Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karuzele. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą karuzele. Pokaż wszystkie posty

sobota, 28 grudnia 2024

O skutkach zamiany ikonek na czarne robaczki

 281224

Bilety

W kasie bilety są sprzedawane przy użyciu specjalnego oprogramowania. Kasjerka wpisuje tylko ilość biletów, a ustawieniem terminalna płatniczego i wydrukiem biletów oraz paragonu zajmuje się komputer. Bilety i paragony drukowane są na tej samej drukarce, z wykorzystaniem takiej samej taśmy papieru, a to znaczy, że oba te dokumenty różnią się jedynie treścią druku. Ani firma komputerowa tworząca program, ani nabywca, czyli mój pracodawca, nie przewidzieli ogromu kłopotów z tego powodu.

Otóż ludzie nie czytają napisów, traktując jednakowo paragony i bilety. Oczywiście nie ma znaczenia dawanie nam, pracownikom obsługi, obu dokumentów (a często i potwierdzenia płatności kartą), lepiej żeby paragon nam dali niż wyrzucili na podłogę. Gorzej, gdy za bilet uznają po prostu karteczkę, a tak robiła zdecydowana większość klientów. Szacuję ilość tych ludzi, którzy przeczytali co kupili, na co najwyżej 20% ogółu. Sztuka czytania znana jest ludziom tylko formalnie. Nie mają nawyku czytania, zanika rozumienie przeczytanego. Parę razy dorosłe osoby pokazywały mi bilet i paragon pytając się, który wydruk jest biletem, a przecież wystarczył jeden rzut oka.

W rezultacie uznawania każdej karteczki za bilet nierzadko dochodzili do wniosku (słyszałem rozmowy!), że „pani”, a tak zwą kasjerkę, przez pomyłkę dała im za dużo biletów i wsiadają w liczbie o jedną osobę za dużo.

– Jest was troje, a macie dwa bilety.

– Przecież trzyma pan w ręku trzy bilety.

– Dwa i paragon.

– Ale myśmy dostali go jako bilet.

– Kwota na paragonie jest za dwa bilety.

– Na pewno pani się pomyliła! Płaciliśmy za trzy!

To nie jest wymyślona wymiana zdań; takie rozmowy odbywałem często. Takie albo podobne:

– Dał mi pan jeden bilet, nie dwa.

– Tyle dostałem.

– Proszę poszukać brakującego biletu.

Ciąg dalszy przebiegał według dwóch scenariuszy. Ten łagodniejszy, rzadszy, to znalezienie brakującego biletu, drugi, częstszy, to kłótnie, aroganckie i butne zachowanie, sugerowanie próby wyłudzenia, a na koniec bieg do kasy i tam głośne domaganie się wydania biletu. Jeśli po takim wstępie klient znajdował bilet w kieszeni, czasami przepraszał. Czasami. Napiszę coś, co zapewne nie spodoba się części czytelników, ale trudno; nie muszę i nie potrafię podobać się wszystkim. Po przeżyciu pierwszych paru takich zdarzeń uznawałem słowo „przepraszam” za wystarczające i kończące sprawę, ale po dziesiątym, a szczególnie po dwudziestym, miałem chęć mówić takim klientom, żeby te swoje „przepraszam” wsadzili sobie w d...ę i w takim stanie opuścili karuzelę. Głównym powodem wcale nie była zdawkowość ich przeprosin, a apriorycznie negatywne nastawienie. Najpierw się wykłócali, wszak mieli do czynienia z oszustami, później sprawdzali kieszenie.

W ostatnim dniu pracy kolega miał wyjątkową klientkę. Będąc z dzieckiem dała bilet i dwa paragony. Okazało się, że przed kasą odkupiła bilet od matki, której dziecko nie chciało jechać, a drugi normalnie, w kasie. „Bilet” okazał się paragonem, ale zarówno sprzedająca, jak i kupująca, nie sprawdziły, co jest przedmiotem transakcji. Ponieważ zachowywała się normalnie (czytaj: nie straszyła skargami ani nie powoływała się na swoje prawa), pojechała.

Znam klientów wesołych miasteczek od ponad trzydziestu lat, obserwuję zmiany ich zachowań. Kiedyś zdecydowanie więcej było wulgarnych odzywek a nawet agresywnych zachowań; teraz zdarzają się rzadko, ale nieporównywalnie wzrosły oczekiwania. Owszem, klient ma prawo oczekiwać podziękowania za wydanie u nas pieniędzy, ma prawo do udzielenia mu niezbędnych informacji czy instruktarzu, ale oni chcą więcej. Chcą, aby o nich dbać na każdym kroku, aby za nich myśleć, aby ponosić konsekwencje ich zachowań, jakże często niefrasobliwych, niemal prowadzić za rękę.

– Poproszę bilet.

– Nie mam. Gdzieś go włożyłem i nie wiem gdzie. Czy to jakiś problem?

Albo:

– Zapłaciłem i nie muszę pokazywać biletu. Jeśli pan nie wierzy, to proszę zapytać pani w kasie.

Któregoś dnia na moją prośbę okazania biletu usłyszałem nawet takie słowa:

– Ja mam udowadniać?! Pan mnie obraża!

Samodzielnie dziecko może jechać na tej karuzeli mając przynajmniej siedem lat (wiek określamy szacunkowo), a to dlatego, że małe dzieci mogą się wysunąć spod zabezpieczenia. Zdarza się usadzanie przez rodziców dzieci trzy- lub czteroletnich bez opieki osoby dorosłej. Najczęściej powodem jest niezdawanie sobie sprawy z niebezpieczeństwa, ale bywają i tacy:

– Pan ma zadbać o bezpieczeństwo. Za to zapłaciłem, to pański obowiązek!

Albo:

– Chodzi panu o jeszcze jeden bilet.

W weekendy, przy dużym ruchu, mamy (czyli nas dwóch z obsługi) jakieś 10, albo nieco więcej, sekund czasu na jednego klienta. To przypomina taśmę produkcyjną, nie luksusowy butik.

W zależności od miejsca, jednych klientów prosimy o wyjście tym, drugich tamtym wyjściem, i już tutaj bywają kłopoty, no bo dlaczego on ma się mnie słuchać?... Chodzi o czas. Nasze zarobki nie są zależne od dochodów firmy, ale skoro na zimnie stoją ludzie w kolejce, chciałoby się szybko dokonać ich wymiany po zakończeniu jazdy, a i samemu nie marznąć na dworze. A tu pani idzie krok za krokiem za swoim małym dzieckiem zatrzymującym się przy reniferach (to ładnie wykonane ozdoby sań – siedzeń klientów; są widoczne na zdjęciach) i je głaszczącym. Drugi klient robi sesję zdjęciową dzieciom w ciasnym przejściu, za nic mając ludzi czekających na wejście. Przecież on ma prawo.

Właśnie tym prawem ludzie wycierają sobie usta co chwila, nie zważając na kolizję ich prawa z prawem innych osób. Wszak oni są najważniejsi. Ta cecha współczesnych klientów staje się dominująca.

Mój współpracownik jest Ukraińcem, a tych ludzi nader trudno nauczyć dziękowania. Ja dziękowałem odbierając bilet i drugi raz na koniec jazdy, zwalniając zabezpieczenie, czyli umożliwiając im wstanie i wyjście. Czy ktoś wie, jak samemu się odbiera, jaką niesie wartość to słowo wypowiedziane tysiąc razy w ciągu dnia? Tak, zgadzam się: klient usłyszał je tylko dwa razy (trzy, bo i przy kasie), ale pomyślcie o tym w sklepie spożywczym, w którym kasjerka jest zmuszana mówić „dzień dobry” do każdego klienta. Te słowa stają się li tylko obowiązkiem. Zatracone jest ich wspaniałe i głębokie przesłanie, jakim jest życzenie komuś dobrego dnia; danie drugiej osobie słownego prezentu i okazanie swojej przychylności. Zostaje tylko wymuszony obowiązek, wypowiadany dźwięk.

Jest i drugie zatracenie, a przynajmniej dewaluacja. Odbieram bilet i dziękuję, w odpowiedzi słyszę (oczywiście nie zawsze, ale dość często) „bardzo dziękuję”. Poinstruuję o sposobie sterowania gondolą, słyszę „dziękuję bardzo” – a to tylko dwa przykłady. Nie mam nic przeciwko, skąd!, ale i podziękowanie nie robi wrażenia słyszane tak wiele razy. Czasami jednak myślę, co oni będą mówić reagując na poważną przysługę, skoro tutaj za zupełny drobiazg bardzo dziękują?...

Smartfony


Wieczorem na karuzeli świecą się lampki i ekrany telefonów. Klient nie wie, gdzie schował bilet, ale o telefonie pamięta, trzyma go w ręku, najczęściej w trybie robienia zdjęć. Spora część ludzi całą jazdę, albo niemal całą, siedzi zapatrzona w ekran. Zdarzało się nawet, że nie zauważali końca jazdy i podniesienia zabezpieczenia przylegającego im do podołka. Oto niezbyt dobrej jakości zdjęcia dwóch par dorosłych ludzi jadących karuzelą. Cztery osoby patrzące w ekrany, a zapłacili dużo za jazdę. Po co?

– Puk puk. Można już wyjść – parę razy zdarzyło mi się wypowiedzieć takie lub podobne słowa.

* * *

Jestem już w domu. Minął uciążliwy miesiąc wypełniony monotonnymi, tysiące razy powtarzanymi ruchami, gestami i słowami. Za tydzień, za dwa, zapomnę o przykrościach, a już za parę dni zacznę zimowe włóczęgi. Któregoś dnia będąc w pracy i idąc do banku, zatrzymała mnie na ruchliwej ulicy nagle obudzona silna tęsknota. Był szary dzień grudniowy, mgiełka wisiała w powietrzu, a ja widząc ją zapragnąłem być na szlaku. Patrzyłem na ulicę rozmazującą się w oczach, a myślami... nie, nie było żadnych myśli; a sercem chciałem być daleko, na polnej drodze. Po chwili (bo taki stan zwykle trwa chwile, ale długo jest pamiętany) spojrzałem na płytki chodnikowe jakbym spodziewał się błota drogi, zrobiłem zdjęcie i poszedłem dalej – zarabiać na swoje włóczęgi.


 * * *

Moja znajoma napisała niedawno w liście o swoim spokoju, pogodnym patrzeniu w przyszłość, uśmiechu na myśl o jutrzejszym dniu.

Takiego stanu ducha życzę na nowy rok bywalcom mojego bloga!

Wspomnienie

Październik 2015 roku, początek dnia oglądany z miejsca nad Jelenią Górą zwanego Złotym Widokiem. Cudny wschód dnia, piękny cały dzień.




niedziela, 8 grudnia 2024

Różności

 041224

Moja praca

Rok temu po raz ostatni wróciłem do pracy na pięć zimowych miesięcy. W bazie firmy zajmowałem się przeróbką konstrukcji barakowozu (który wiele lat temu robiłem) mającą na celu przystosowanie go do użytkowania w zimie. Nie wiedziałem wtedy, że wkrótce sam w nim zamieszkam. Pokoje zostały powiększone, ale nadal są klitkami, pojawiła się też łazienka. Jest parę kroków od mojego pokoju, ale żeby do niej wejść, konieczne jest wyjście na dwór, czyli trzeba zakładać buty, czapkę i kurtkę.

Drugim zadaniem było wykonanie kilku kiosków kasowych. Lubiłem zlecenia zaczynające się od projektowania – jak to właśnie. Ściany są z gotowych płyt, a podstawę i inne elementy konstrukcyjne zaprojektowałem z profili wykonanych na zamówienie z blach nierdzewnych. Miałem trochę gimnastyki umysłowej z wykonaniem fasady. Jest z cienkiej lustrzanej blachy nierdzewnej, której nie dało się spawać, a jedynie kleić. Wklejane są też całe ściany, oczywiście okna i drzwi. Na pierwszym zdjęciu widać pasy dociskające okna do ściany na czas twardnienia kleju.

Po raz trzeci jestem na świątecznym jarmarku w Białymstoku, obsługuję karuzelę. Praca fizycznie jest lekka, ale nudna swoją powtarzalnością. Przypomina pracę na taśmie montażowej w fabryce: setki razy dziennie powtarzane te same ruchu, tutaj dodatkowo i słowa. Zajmuje 70 godzin tygodniowo, więc czasu wolnego mam niewiele, ale zarobione pieniądze wystarczą mi na kilka dziesięciodniowych wyjazdów w Sudety.

Obrazki z pracy




 Wykonanie nowych kiosków kasowych, czyli ostatnia moja praca. Miejsce i czas: zima i przedwiośnie 24 roku, hala warsztatowa w bazie firmy.

 Moje "biuro" projektowe :-)

Niżej zdjęcia z grudnia 2024:

 Ostatnie prace przy montażu karuzeli na rynku w Białymstoku.

 Pierwsi klienci przed „moją” kasą.

 Zaplecze. Widać między innymi barakowóz, nasze aktualne mieszkanie.

 Wspomnienie lata: Helena w Bieszczadach.

 Wspomnienie lata: Olek i Franek, moi wnukowie.

Czy ja dobrze napisałem? Niżej cytat z Gazety Wrocławskiej:

>>Na uroczystość przyjechali wnukowie - napisano w pewnym prasowym doniesieniu agencyjnym. „Czy nie należało się posłużyć formą wnuki?” - pyta Pani T. T.. Jeśli wiadomość ta dotyczyła tylko chłopców, była pod względem gramatycznym poprawna. Postać „wnuki” odnosimy do chłopców i dziewcząt. W czwartym przypadku stworzymy zatem warianty: widzę wnuków (chłopców) albo widzę wnuki (chłopców i dziewczęta). Od (tego) wnuczka należy urobić pluralną formę wnuczkowie, a od żeńskiego brzmienia (ta) wnuczka - (te) wnuczki. Takie są ustalenia słownikowe.<< Prof. Jan Miodek.

 Mały miłorząb zasadzony przez zięcia. Już jest ładny, a będzie ładniejszy.

* * *

Prąd w naszych domach

O stanie naszej energetyki, czyli jak będzie u nas z prądem – wywiad z profesorem inżynierem.

Patrzę na poczynania rządu, a szczególnie tej pożal się Boże minister nieodróżniającej źródła energii od magazynu energii, ale mającej władzę decydowania o naszej energetyce; widzę (sam, bez wspomagania się wiedzą innych, bo mojej wystarczy), jak to wszystko jest absurdalne, jak marnotrawimy miliardy na poronione pomysły, jak niszczony jest nasz dorobek i nasza przyszłość, ale nic nie mogę zrobić. Nic poza napisaniem tego tekstu, ale przecież wiem, że skutek będzie zerowy. Piszę jednak, bo tyle mogę.

Obecnie nasz kraj zużywa blisko 170 TWh (terawatogodzin) energii rocznie, a na 2040 prognozuje się zużycie na poziomie 300 TWh. Tak duży wzrost wynika głównie z przybywania samochodów elektrycznych i pomp ciepła do ogrzewania domów.

Ile to jest?

1 TWh = 1000 GWh = 1000 000 MWh = 1000 000 000 kWh, czyli terawatogodzina to miliard kilowatogodzin. Jeśli policzyć jedną kilowatogodzinę po złotówce, a mniej więcej tyle płacimy, wtedy 1 TWh będzie energią wartą jeden miliard złotych.

W Warszawie budowanych jest 10 magazynów energii po 200 kWh za kupę milionów (trudno się rozeznać ile konkretnie); twierdzi się, że ustabilizują sieć. Ile to jest 200 kWh? Stosując wyżej użyty złotówkowy przelicznik, wyjdzie nam, że jeden taki magazyn zgromadzi energię za 200 złotych. Wystarczy do pełnego naładowania trzech samochodów elektrycznych albo do zasilania jednego czajnika przez 100 godzin. Jeden taki magazyn wystarczy na jeden nieduży blok mieszkalny na jedną dobę bezwietrznej aury, gdy wiatraki nie dają prądu, a 10 takich magazynów na małe osiedle; w skali wielkiego miasta mają prawie zerowe znaczenie. Czy inżynierowie nie wiedzą o tym? Wiedzą, ale nie oni decydują, a politycy (nie tylko polscy), którzy ustalają, jak ma być zbudowany ogromny, wielce skomplikowany system energetyczny kraju, bo oni WIEDZĄ, a jeśli nawet nie, to mają WIZJĘ.

Skoro obecnie zużywamy 170 TWh energii rocznie, to znaczy, że 1 TWh zużywamy w ciągu dwóch dni i paru godzin. W listopadzie przez tydzień czy nawet 10 dni nie było słońca i nie wiał wiatr, prąd kupowaliśmy za granicą. Żeby zgromadzić energię 1 TWh, trzeba 5 milionów takich (czyli po 200 kWh) magazynów. W innym miejscu czytałem o budowie za 1,2 miliarda złotych „wielkiego” magazynu gromadzącego 900 MWh. Stosując nasz złotówkowy przelicznik, wartość zgromadzonej w nim energii wyniesie 900 tysięcy złotych. Sporo, owszem, ale tylko na naszą prywatną kieszeń. Aby zgromadzić 1 TWh, czyli energię potrzebną całemu krajowi na nieco ponad dwie doby, trzeba takich magazynów postawić tysiąc sto, co kosztowałoby nas sporo ponad bilion złotych, czyli milion milionów.

Z powodu ekonomicznej nieopłacalności, wszystkie tego rodzaju inwestycje są dofinansowywane przez państwo, a mimo tych dotacji skarb państwa dopłaca też do rachunków za zużywaną w domach energię.

Czy wiecie już, dlaczego w tym roku nasze państwo zadłuży się o dodatkowe 300, a w przyszłym o 400 miliardów złotych? Płacimy (my, bo przecież nie rząd) na czysto około 4,5% odsetek od rocznych obligacji. To znaczy, że od stu miliardów płacimy 4,5 miliarda złotych odsetek rocznie, a nasz dług jest już dwadzieścia razy większy i lawinowo rośnie.

Pędzimy na ścianę wyłączając bez analizowania skutków stabilne elektrownie węglowe i budując rozwalające system energetyczny OZE, do których ustawicznie dopłacamy. Co robić? Wyjścia są dwa: kupić sporo świeczek lub wziąć bat i pogonić tę całą bandę ignorantów i zaślepionych ideologów. Tego oczywiście nie zrobimy, bo jedni z nas nie mają nadziei, drudzy wiedzy, a trzeci ciągle im ufają, więc damy zarobić producentom najtańszej pasztetowej.

* * *

Oblicze Unii

Kanał Wolność w Remoncie na YT. Jaka jest Unia i w jakim kierunku zmierza.

Relacja wstrząsająca swoją wymową i precyzją wnioskowania. Oto świat, w którym żyjemy, oto obecne oblicze Zachodu, do którego tak bardzo i tak długo chcieliśmy dołączyć. Oto finał naszych marzeń o wolności i zamożności.

* * *

Mądre słowa

>>W konserwatywnej wizji sprawiedliwego społeczeństwa wolne jednostki realizują swoje różnorodne talenty i interesy przy minimalnej ingerencji państwa.<< Michael Oakeshott

>>W relacjach międzyludzkich unikanie ryzyka oznacza unikanie odpowiedzialności, odmowę bycia ocenianym w oczach innych, odmowę stanięcia twarzą w twarz z drugą osobą, poddania się jej w jakimkolwiek stopniu, a tym samym narażenia na ryzyko odrzucenia. Bez niej nigdy nie zdobędziemy ani zdolności do miłości, ani cnoty sprawiedliwości.<< Roger Scruton. Cytowane w związku z woke.

>>Sztuka jest poszukiwaniem piękna.<< Nie wiem kto jest autorem, a usłyszałem te słowa od prof. Witolda Modzelewskiego.

* * *

Nie tylko szaleństwo

Sprzedano koszulkę sławnego bejsbolisty amerykańskiego za 24 mln dolarów.

Dla kontrastu: przeczytaj.

* * *

Wojna

Loszę poznałem niemal pięć lat temu. Po przyjeździe z Ukrainy został przydzielony do mojej ekipy w Krakowie. Nic nie wiedział, nic nie umiał, ale po kilku miesiącach znał obsługę nie gorzej ode mnie. Mogłem mu zaufać. Dobrze mi się z tym chłopakiem pracowało.

Tutaj, w Białymstoku, też pracuję z Ukraińcami. Jednego z nich znam od lat, więc po przyjeździe wypytywałem o wspólnych znajomych.

– A co się dzieje z Loszą?

– Nie ma już Loszy. Zginął na wojnie.

 

 

środa, 27 grudnia 2023

O kolizjach praw

 171223

W trójkę, ja i dwoje Ukraińców, obsługujemy karuzelę na jarmarku świątecznym w Białymstoku. Praca nie jest fizycznie ciężka, ale uciążliwa owszem. Trzeci tydzień tutaj jestem, a nawet przez chwilę nie widziałem słońca, niemal codziennie pada deszcz, a na grzbiecie całymi dniami noszę górę ubrań. Mijają dni chmurne, mokre i krótkie; w najbardziej ponure już o godzinie 15 zmierzch jest wyraźnie widoczny, a kwadrans później jest praktycznie ciemno. Wieczorami, a właściwie nocami, ponieważ pracę kończymy między 21.30 a 22.30, oglądam filmy przyrodnicze; ta kuracja pomaga, chociaż budzi tęsknotę za wędrówką, zielenią i słońcem. Te białostockie dni są też monotonne z powodu powtarzalności wykonywanej pracy, ale udaje mi się nie poganiać czasu. W miarę upływu lat ta sztuka wychodzi mi coraz lepiej, bo po prostu czas cenię bardziej. Częściej niż kiedyś nie tylko uświadamiam sobie jego niepowtarzalność, ale i tak czuję. Dobre dni można przeżywać właściwie niezależnie od okoliczności, od świata zewnętrznego, chociaż taka umiejętność łatwą nie jest.

Tyle tytułem wstępu, przejdę do tematu głównego.

Na co dzień mając kontakt z klientami, obserwuję ich zachowania i reagowania, także zmiany w miarę upływu lat, a w tej branży pracuję od 1982 roku, mam więc znaczną skalę porównawczą. Pisząc w największym skrócie: dawniej znacznie częściej miałem do czynienia z ordynarnymi (nierzadko wprost z chamskimi i niebezpiecznymi) ludźmi, teraz jest ich znacznie mniej, natomiast przybywa ludzi grzecznych, ale mających dziwne oczekiwania, które postrzegam jako znamię obecnych czasów.

Zmienność odczuwania upływu czasu u klientów

W ciągu tygodnia chętnych na jazdę jest mało, ale w weekendy bywa ich aż nadto. Stojąc w kolejce do kasy rozmawiają, a gdy już są przy okienku bywa, że zaczynają ustalać ile kupić biletów, kto z ich grupy chce jechać, kto ma płacić. Takie scenki potrafią trwać dłuższą chwilę i nie można poprosić o szybsze podjęcie decyzji ponieważ ryzykuje się ich ostrą reakcję. Po odejściu od kasy też mają czas: trwają rozmowy, przewijanie treści ekranów telefonów, robienie zdjęć. Zachowują się po prostu jak ludzie spokojni i nigdzie się nie spieszący, gdy jednak już się zdecydują jechać i okaże się, że w tej chwili nie mogą wejść ponieważ nie ma miejsc albo karuzela jest w ruchu, nagle ich czas przyspiesza, staje się bardzo cenny.

– Za ile będzie można wejść?

– Za parę minut – odpowiadam.

– To znaczy za ile? Wie pan czy nie?

– Za 2 minuty i 28 sekund – ciekawe, czy taka odpowiedź zadowoliłaby klientów.

Ich czas ponownie zwalnia w sposób radykalny gdy skończą jazdę. Nadal będąc na karuzeli robią sobie zdjęcia, czasami całe sesje zdjęciowe z ustawianiem pozycji, opowiadają o wrażeniach, szukają swoich, prowadzą małe dzieci za ręce do wyjścia, a na schodach uczą je pokonywania stopni udzielając instrukcji krok po kroku. Blokują w ten sposób możliwość wejścia klientów oczekujących, ale broń nas Panie Boże przed pokusą poproszenia ich o pośpiech, o wzięcie dziecka na rękę albo przerwanie sesji zdjęciowej, bo przecież oni mają prawo, a my jesteśmy nieuprzejmi. Mają czas i oczywiście mają prawo.

A nowi klienci czekają. Problem w tym, że akurat ich czas już przyspieszył, co potrafią wyrażać słownie.

Aby być uczciwym dodam, że białostoccy klienci są w ścisłej czołówce mojego rankingu dobrych, bo spokojnych i kulturalnych, klientów. Wulgarne zachowania zdarzają się nader rzadko, tyle że jak wielu klientów w różnych miastach, tak i oni mają dużo praw, a gdy im to odpowiada, nawet bardzo dużo – podobnie jak oczekiwań.

Daleko od nas jest lepiej

Kiedy okrągły podest karuzeli opuszczą ostatni klienci, proszę oczekujących o zajmowanie miejsc i wtedy obserwuję stale powtarzającą się scenkę: ludzie wchodzą, część z nich skręca w lewo, część w prawo, ale nie wsiadają do najbliższych gondoli tylko pędzą dalej po obwodzie podestu. Po chwili dwie grupy ludzi idących z przeciwnych stron zderzają się ze sobą, odbijają i zaczynają szukać wolnych gondoli. Różnie z tym bywa, ponieważ idący za nimi ludzie zajmują miejsca. W rezultacie dość często słyszę żale, a bywa, że i pretensje. W ostatnich dniach dwukrotnie słyszałem taką uwagę:

– Byłam pierwsza i nie zdążyłam wsiąść!

Ten odruch obserwuję w wielu sytuacjach od lat. Pamiętam czasy zatłoczonych pociągów, gdy ludzie pędzili korytarzem wagonu mijając wolne przedziały. Gdzie i po co tak pędzili? Dalej, bo tam będzie lepiej. Dlaczego tak sądzili? Bo tkwi w nas takie spodziewanie, zapewne wrodzone jak wiele, bardzo wiele naszych zachowań i sposobów reagowania. Proszenie o zajmowanie miejsc w najbliższych gondolach (a są identyczne) niewiele daje, ponieważ nie posłuchają i pójdą dalej, albo wyrzucą z siebie oburzone pytanie:

– To ja nie mogę wybrać sobie miejsca?!

Oczywiście, że możecie, wszak macie prawo.

Moje zarobki nie zależą od ilości obsłużonych klientów, a staram się o skrócenie czasu wymiany klientów ponieważ uważam, że pracę, za którą dostaję wynagrodzenie, powinienem wykonywać dobrze.

Ze słuchaniem naszych poleceń też jest różnie. Dla mnie to naturalne, że w takich miejscach jak karuzele mam dostosować się do instrukcji osób obsługujących, ale wielu ludziom ta zasada nie jest znana, co potrafią dosadnie wyrazić.

W pracy obserwuję też rosnące oczekiwanie rodziców dbania o ich dzieci. Jest to zrozumiałe, a nawet oczywiste, w czasie korzystania dziecka z karuzeli, ale ludzie rozszerzają je także na sąsiedztwo i wtedy, gdy nie są klientami. Zdarza się, że dziecko próbuje pokonać jakieś ogrodzenie czy otworzyć barierkę, a rodzic nie reaguje. Upomniany o zajęcie się swoim dzieckiem potrafi powiedzieć, że jest „na imprezie” i dlatego to nie on (ona), a organizator ma dbać o bezpieczeństwo jego pociechy.

Bywa też odwrotnie: obserwuję nadopiekuńczość u mam. Wprowadzą dziecko, usadzą, poprawią czapkę i rękawiczki, dwukrotnie poproszą mnie o sprawdzenie zabezpieczeń, odchodzą i wracają zauważywszy źle zawiązany szalik, kolejny raz nakażą dziecku mocne trzymanie się i dalej stoją obok gondoli nie mogąc się zdecydować na zostawienie dziecka samego; idą do wyjścia dopiero na naszą prośbę. Mimo opóźniania uruchomienia maszyny nie krytykuję takich zachowań, wszak są zrozumiałe, dla mnie bywają nawet ujmujące, a opisuję jedynie dla uzupełnienia kolorytu. Przy okazji: wiele mam straszy dzieci nakazując im mocne trzymanie się aby nie wypadły, a przy tym nie słuchają naszych zapewnień o bezpieczeństwie i braku konieczności trzymania się; akurat takie ich zachowanie stanowczo mi się nie podoba, tak jak dość częste uszczęśliwianie dziecka na siłę, kiedy ono nie chce jechać.

Obowiązuje jedna cena dla dzieci i dorosłych, a karuzela jest przeznaczona dla dzieci, chociaż dorosła osoba (z trudem) się mieści. Znaczna część klientów oczekuje zniżki dla swoich pociech. W moim rozumieniu to tak, jakby pytali się w przedszkolu, jaka jest zniżka dla dzieci. Zdarzają się komiczne sytuacje, gdy zwalisty mężczyzna ważący na oko minimum 100 kilo kupuje bilet dla siebie i dziecka chcąc zniżki, no bo przecież dziecko jest małe.

Trudne do zrozumienia zachowania klientów na karuzeli, i chyba tylko tam

Najczęściej spotykanym jest ich zaskoczenie gdy słyszą prośbę o bilet.

– „Nie wiedziałem, że będzie potrzebny.” „Nie wiem, co z nim zrobiłem.” „Mąż go ma. O, tamten w brązowej kurtce!” „Nie mogę go znaleźć, ale jeśli pan nie wierzy że kupiłam, proszę zapytać kasjerki!” Przed tą pracą nie wiedziałem, jak przepastne mogą być torby damskie i jaki w nich bywa bałagan; teraz wiem, ponieważ wiele razy stałem nad klientką nerwowo przeszukującą nieskończoną ilość przegródek torby lub portfela. Rzadko, ale jednak zdarza się, że wypraszamy osobę nie mającą biletu, czy zgodnie z jej twierdzeniem nie mogącą go znaleźć, a co się wtedy nasłuchamy o naszej kulturze, to tylko my wiemy.

Pada deszcz. Gładką plastikową płaszczyznę siedzenia wycieramy ścierkami, ale do suchego się nie da, mimo zamienienia kiosku sterowniczego w suszarnię. Klientka (mężczyźni rzadziej) przed zajęciem miejsca sprawdza go ręką i mówi: „Tutaj jest mokro”. Częściej słyszę wtedy zdziwienie niż pretensje w głosie, i właśnie to zdziwienie dziwi mnie. Przecież pada deszcz; widać, jak z każdą sekundą przybywa kropel wody na wytartym przed chwilą siedzeniu.

Kiedy jest kolejka chętnych do jazdy, często znajduje się ktoś, kto żąda (nie prosi, a właśnie żąda ostrym tonem) ustawienia ich w kolejkę. Dorosłych ludzi przed jedyną bramką wejściową! Kiedyś próbowałem tak robić, ale już przy pierwszej próbie usłyszałem „Pan mi nie będzie kazał co mam robić”.

Krótko o polszczyźnie

Klienci mają do dyspozycji pedał, którego naciskanie zmienia wysokość jazdy; ponieważ ta funkcja nie jest znana, każdemu tłumaczymy działanie. W dzień dużego ruchu powtarzam te same słowa setki razy, dlatego starałem się maksymalnie skrócić instrukcję; udaje mi się wszystko zawrzeć w dziesięciu słowach.

Jedna z klientek po wysłuchaniu instruktarzu krzyknęła:

– A! Czyli generuje się podnoszenie!

To słowo stało się uniwersalne. Generować można wszystko, nie tylko dzieci, pismo na kartce, poborowych do wojska (autentyczne!) i dziesiątki najróżniejszych różności, ale też podnoszenie gondoli w karuzeli.


 


Mój pokój. Jest ciepły i czysty, ale mebli w nim niewiele. Cóż, z torbami spędziłem połowę swojego życia.

 Piesi na przejściach

Każdy kierowca wie, jak w ciągu ostatnich paru lat znacznie zmieniły się zwyczaje pieszych i kierowców na przejściach oraz policjantów oceniających zachowania uczestników ruchu.

Zmiana w przepisach o ruchu drogowym była niewielka, ponieważ dodano słowa o pierwszeństwie pieszego wchodzącego na przejście. Zgodnie z logiką i definicją, te słowa powinny oznaczać moment przekraczania granicy przejścia, czyli na ogół krawężnika: jeśli pieszy jedną nogą minął już krawężnik ma pierwszeństwo, a krok wcześniej pierwszeństwa nie ma. Co z tego wyszło, wszyscy wiemy: w praktyce przepis rozszerzono prawem kaduka, i teraz można dostać mandat nawet wtedy, gdy pieszy dopiero zbliża się do przejścia. W oczywisty sposób zmniejsza to płynność ruchu i wprowadza niepewność kierowców, ale chciałem tutaj zwrócić uwagę na inny skutek tak pokracznie interpretowanego przepisu: otóż piesi jeszcze mniej niż wcześniej zwracają uwagę na zbliżające się do przejścia samochody. Wzrosła liczba ludzi wchodzących bez sprawdzenia, czy wejść mogą, czy nie ma samochodu tuż przed przejściem. Wchodzą w ogóle nie patrząc na boki! W rezultacie wzrosła o 30% ilość zdarzeń na przejściach po wprowadzeniu tej zmiany, a ściślej: jej nieprawidłowej interpretacji. Ustawodawca chciał zwiększyć bezpieczeństwo pieszych, wyszło na odwrót ponieważ… tutaj w końcu docieram do sedna. Piesi uznali, że mogą wchodzić kiedy zechcą, bo mają prawo. Tak po prostu. Mają prawo.

Uogólniając, myślenie i spodziewanie rosnącej liczby ludzi jest proste jak cep: ja mam prawa, nie mam obowiązków. Za moje bezpieczeństwo mają dbać inni, ja nie muszę. Moje prawa są najważniejsze, prawa innych ludzi mało albo wcale się nie liczą. Tylko taki stary i przez to nieprzystający do współczesności człowiek jak ja przyspiesza kroku na przejściu widząc nadjeżdżający samochód, no bo po co kierowca ma hamować, skoro mogę przejść szybciej...

Tutaj  możecie przeczytać o najbardziej znanych (i najbardziej absurdalnych) oczekiwaniach tego rodzaju.

Kobieta uciekając z dyskoteki przez okno aby uniknąć zapłacenia rachunku potłukła się i za to sąd przyznał jej odszkodowanie od właściciela lokalu! Ktoś rzucił butelkę na podłogę, po chwili przewrócił się na niej, i dostał odszkodowanie! O czym tak naprawdę świadczą te przypadki?

Nawiążę do wcześniejszego mojego tekstu w którym pisałem o szkodliwym wpływie na ludzi długotrwałego dobrobytu i spokoju. Zbytnia dbałość prawa o nas też nam szkodzi, ponieważ z reguły zamieniana jest w paranoję, której amerykańskie odszkodowania za gorącą kawę nie jedynymi są przykładami. U nas, w Europie i w Polsce, procesy przekształcania dobrych intencji w paranoję, chociaż niekoniecznie kawową, też narastają.

sobota, 10 czerwca 2023

Samotna brzoza

 050623

Kilka dni temu przechodziłem przez obniżenie zwane Kalinowym Dołem; od pierwszej chwili jego zobaczenia wiedziałem, że wrócę i będę wracał. Dzisiaj okazało się, że w okolicy, czyli na południe od Otrocza i Tokar, wiele jest miejsc równie malowniczych. Tak więc kolejne dni włóczęg potwierdzają pierwsze wrażenie: zachodnia część Roztocza, ta między Kraśnikiem a Szczebrzeszynem, jest najładniejsza. Dobrze się dla mnie składa, że i najbliższa: od siebie z domu mam 80 do 100 kilometrów drogi, a że połowa tego dystansu przypada na drogę szybkiego ruchu, w około pięć kwadransów jestem na miejscu.

Trwa kwitnienie polnych roślin. Oczywiście róże, róże i jeszcze raz róże, ale widziałem też oszałamiająco duże skupiska kwiatów na przydrożach i brzegach pól: jastruny, chabry, ostatnie kwiaty rzepaku, a niżej gwiazdnice różnych gatunków, fiołki trójbarwne, przetaczniki, niezapominajki polne i wiele, wiele innych, najczęściej nieznanych. Bywa, że idąc brzegiem pola czy miedzą muszę iść po kwiatach, bo po prostu rosną wszędzie.

Z daleka zobaczyłem na zboczu pagóra krzew różany i skręciłem ku niemu. 

 



Nie bardzo mi się chciało iść bezdrożem stromo pod górę, ale wiedziałem, że myśl o tym krzewie i jego kwiatach nie da mi spokoju w zimie. Doszedłszy… po prostu gapiłem się na pszczoły i kwiaty. Wąchałem i stawałem tak, by widzieć je na tle błękitu nieba, bo przecież wtedy są najpiękniejsze. Na ziemi pod krzewem leżą różowe (i różane) płatki – jakby ktoś skarb upuścił. Pod miedzą zobaczyłem... puszkę, a przecież najbliższa polna droga jest ponad sto metrów dalej i dwadzieścia niżej! Może właściciel pola wyrzucił? Trudno mi przypuszczać, że ktoś, kto wszedł tutaj specjalnie dla róż, zostawił po sobie taki ślad, ale widziałem ludzi, którzy śmieci wyrzucają gdzie popadnie gestem tak emocjonalnie obojętnym, jakby robili coś najnaturalniejszego.

Na szczycie pokaźnego wzgórza widziałem brzozę. Zwróciła uwagę swoją sylwetką widzianą z daleka, z różnych stron, na tle nieba. 

 





Nie mogłem nie przyjść do niej. Rośnie na brzegu nieuprawianego pola i zapomnianej, zarastającej dróżki, a nieco niżej ma, jak się okazało, swoją towarzyszkę. Obie mają daleki widok na falujące po pagórkach wąskie, różnokolorowe pola zdobione samotnymi drzewami, na nitki dalekich dróżek i domy odległej wioski wyglądające jak rozrzucone kolorowe klocki mojego wnuka.

Było już późno, nie mogłem długo siedzieć pod brzozą, ale przecież wrócę tam, bo miejsce uznałem za najpiękniejsze w znanej mi części Roztocza. Gdybym miał swobodę finansową, kupiłbym pole i przy tej brzozie postawił domek. Oto co widziałbym z jego okna.

 Obrazki ze szlaku

 Samotna sosna na między – rzadki a ładny widok.

 


Facelia i pszczoły. Niebieskie pole wśród wiosennych zieloności i dobiegające zewsząd buczenie owadów.

 


Moment zawsze ładny i później pamiętany: otwieranie się dalekiego widoku.

 W okolicy wiele jest nowych dróżek prowadzących na pola. Starsze są asfaltowe, ostatnie budowane są betonowe. Mają trzy, czasami tylko cztery metry szerokości i dokładnie odwzorowują bieg swoich poprzedniczek, polnych dróżek. Wygodnie się po nich chodzi (dlatego dzisiejsza trasa była nieco dłuższa), zwłaszcza po opadach deszczu, ale brakuje im malowniczości.

 Kukurydza i jaskier. Roślina użytkowa i samosiejka, pożytek i uroda polnego kwiecia. Parę razy odezwał się we mnie księgowy, którym nigdy nie byłem i chyba być nie potrafiłbym (ale może się mylę): na metrze kwadratowym plantacji rośnie ponad 10 roślin, a więc tyleż wyrośnie kolb kukurydzy. Z przeciętnego poletka roztoczańskiego mającego 200 na 25 metrów (pół hektara) zbierze się pięć ton ziarna, czyli z metra jeden kilogram (albo 10 kolb). Ilość wystarczająca na parę posiłków dla człowieka. Zdumiewające!

 


 Trybula. Takie nie wiadomo co, ale ładne, zwłaszcza jeśli nachyli się nad nią i dokładnie obejrzy kwiaty.

 Zwątpiłem oglądając te kwiaty: rogownica czy gwiazdnica. Nie wiem. Ciągle zderzam się ze swoją zbyt skąpą wiedzą i słabą pamięcią. Muszę dokładnie obejrzeć całą roślinę i zrobić jej dobre zdjęcia, a do tego celu powinienem zabrać… kartkę czystego białego papieru. Próbowałem robić zdjęcia roślinie położonej płasko na gładkiej płaszczyźnie plecaka, ale jego kolor jest zbyt ciemny i w rezultacie roślina, a zwłaszcza białe kwiaty, są zbyt jasne – stąd pomysł na białe tło. Jeśli ktoś nie ma wątpliwości co fotografowałem, proszę o podzielenia się swoją wiedzą.

Trasa: na południowy wschód od Otrocza. Okolice Kalinowego Dołu, Biskupskiej Drogi, Dołu Paszynowiec.

Statystyka: szedłem 8 godzin, siedziałem 4,5, a trasa miała długość 24,5 km.

O języku słów kilka

Pewne słowa okresowo stają się modne, a wtedy nie tylko są powszechnie używane, ale i na pewien czas wypierają wszystkie słowa równoznaczne i bliskoznaczne. Ostatnio bardzo często słyszę wyrażenia „kolokwialnie mówiąc” oraz „w kontekście”. Nie jest błędem używanie tych słów, ale ich naużywanie. Nie bądźcie, ludzie, jak te owce, co się stada trzymają i wszystko robią tak samo. Będzie ładniej i poprawniej, jeśli czasami powiecie „potocznie” albo „w związku”, ponieważ mówienie o kontekście w co drugim zdaniu nie świadczy o swobodzie posługiwania się językiem, a wprost przeciwnie.

Obrazek z pracy

 Ta karuzela nazywa się Street Fighter, co można tłumaczyć jako Uliczny Wojownik. Jak działa, widać, dlatego nigdy na nią nie wsiadłem. Stanowczo wolę szum w głowie wywołany szklaneczką brandy niż jazdą na tak piekielnej maszynie. Zamieszczam ten filmik, ponieważ ostatnie trzy miesiące pracy w firmie spędziłem przy tej karuzeli. Zmieniałem konstrukcję znacznej części instalacji elektrycznej i wszystkie lampki, a jest ich 3700. W rzeczywistości efekt wizualny jest znacznie lepszy niż na filmie, ledowe lampki świecą intensywnie kolorowym światłem i zmieniają barwy, ale najważniejszy dla mnie jest fakt prawidłowego działania całej instalacji.

Pracę, za którą wziąłem pieniądze, wykonałem dobrze.