii, na wdzięk
ich ruchów, na ich dłonie i twarze, gdy słucham ich perfekcyjnej gry i smakuję
tę wyjątkową atmosferę, częstokroć doznaję poczucia zadziwienia nie tyle
wysublimowaniem umiejętności, co wielkim oddaleniem się człowieka od
najpierwotniejszych powodów posiadania umysłu i słuchu. To, co powstało i
rozwinęło się w nas dla przeżycia w otoczeniu pełnym śmiertelnego zagrożenia,
zostało tak dalece przetworzone przez nas, że nabrało zupełnie innych cech w
całkowicie odmienionym przez nas świecie. Patrzę na piękne dłonie pianistów czując
estetyczną przyjemność ich oglądania i jednocześnie czuję dumę z ludzkich
osiągnięć. Wyszliśmy z jaskiń (co prawda nie wszyscy) i niewiele czasu zabrało
nam zbudowanie czegoś tak wyrafinowanego technicznie (powtórzę słowo
wysublimowanego) jak fortepian steinway’a i skomponowania tak pięknego utworu
jak sonata fortepianowa b-moll. Konkurs jest dla mnie nie tylko ważnym
wydarzeniem muzycznym nobilitującym nasz kraj, jest także świętem ludzi.
Człowieczeństwa.
Bywa,
iż wrażenia płynące ze słuchania muzyki i takie moje myśli przenoszą mnie w
jakiś wysoki świat nieskończenie odległy od prozaiczności dnia powszedniego, w
inny wymiar, ku idei piękna. Szkoda, że tylko tak bywa.
Usnąłem
zaraz po zakończeniu przesłuchań, a budziłem się bez budzika. Okno pokoju wychodzi
na wschód, więc słońce miałem w pokoju. Słońce! Taki ranek, a ja leżę w łóżku!
-Jadę!
Za trzy godziny będę na miejscu! – myśl jak piorun.
Wstałem
wsłuchując się w swoje ciało. Nie było źle. Nachyliłem się i.. straciłem
równowagę. Usiadłem na brzegu łóżka i gapiłem się przed siebie, chyba trochę
otępiały, w końcu sięgnąłem po telefon. Żona kategorycznie zabroniła mi
wyjazdu. Poczułem ulgę. Odkładając telefon zobaczyłem moje buty-maskotki,
pięknie zrobione klasyczne hanwagi dziecinnego rozmiaru, kupione na allegro za
grosze, mimo iż nowe. Wodziłem wzrokiem i palcem po skórze i szwach czując, że
w końcu pogodziłem się z niemożnością wyjazdu na włóczęgę. Pokręciłem się
trochę w łóżku nie mogąc czytać z powodu łzawiących oczu i znowu usunąłem na
kilka godzin. Spełniłem swoje marzenie wyspania się: od sobotniego wieczoru do
niedzielnego popołudnia spałem 16 godzin, zwykle śpiąc około sześciu i chodząc
permanentnie niewyspany.
Jest
poniedziałek. Na łóżko już nie mogę patrzeć, przeniosłem się w fotel, a na podołku
położyłem laptoka. Chciałem posłuchać relacji na żywo z konkursu, ale znaturzył
mi się internet, otworzyłem więc czternaste swoje dopiski. Czuję się lepiej,
chyba jutro trzeba mi będzie iść do pracy. Póki co, mam kilkanaście wolnych
godzin.
Kiedyś,
gdy oglądałem zdjęcia serwerowni z niekończącymi się regałami zastawionymi
komputerami, przyszło do głowy, że technikowi sprzed stu laty nie dałoby się
wytłumaczyć co to jest i do czego służy. W swojej funkcji łączącej internet jest nieco
podobny do sieci telefonicznej, ale jeśli dodać do niej ogromną, przekraczającą
wszelkie wyobrażenie, zasobność informatyczną szybko osiągalną dzięki
genialnemu oprogramowaniu googli, powszechną dostępność tej bazy danych i jej
aktualizacje na bieżąco, także codzienne używanie internetu jako narzędzia
komunikowania się ludzi na różne sposoby, pojawia się obraz iście monstrualnej
sieci o możliwościach i zasięgu – także w głąb naszego życia – trudnych do
objęcia wyobrażeniem. To, co dla mnie jest w internecie najtrudniejsze do wyobrażenia
sobie, to jednoczesna jego wszechobecność i… stan jakże bliski nieistnienia.
Tak, nieistnienia, bo gdy przyjrzeć się mu bliżej, cóż zobaczymy? Nitki szkła
którymi pędzą impulsy świetlne, talerze anten satelitarnych i krocie tysięcy
metalowych pudeł w serwerowniach. Jak to się ma do internetu rozumianego
potocznie? Nijak, bo tego, co najważniejsze, nie widać: oprogramowania i danych
zapisanych na dyskach serwerów. Bo wpisując hasło w przeglądarkę googli, lub
adres w okienko, nie myślimy o całym ciągu procedur uruchamianych naszym
kliknięciem. Jest tutaj podobieństwo do naszego umysłu: nie mamy świadomości
dokonywania wielu działań matematycznych, gdy wyciągamy dłonie do lecącej ku
nam piłki, albo gdy tłumaczymy tekst napisany w obcym języku.
Są
w internecie moje zdjęcia z gór, ale też jest sfilmowana moja zabawa w Heleną
na wielkiej piłce, jest moja poczta i blog, są relacje z moich wyjazdów, a
wszystko to powtórzone miliony razy dla milionów osób i do tego dodana góra
najróżniejszych informacji. Moloch. Poznać internet rozbierając serwery i
rozplatając nitki światłowodów, to trochę tak, jakby anatom rozkroił mózg chcąc
poznać źródło ludzkich namiętności. To, co najistotniejsze w internecie, nie
jest rzeczą, właściwie nie jest już materialne, albo materialności ledwie
dotyka, będąc nieskończonym ciągiem zmian stanu materii na poziomie atomowym w
twardych dyskach serwerów i w moim własnym komputerze. Zmian tak drobnych, że
niewidocznych nawet pod mikroskopem.
Dzięki
internetowi znam parę osób, o niektórych wiem całkiem sporo, ale ta znajomość
utrzymywana jest dzięki owej istniejąco-nieistniejącej sieci. Czasami dziwnie
się czuję, gdy uświadomię sobie ten fakt.
Pisząc
o subatomowych zmianach materii twardych dysków, dotarłem do drugiej rzeczy,
która znika ze świata materialnego, do pieniądza.
Kiedyś
pieniądzem były drogie metale: złoto, srebro, miedź. Nie było wtedy żadnej
umowności, ponieważ moneta miała wartość sama w sobie – wartością metalu
użytego do jej wybicia.
Później
ustalono wartość symboliczną: macie tutaj monetę z aluminium lub niklu, ale my,
Wielce Ważny Bank, gwarantujemy, że ta moneta ma wartość 0,05 g złota. Później
wyszło, że łatwiej postawić pieczątkę gwarantującą wartość na kawałku papieru.
Nota bene: na taki pomysł nie tylko zwykli ludzie, ale i bankowcy sprzed
stuleci, wzruszyliby ramionami albo puknęli się w czoła. Jeszcze później
zaczęto rezygnować z ustalenia wartości monety w stosunku do złota, a ustalano
ją w stosunku do możliwości jej zamiany na towary i usługi; nie złoto więc, a
dostępność dóbr decydowała (i decyduje) o jej wartości. To kolejny poziom
umowności, przeniesienie wartości z prostego porównania wartości monety i
metalu, do skomplikowanego i niejednoznacznego, ale jednak obecnie precyzyjnego
porównania do stanu gospodarki kraju emitującego tę symboliczną wartość.
Ostatnio
dochodzimy do kolejnego piętra symbolizmu i umowności: rezygnujemy z monety i z
banknotu przyjmując, że ten złoty ekwiwalent, ta drobina umożliwiająca dostęp
do dóbr, to nic innego, jak zapis dokonany na twardym dysku komputera stojącego
gdzieś tam. W nim mamy swoje złoto, swoje pieniądze, w których zaklęta jest
wartość ludzkiej pracy i jej owoce – usługi i towary. No i w ten sposób
równowartość zagranicznych wycieczek i samochodów stała się niematerialna, tych
pieniędzy właściwie nie ma, są czystą umownością. Znikają z materialnego
świata.
Podobnie
znikają zabezpieczenia naszych pieniędzy. Kiedyś były to kamienie zakrywające
skrytkę, kłódki i schowki, sejfy z wyrafinowanymi zamkami, teraz są hasła
bankowe, loginy i kody potwierdzające. Kłódki, których w świecie przedmiotów
nie ma.
Co
dalej? Co jeszcze zniknie z naszego świata przedmiotów, mimo iż będzie nadal?
Przede wszystkim szybko wracaj do zdrowia! Szkoda, że taki piękny, prawie letni weekend spędziłeś chorując (czekałam na jakieś wrażenia z wędrówki). A jeśli rozważamy potęgę internetu, to powoli znikną pachnące farbą drukarską gazety ( ja już dawno przerzuciłam się na e-prasę), potem to samo stanie się z szeleszczącymi kartkami książek, listami pisanymi pięknym kaligraficznym pismem na barwnej papeterii (choć te już chyba zanikły, wyparte przez szybkie e-maile), albumy ze zdjęciami, niedługo słowo papier będzie nam przydatne tylko... w toalecie :(
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu, za życzenie zdrowia i za Twoje czekanie. Jutro rano idę do pracy, a w sobotę postaram się wyjechać na dwa dni, jeśli tylko szef da mi wolne i prognoza pogody nie będzie najgorsza.
UsuńZmianie gazet na e-gazety przyklaskuję, bo to ewidentny postęp sprzyjający ochronie środowiska. Zmianie książek na e-booki przyglądam się z mieszanymi uczuciami, bo trochę szkoda mi widoku książek na półce, dotyku ich grzbietów, chociaż mam i czytnik książek w wersji elektronicznej; w ten przeleżany weekend przeczytałem na nim dwie książki. W domu mam bibliotekę z około 1200 książkami tradycyjnymi, i mimo iż do większości z nich nigdy nie wrócę, mają one u mnie miejsce do końca mojej tutaj bytności.
Im więcej piszę na klawiaturze, tym gorzej piszę ręcznie. Pismo zrobiło mi się niemal nieczytelne, ale na szczęście rzadko używam długopisu. Sporo piszę listów nie dzieląc je na elektroniczne i papierowe. List dla mnie jest listem, tyle że jego nośnik jest inny. Moje listy nie przypominają szybkich e-maili, tyle że ja jestem z tego ginącego gatunku piszących listy. Ludzie odwykają od ich pisania, zamieniając je na parę szybkich słów w smsie czy w e-mailu. Szkoda.
NO widzisz, moja biblioteczka wygląda podobnie, ale coraz częściej korzystam z książki elektronicznej. Listy piszę już tylko elektronicznie- tylko sporadycznie korzystam z poczty tradycyjnej. (i niestety, nie każdy mój e-mail jest listem. Czasem przypomina sms, jednak staram się, by jak najczęściej pisać tak chciałabym, by do mnie pisano) Pismo odręczne jest w odwrocie. Szlachetna sztuka kaligrafii zanika :( Gdybyś widział, jak piszą obecnie dzieci i ile czasu potrzebuję na "odszyfrowanie" zadań pisemnych. Ech...
UsuńWięc nie tylko ja bazgrzę jak kura pazurem? Pocieszasz mnie, Anno:-)
UsuńKiedyś mogłem długo pisać ręcznie, teraz już po kilku zdaniach czuję zmęczenie mięśni dłoni – po prostu odwykła od takich ruchów, bo reumatyzmu nie mam. Akurat tutaj akceptuję, nie, raczej godzę się na zmiany, bo co prawda list pisany odręcznie jest bardziej osobisty, bardziej od nadawcy, ale w gruncie rzeczy najistotniejsza jest treść. Napisałem tysiące listów (elektronicznych) uważając, że ten sposób komunikowania się jest wyjątkowy i nie do zastąpienia. List buduje więź emocjonalną, pozwala jasno, ale i ładnie, wyrazić swoje myśli, list jest też dowodem poświęcenia czasu drugiej osobie. Szkoda, że ludzie nie wiedzą o tym, bądź tą wiedzę ignorują. Między ludźmi zaczyna być tak, jak w fabrykach: dużo, szybko, a bywa, że i byle jak.
W większej części świata zniknęły radła i sochy, a żywe konie już nie ciągną maszyn rolniczych.. W PeGeeRze mój ojciec uchodził za dziwaka, ponieważ pieszczotliwie przemawiał do koni. Lecz one potrafiły się odwdzięczyć i na jego widok już z daleka radośnie rżały. A czy traktor się cieszy na widok człowieka?
OdpowiedzUsuńW zapomnienie odchodzi wiek pary, ale z sentymentem wspominamy dymiące parowozy.
Zapach starych książek przywołuje wspomnienie szafy bibliotecznej w mojej szkole podstawowej. Budynku tej szkoły już nie ma, a i szafa gdzieś zniknęła.
Znikają stacjonarne aparaty telefoniczne. Ja w początkach swojej pracy korzystałem z telefonu na korbkę, a wtedy szczytem techniki był sprzęt z tarczą...
Piszesz o przedmiotach, które miały swoje długie życie, ale ileż efemeryd, jętek jednodniówek widzieliśmy ostatnio? Moi piątoklasiście nie wiedzą, co to odtwarzacz mp3, o walkmanie i kasetach oraz dyskietkach nie wspomnę.
UsuńTaaak, zapytaj piątoklasistę, czy wie jak wygląda wieczne pióro.
UsuńGdy w moim piórze niespodziewanie skończył się atrament, kolega i ja rozkręcaliśmy swoje przyrządy piśmienne i pożyczałem od niego kilka kropel atramentu. Po takiej operacji, kolory pisma nabierały śmiesznych barw..
Dziękuję Wam za komentarze.
UsuńMnie też nie podoba się robienie rzeczy z założenia krótkowiecznych, byle jak, aby więcej. Takie… dużo tanio tesco. Ale wiecie co? Producenci odpowiadają (na ogół) na zapotrzebowanie rynku. Ludzie chcą tanich rzeczy, chcą mieć, więc takie się robi. Mnie boli i wkurza co innego, ale z tym faktem związanego: że coraz częściej za wyższą cenę nie dostanie się lepszego towaru, a takie samo badziewie, tyle że lepszej firmy lub ładniej zapakowane.
Są rzeczy, zwyczaje i sytuacje z nimi związane których mi brakuje, ale są i takie, które dobrze, że minęły. Ileż to razy jeździłem po ulicach obcego miasta szukając sprawnego automatu telefonicznego! Stanowczo nie tęsknię za starymi telefonami. Do tego stopnie nie, że jeszcze dzisiaj, po dwudziestu latach używania komórki, czasami odzywa się we mnie zdumienie łatwością i szybkością uzyskania połączenia.
Przy tej okazji chciałem Wam zwrócić uwagę na pewną nierówność rozwoju i przemian. Otóż szybko i coraz szybciej zmienia się to wszystko, co da się zamienić na cyfry, uczynić dziedziną elektroniki, bo tak naprawdę szybki postęp jest w tej tylko dziedzinie. Poza nią zmiany są bardzo niewielkie, nierzadko kosmetyczne, i tak jest od dziesięcioleci. Podam przykład z całego szeregu możliwych przykładów. 50 lat temu samochód z napędem elektrycznym przejeżdżał… powiedzmy 50 km, teraz ile? Sto? Dwieście? Jakoś tak. Żadna różnica, bo i tak za mało, a gdyby udało się zbudować akumulator mający pojemność o dwa rzędy wielkości większą od obecnych, byłaby rewolucja na rynku. A jeśli już jestem przy branży transportowej: wodór jest gazem palnym, a żeby się spalił, potrzebny jest tlen. Jeden i drugi gaz wchodzą w skład wody. Gdyby zrobić małe i tanie urządzenie do rozkładania wody na te dwa pierwiastki, do samochodów tankowalibyśmy… wodę. Od dziesięcioleci czekamy na tego rodzaju zmiany, a dostajemy tylko nowe gadżety w rodzaju czujnika otwierającego klapę bagażnika po machnięciu nogą.
Wspomniałeś, Janku, o wiecznym piórze. Faktycznie, dobrze się nim pisało, lepiej niż długopisem, ale tenże długopis wymyślono kilkadziesiąt lat temu i od tamtej pory nic nowego nie ma. Chociaż akurat tutaj może dlatego, że coraz mniej osób pisze ręcznie. W ogóle coraz mniej osób pisze. Mój kolega z pracy obwieścił mi triumfalnie, że znalazł kombinację klawiszy potrzebną do napisania litery ź…
Och, jak lubię wieczne pióra! Mają duszę, podczas gdy żaden, ŻADEN długopis duszy nie miał, nie ma i mieć nie będzie. W podstawówce miałam takie niebieskie... W liceum pisałam czarno-srebrnym, które tata dostał od kolegi z pracy, gdy ten odchodził, i podarował mi. W zasadzie z tym mam związanych najwięcej wspomnień i, mimo posiadania kolejnego, to pióro jest najbardziej "moje".
UsuńMechaniczny zegarek - ten też ma duszę, podczas gdy wszelkie kwarcowe, mimo większej dokładności, nie mają. Zegarki do nakręcania są prawdziwe, na bateryjkę - nie. Lubię to, że mechaniczny zegarek czegoś ode mnie wymaga, przez założeniem na rękę, rzucenia okiem, czy chodzi, gdy stoi - nakręcenia, przestawienia wskazówek. Przyłożenia do ucha, czy tyka... To są fajne rzeczy a zegarek elektroniczny leży zawsze gotów, nijaki, nieczuły i... zimny.
A co do jeżdżenia samochodem na prąd albo wodę to obawiam się, że nigdy do tego nie dopuszczą koncerny paliwowe...
Pozdrawiam wszystkich,
Latorosłka
Witaj, Latorosłko.
UsuńDobrze, że wpadłaś, dobrze, że napisałaś o takich tradycyjnych rzeczach jak wieczne pióro i nakręcany zegarek. Spodobało mi się to, co o nim napisałaś. Przykładanie do ucha, zajmowanie się nim… Fajne i faktycznie tworzące pewną więź z rzeczą. Oczywiście zaraz pomyślałem o moich butach w góry, które pod wieloma względami są jak tradycyjny nakręcany zegarek, bo też wymagają zajmowania się nimi – w przeciwieństwie do zawsze gotowych butów gorateksowych.
Gdy zastanowić się, dochodzi się do wniosku, iż to zajmowanie się, ta opieka, jako czynnik sprawczy więzi, jest obecna nie tylko wobec zegarków i butów. Pamiętam jeszcze woźniców, to samo mówili przeciwstawiając konia samochodowi.
Odkąd mam telefon komórkowy, nie mam zegarka. Właściwie mam, ale nie noszę go, leży sobie spokojnie i chodzi bez tykania, bo co prawda cyferblat mając oszczędny, tradycyjny i wskazówkowy, napęd ma na bateryjkę. A pamiętasz, jak kiedyś zachwalano zegarki ilością „kamieni”? Mowa tam była o maleńkich okruszkach kamieni szlachetnych (nie znam szczegółów, zapewne nie takich jubilerskich) używanych jako trwałe ułożyskowanie obracających się zębatek. Kto dzisiaj tak reklamuje zegarki? Chyba już nikt.
Te, tak istotne w mechanizmie zegarka, kamuszki to na ogół były rubiny. I na ogół syntetyczne :) Jednak gdy zdejmie się pokrywę z tradycyjnego zegarka to widać je, maleńkie, jak główki szpilek, ni to bordowe, ni to fioletowe okruszki, zaskakujące swoim istnieniem w wypełnionym błyszczącym metalem bebechu zegarka. A informacja o ilości kamieni często była zamieszczana na cyferblacie, nad godziną szóstą...
UsuńEch, piękne czasy, gdy tyle rzeczy robili ludzie a nie bezduszne, zaprogramowane maszyny.
Długi czas nie nosiłam zegarka, używając tego w telefonie. Teraz noszę, bo mam takie poczucie, że zegarek jest niejako moim towarzyszem. Może to głupie, bo przecież telefon też mi towarzyszy, a poczucia jego towarzyszenia nie mam. Telefon jest sprzętem. Zegarek - nie.
Widziałam książkę Clarksona, tego samochodowego guru, o tytule "Wiem, że masz duszę". Raczej nie uważam, że samochód może mieć duszę (w odróżnieniu od zegarka i pióra), ale ujęło mnie to, że Clarkson istnienia tej duszy w samochodzie się dopatruje.
Czy Twój samochód ma duszę, Krzysztofie?
L.
Trudne pytanie i dość śmiałe. Lubię takie, (czasami) podoba mi się trudność odpowiedzi, więc dziękuję Ci za nie, Latorosłko.
UsuńMieszają się we mnie drogi myślenia amatorskiego biologa ewolucjonisty z pewną dozą romantyzmu; w zależności co aktualnie przeważa, zmienia się moje widzenie. Duch, ludzki czy zwierzęcy (bo i ich obdarzam duchem, aczkolwiek w różnym stopniu), jest dla mnie li tylko emanacją naszego umysłu, i to rozumianego jako rezultat pracy mózgu. Rzeczy są pozbawione umysłu i świadomości, więc ducha, duszy, mieć nie mogą, ale… Właśnie, ale dzięki swoistości funkcjonowania naszego umysłu, niektóre rzeczy mogą czynić wrażenie posiadania duszy. Wrażenie bierze się ze swoistej pętli myśli, przeżyć, wrażeń, naszego czasu. Rzecz, którą długo używamy, jakby nasiąka nami, naszym duchem, czyli tym, co w nas, naszą duchowością i naszym czasem. „Jakby”, ponieważ wszystko jest w nas, nic w rzeczy, ona tylko swoim widokiem inicjuje ową pętlę czasu i przeżyć. Gdy patrzę na coś, co mam długo, na przykład na lubiany specjalistyczny telefon, intensywnie używany przez dziesięć lat, jego widok przywołuje setki godzin spędzonych nad nim, tysiące stron różnych tekstów na nim napisanych, wiele najróżniejszych przygód, sytuacji, myśli, smutków i radości. Nie myślę o tym wszystkim „szeregowo”, literalnie, po kolei, na ogół w ogóle nie uświadamiam sobie tych wszystkich godzin i okoliczności, a jedynie ogólną ich sumę – cząstkę mojego życia związaną z tym telefonem. Podobnie mam ze swoim starym fordem. Ostatnio wydałem kilkaset złotych na załatanie przerdzewiałej podłogi, kilka setek na inne prace, zdając sobie sprawę z nieekonomiczności tej mojej decyzji, skoro za kilka tysięcy mógłbym kupić dużo lepszy samochód, ale ten wozi mnie od sześciu już lat. Z nim związane są dziesiątki wyjazdów w góry i do domu, tyle wrażeń i myśli i czasu, że szkoda mi go złomować, skoro jeszcze jeździ, bo byłoby to podobne do porzucenia kumpla. Jest rzeczą, jak tamten telefon, jak Twój zegarek, a jakby miały dusze – odblask naszej własnej duchowości.
Dlatego dla dostrzeżenia duszy w rzeczy potrzebne są pewne cechy duchowości właściciela, pewna doza wrażliwości i umiejętność, może także potrzeba, wsłuchiwania się w siebie.
Koń, jaki jest. każdy widzi. Lecz nie każdy ma dostęp do konia.
OdpowiedzUsuńKoń, podobnie jak pies, tęskni za swoim właścicielem.
Koń jest płochliwym zwierzęciem i należy dochodzić do niego spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Jeżeli musimy podchodzić do konia od tyłu, powinniśmy do niego łagodnie przemawiać tak, aby on słyszał nas glos.
Nozdrze konia są delikatne jak aksamit.
Pomimo specyficznego zapachu, koń jest czystym zwierzęciem.
Koń nie napije się wody z brudnego wiadra.
Janku, gdy koń był powszechnie używany, ceny żywności były dużo większe z przyczyn oczywistych. Od tego rodzaju zmian nie ma odwrotu, dobrze o tym wszyscy wiemy. Możemy tylko powspominać… A jeśli już, to opowiem jedno moje wspomnienie z dzieciństwa związane z koniem. Koń nie mógł pociągnąć ciężkiego wozu, widziałem, jak poganiany batem szarpie się, napina. Wtedy woźnica zaczął kląć i bić konia drągiem. Koń kulił się, chciał odsunąć, w końcu wytężył wszystkie siły i ruszył. Widziałem jego skrajnie duży wysiłek, było mi go szkoda, chciałem wyrwać drąg z ręki woźnicy, słowem: przeżywałem to silnie. Tak silnie, że mimo upływu połowy wieku pamiętam całą tamtą scenę, a gdy ją wspomnę, wraca ówczesny żal z bezsilnością.
UsuńKoń jest stworzony do biegu, do wolności. Koń jest zwierzęciem w pewien sposób szlachetnym. Janku, kiedyś i gdzieś przeczytałem o małżeństwie, które założyło u siebie dom starości dla koni. Dostają, albo i wykupują rzeźnikowi spod noża, stare, nierzadko schorowane konie i zapewniają im utrzymanie na swojej ziemi do śmierci. Janku, ci nieznani mi ludzie bardzo mi zaimponowali.
Przy zamku w Kliczkowie pow. bolesławiecki znajduje się jedyny w Polsce cmentarz koni. Przed dwudziestoma laty miałem okazję odwiedzić tę miejscowość i pamiętam, ze widziałem pięć końskich nagrobków z kamiennymi tablicami z imieniem konia i datą jego zejścia. W latach pięćdziesiątych było ich kilkadziesiąt, a do dziś zachowały się tylko dwa
UsuńMój ojciec mawiał, że dobry gospodarz nie batoży swych koni.
Nie wiedziałem o tym wyjątkowym cmentarzu.
UsuńJanku, powiedzenie Twoje ojca można by, czy nawet należałoby, rozszerzyć: dobry człowiek nie batoży konia. Jeszcze szerzej: dobry człowiek nie bije zwierząt.
Po namyśle i wspomnieniu cowieczornego mojego polowania na komary w pokoju (cholera je wie, którędy dostają się do środka), poczynię zastrzeżenie: nie dotyczy pewnych zwierząt. :)
Ach, Janku! Muszę się pochwalić. Zajrzyj tutaj, proszę.:
http://www.na-szlaku.net/?aktualny-numer,293
Nie tak perfekcyjne jak byłyby Twoje, ale urok chwil na nich widać. Swoją drogą są one gdzieś i tutaj, na blogu, razem z tekstem.
Te które wysysają krew, to komarzyce (suki!).
UsuńPowiem Ci Krzysiu tak:
Szczeliniec Wielki podobał mi się bardziej niż Błędne Skały. Żałuję tylko jednej rzeczy, Gdy tę formację skalną zwiedzałem w latach dziewięćdziesiątych, byłem pozbawiony aparatu fotograficznego. Ale mam nadzieję, że do Gór Stołowych jeszcze zajrzę.
Przeceniasz mnie, Krzysztof. moje fotki nie są mistrzostwami świata.
Ach, muszę Ci pogratulować wielkiego wyróżnienia. Twój trud został doceniony.
Dla zainteresowanych tekst Krzysztofa o Szczelińcu Wielkim znajduje się tutaj:
http://krzysztofgdula.blogspot.com/2014/03/gory-stoowe.html
Mistrzostwo świata może i nie, ale te mewy latające nad wodą w Twoim blogu wrażenie na mnie zrobiły.
UsuńRok temu wysłałem do miesięcznika „Na szlaku” parę tekstów, zaczęli je publikować, więc wysyłam następne.
Wtedy trafiła mi się piękna pogoda. Oglądałem z góry piękny zachód słońca i równie piękny jego wschód. Niezapomniane chwile i widoki. Ach, pamiętam jeszcze długą wieczorną rozmowę z mężczyzną z sąsiedniej pryczy. Cicho szeptaliśmy o… problemach ojcostwa:)
W Stołowe i ja się na pewno wybiorę. Dam Ci znać, gdy będę jechać, chociaż przypuszczalnego terminu podać nie mogę.
W Góry Stołowe, powiadasz? Na pewno się zgadamy.
UsuńPomny Twoich pochylań nad zwykłymi kwiatkami, za którymi i ja przepadam, chcę Ci pokazać wyczyn Twego imiennika. Pewien Krzysztof, który od lat fotografuje orły bieliki, widząc tonącego w bagnach młodego ptaka, pospieszył mu na ratunek. Świadkiem tego był fotograf amator:
http://www.fakt.pl/polska/polski-fotograf-krzysztof-chomicz-uratowal-orla-z-bagna,artykuly,580218.html
Wyczyn Twego imiennika miał szczęśliwe zakończenie:
http://kontakt24.tvn24.pl/wyczyszczone-kazde-pioro-bielik-uratowany-z-mazi-blotnej-wrocil-na-wolnosc,181514.html
Finał można obejrzeć klikając w ostatni obrazek na powyższej relacji
Linki o bohaterskim Krzyśku udostępniłem na moim profilu:
https://www.facebook.com/profile.php?id=100003311314240
Gadajcie co chcecie , a ja Wam mówię, Krzyśki to fajne chłopaki!!!!
Janku, zaglądałem na tamtą stronę, wszystko przeczytałem, zdjęcia obejrzałem, filmów nie, bo żaden nie chce mi się otworzyć, mimo posiadania w miarę nowej wersji przeglądarki.
UsuńPrzyznam, że to, co zrobił Krzysztof było wyczynem, na który raczej niewielu ludzi zdecydowałoby się. Jego postawa podoba mi się nie tylko dlatego, że uratował ptaka wyjątkowego, także z powodu swojej urody, takiej… drapieżnej i szlachetnej, ale też – i to robi się u mnie coraz ważniejsze – dlatego, że nasza cywilizacja doszła do pewnego przełomowego miejsca. Narobiwszy tyle szkód w przyrodzie, pora, żebyśmy wzięli w opiekę jej faunę i florę. Mamy możliwości i moralny dług do spłacenia, powinniśmy zacząć traktować zwierzęta z pewnym szacunkiem, dostrzegać w nich czujące istoty żywe i naszych kuzynów. Tak, kuzynów, jako że spokrewnieni jesteśmy z wszystkimi istotami żywymi na Ziemi.
Na jednym ze zdjęć widać wielkość skrzydła tego ptaka. Na mnie wrażenie czyni właśnie ta wielka dysproporcja między jego wielkością ze złożonymi skrzydłami, a rozłożonymi. Przyrównaj takiego gołębia, na przykład: grubaśny tors i stosunkowo niewielkie skrzydła, którymi musi usilnie machać by utrzymać się w powietrzu, a orzeł otwiera swoje ogromniaste skrzydła i płynie w powietrzu…
Zajrzałem na podany adres w facebooku, musiałem rozszyfrować zagadkę, nawet udało mi się, później pokazało się Twoje zdjęcie z trąbką, a niżej zdjęcie z filmu Gladiator. Kliknąłem gdzieś, nie wiedziałem gdzie mam klikać, nic tam nie jest napisane, więc gdzieś kliknąłem i przeładowało się zdjęcie z gór, kliknąłem w inne miejsce, pojawił się napis „Genowefa Wiśniowska lubi to”.
Na tym skończyłem. Następnym razem zajrzę na ten portal za rok albo dwa. Janku, mało widziałem programów równie nieprzychylnych użytkownikowi, jak oprogramowanie tego facebooka.
Ech... bo facebooka trzeba ujarzmić, wtedy staje się medium przyjaznym szybkim kontaktom. Można nim przesłać pliki tekstowe, zdjęcia. Pokazać coś szerszej publiczności, bądź tylko nielicznym.
UsuńWierzę, jednak, że może wydawać się nieprzychylny.
A w kwestii końskiego cmentarza chciałam napisać, że w Nowielicach też jest końska mogiła- spoczywa tam ogier grający w "Potopie".
UsuńAnno, tak naprawdę, to nie wiem na pewno, to czego służy ta twarzoksiążka, przypuszczam tylko, że można tam w jednym miejscu zebrać interesujące mnie informacje z różnych stron i od różnych osób, że dzięki temu portalowi nie trzeba biegać po internecie. Jeśli tak, to po prostu nie dla mnie facebook, bo moje grono znajomych jest bardzo, bardzo szczupłe i niemal nigdzie nie zaglądam w internecie, a jeśli chcę wysłać list czy zdjęcie, mogę (i tak robię) wysłać je ze skrzynki pocztowej. Nota bene: już 15 lat temu zdarzało mi się wysyłać listy i je odbierać siedząc w pociągu; o facebooku nikomu się jeszcze nie śniło.
UsuńDo obsługi swojej poczty nawet programu pocztowego nie używam, a pocztowego oprogramowania portalu o2, gdzie mam skrzynkę, bo według mojej oceny właściciele o2 mają świetne oprogramowanie poczty, natomiast ten najbardziej popularny program pocztowy tylko przeszkadza w jej wysłaniu, nie pomaga; najwyraźniej pisany był przez tego, który napisał program do facebooka. Więc po co mi to? To samo pytanie powtórzę myśląc o facebooku: po co? Owszem, może i miałbym tam swoje konto, powiedzmy, że tak na wszelki wypadek (???), gdyby oprogramowanie było porządne, przyjaźnie i starannie napisane, ale tak nie jest. Oprogramowanie facebooka jest niechlujne i byle jakie, a takich stron i programów unikam.
Anno, godzinę temu wróciłem z gór. Wyprałem co trzeba, umyłem, co nieco uporządkowałem bałagan i idę spać, bo wstałem o trzeciej i ponad 10 godzin łaziłem. Dobrej nocy dla Ciebie, dobrych dni.