Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą psychologia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 grudnia 2024

O naszych kłopotach ze sobą

 151224

Ludzkość nachodzą coraz to nowe plagi egipskie. Mnożą się i rozprzestrzeniają szokująco dziwaczne izmy, rozpędza się konsumpcjonizm. Coraz więcej w nas żądań i oczekiwań, chorobliwej wręcz nietolerancji, zwłaszcza u ludzi najgłośniej się jej domagający, i coraz łatwiej przyjmujemy jako swoje poglądy jaskrawo sprzeczne z wiedzą a nawet ze zdrowym rozsądkiem. To wszystko dzieje się z nami mimo braku wojen i życia społeczności w dostatku i bezpieczeństwie. Możemy po prostu cieszyć się życiem, a to życie sobie utrudniamy. Wielu uważa, że pierwotną przyczyną jest dostatek i długi pokój; w pewnej mierze i ja ten pogląd podzielam, jednak praprzyczyn upatruję głębiej.

Zapewne pisałem już o dostrzeganych przeze mnie przyczynach i związkach, ale do tematu wracam ponieważ wielce jest dla mnie ważny.

Może jest odwrotnie: owe plagi są nie mimo dostatku i bezpieczeństwa, a właśnie dlatego?! Może mamy za dobrze, za spokojnie? Ale dlaczego stan, który, zdawałoby się, powinien w pełni nam sprzyjać i przynosić tylko dobro, miałby przynosić także szkody? Przyczyn dopatruję się w przebiegu i skutkach naszej filogenezy, czyli w historii naszego gatunku postrzeganej jako proces ewolucyjny.

My, ludzie, zawsze musieliśmy wiele pracować by zapewnić najbardziej elementarne potrzeby, jak jedzenie, odzienie i schronienie, ustawicznie doświadczaliśmy niedostatków i niebezpieczeństwa. Taki stan trwał ponad dwieście tysięcy lat, czyli całą naszą historię, a zmieniać się zaczął kilka tysięcy lat temu, przy czym zmiany przez niemal cały ten okres były niewielkie, skoro i wtedy wielu ludzi kładło się spać mając broń pod ręką i wiedzieli, co to jest przednówek oraz głód.

Dopiero ostatnich parę wieków, a zwłaszcza dziesięcioleci, przyniosły zmiany radykalne. Problem w cechach naszego umysłu, który kiedyś został wykształcony w kierunku zwiększenia szans na przeżycie w świecie pełnym niedostatków i niebezpieczeństw, a te umiejętności nagle (jak na skalę ewolucyjną) przestały być potrzebne, a nawet stały się szkodliwe, ponieważ radykalnie zmieniliśmy warunki życia. Jednak nasz umysł nie zmienił się ani na jotę w czasie tysiącleci cywilizacji, jest dokładnie taki sam, jaki mieli nasi przodkowie żyjący w jaskiniach. Umysłowo, psychicznie, ale i fizycznie, nadal jesteśmy troglodytami, nieowłosionymi małpami. Trzymanie smartfona w ręku czy przycisku do rakiety temu twierdzeniu nie zaprzecza, a jedynie świadczy o nadmiarowości naszego mózgu.

Podam parę spośród bardzo wielu przykładów istnienia w nas pamięci przeszłości:

Dlaczego mamy kłopoty z nadwagą? Ponieważ przez 99,99% naszego istnienia korzystnie było najeść się po dziurki w nosie, skoro następna okazja mogła się trafić za kilka dni, czyli inaczej mówiąc, nigdy nie mieliśmy lodówek ani sklepów. O przedlodówkowym czasie nie pamiętamy, ale odruchowe reakcje jeszcze nie dostrzegły zmiany i nasz mózg ciągle dopomina się poczuciem głodu o więcej jedzenia – na zapas. Dlaczego inaczej traktujemy obcego niż kuzyna czy nawet dobrego znajomego; dlaczego nie potrafimy tworzyć swoich grup znajomych liczących tysiące osób? Ponieważ przez wieki wieków żyliśmy w małych grupach ludzi najczęściej spowinowaconych ze sobą, a obcy mógł być niebezpieczny. Dlaczego mamy skłonność widzenia w brudnej szybie twarzy człowieka, albo w ciemnym i obcym miejscu ludzkiej postaci w czymkolwiek? Ponieważ w świecie pełnym zagrożeń bezpieczniej było dostrzec go tam, gdzie go nie było, niż odwrotnie. W nas nadal tkwią odruchy odległych przodków bojących się wchodzić do ciemnych i nieznanych jaskiń, czego każdy z nas doświadczył.

Trudności, niebezpieczeństwa i braki nas mobilizowały, były stanem naturalnym, natomiast dostatek i długie poczucie bezpieczeństwa rozleniwiają, a nawet, tak bywa dość często, pozbawiają sensu życia. Nasz umysł stał się bezczynny w wielu swoich umiejętnościach, jest niedopasowany do obecnego świata w którym nie trzeba się wysilać by przeżyć.

W rezultacie mamy skłonność do wyszukiwania zagrożeń, do tworzenia dziwnych celów ku którym chcemy dążyć, do zajęcia się czymś, czasami czymkolwiek, by zapełnić pustkę w naszych głowach dając zajęcie umysłowi. Jest tutaj pewne podobieństwo do naszego układu immunologicznego, który pozbawiony znacznej części swojej pracy jako skutku obecnego poziomu higieny, czasami zajmuje się wyimaginowanymi wrogami. Jeśli już o tym wspomniałem to dodam, że jednym z powodów tego rodzaju chorób (czyli autoimmunologicznych) jest stres, ale mechanizm oraz cel jego aktywacji powstał w nieistniejących już realiach i nadal działa; pomagał, zwiększał szanse przeżycia, teraz szkodzi.

Kiedyś siła fizyczna i spryt, nie tylko na łowach, umożliwiały osiągnięcie wysokiej pozycji w grupie, a tym samym zapewnienie sobie łatwiejszego dostępu do dóbr oraz partnerów seksualnych.

Teraz pieniądz jest ekwiwalentem pozycji i ilości posiadanych dóbr, ale to w zasadzie jedyna zmiana. Ten zasób nadal ustala pozycję w grupie, porządek dziobania i w pewnej mierze dostęp do partnerów. Kiedyś owych dóbr zawsze brakowało, wyjąwszy wyjątkowe i krótkie dni obfitości. Nie istniało pojęcie nadmiaru, nie miało się jak wykształcić, więc nasz umysł nie był i nie jest na taki stan przygotowany. Dlatego nie ma takiej ilości pieniędzy, którą uznamy za nadmiarową, niepotrzebną nam. Najbogatsi ludzie mają zasoby wystarczające do wygodnego życia ich odległych prawnuków, ale gotowi są szkodzić innym i poświęcać swoje życie by mieć więcej.

Kiedyś posiadanie służyło przeżyciu, teraz życiem się stało.

Obecny świat zamożnych krajów Zachodu jest pozbawiony tego wszystkiego, co nas ukształtowało nie tylko fizycznie, ale i mentalnie. Nasz umysł jest nastawiony na trudności, na pokonywanie przeszkód, na walkę o życie, a walczyć już nie potrzebujemy.

Znane są słowa krótko i dobitnie przedstawiające cykliczność rozwoju ludzkich społeczności: „Trudne czasy tworzą silnych ludzi; silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą trudne czasy.”

Tutaj jest sporo informacji o tej – nie waham się napisać – konstatacji.

Mijamy trzecią i wchodzimy w czwartą, schyłkową fazę cyklu. Można przerwać ten krąg, ale trzeba dostrzec jego istnienie i obecne absurdy. Możemy to zrobić dzięki nauce, a więc posługując się naszym elastycznym umysłem. Inaczej mówiąc: możemy działać wbrew naszym wrodzonym skłonnościom – dla naszego dobra. Jednak nikt nas nie uświadamia, nikt nie pomaga poza jednostkami, których głosy są tłumione. Jest wprost odwrotnie: ci, co mogliby zrobić wiele dobrego, mianowicie giganci mediów, jeszcze bardziej nas pogrążają, przekonując do bezmyślnego konsumpcjonizmu, a dziwaczne i szkodliwe ideologie przedstawiając jako zdobycze wznoszące ludzkość na nieosiągalne wcześniej wyżyny cywilizacyjne.

* * *

Pamiętacie słowa przypisywane Henry Fordowi?

Każdy klient może kupić samochód pomalowany na dowolny kolor pod warunkiem, że będzie to kolor czarny.”

Tutaj można wysłuchać opowieści o współczesnej wersji tego twierdzenia, tym razem w europejskim wydaniu. Oto przykład ograniczania obywatelskich wyborów o ile nie są zgodne z oczekiwaniami możnych tego świata: możecie wybrać kogo chcecie, o ile wybierzecie naszego człowieka.

Tutaj dowiecie się o działaniach unijnych urzędników wprowadzających cenzurę. Oczywiście w trosce o demokratyczne swobody.

* * *

 
Dla łatwiejszego oderwania się od tych niewesołych spraw, wklejam zdjęcia dwóch ładnych miejsc na Roztoczu. Są one, te miejsca, dla mnie wyjątkowe, dlatego ich zdjęcia mam na swoim komputerowym pulpicie, czyli pod ręką.

 To zdjęcie nie jest moje, skopiowałem je z niepamiętanej strony. Urocza wiewiórka i ślicznie owocujący cis. Chciałbym mieć mały domek, a na nim bocianie gniazdo; chciałbym mieć obok domu duże drzewa z dziuplami, a w nich wiewiórki. Dokarmiałbym je, próbował oswoić czy raczej zaprzyjaźnić się z nimi. Nic z tego nie będzie, ale chciałbym.



 
Te zdjęcia są moje. Mają 17 lat, zrobiłem je w Trowbridge, miasteczku w UK, w którym przez rok mieszkałem. Do tego cisa dosłownie się wchodzi. Jest rozłożysty, wielki, piękny. Nie zobaczę go już, ale pamiętam.

środa, 21 sierpnia 2024

Rozpieszczony umysł

 210824

Czytam książkę „Rozpieszczony umysł” napisaną przez duet autorów Grega Lukianoff i Jonatana Haidt. Podtytuł książki jest bardzo znamienny: „Jak dobre intensje i złe idee skazują pokolenia na porażkę”.

O swoim pojmowaniu wychowania dzieci i młodzieży wspominałem na tym blogu wiele razy, na przykład tutaj.

W tej książce znalazłem potwierdzenia swoich wniosków. Najkrócej i najogólniej pisząc: dawanie dzieciom wszystkiego, co rodzice mogą materialnego im zapewnić, usuwanie przed dziećmi wszelkich utrudnień, obowiązków i ograniczeń, nie spowoduje wykształcenia zrównoważonego i szczęśliwego w dorosłym życiu człowieka, a wprost przeciwnie. Dorastając, człowiek musi doświadczać negatywnych stron życia aby się z nimi oswoić i umieć sobie z nimi radzić. Ten, który nie miał takich możliwości, dozna wstrząsów w życiu dorosłym jako skutku obcowania ze światem odmiennym od cieplarnianych warunków stworzonych przez rodziców. O skutkach takiego wychowywania dzieci jest ta książka.

Słowa nie ograniczone znakami >>  << są moje, a tak (...) oznaczałem skróty oryginalnego tekstu. Pogrubienie fragmentu tekstu jest moje.

* * *

>>Układ odpornościowy to prawdziwy diament inżynierii ewolucyjnej. Ponieważ nie ma szans przygotować się na wszystkie patogeny i pasożyty – zwłaszcza w przypadku tak mobilnego i wszystkożernego zwierzęcia, jakim jest człowiek – został „zaprojektowany” (w drodze doboru naturalnego) w taki sposób, by jak najszybciej uczyć się na bazie poprzednich doświadczeń. Układ odpornościowy to złożony, dynamiczny system potrafiący dostosować się do nowego otoczenia i zmieniać razem z nim. Aby stworzyć odpowiednią reakcję immunologiczną na rzeczywiste zagrożenia (na przykład bakterie wywołujące infekcję gardła) i nauczyć się ignorować niegroźne substancje (na przykład zawarte w orzeszkach ziemnych proteiny), musi on zetknąć się z szerokim zakresem produktów spożywczych, bakterii a nawet pasożytów. W taki sposób działają szczepionki. Zaszczepione dzieci są zdrowsze nie dlatego, że mamy nagle mniej zagrożeń na świecie (…), a dlatego, że mają kontakt z tymi zagrożeniami w małych dawkach, dzięki czemu ich układy odpornościowe zyskują okazję, by nauczyć się radzić sobie z nimi w przyszłości.

Właśnie na tej tej podstawie sformułowano hipotezę higieniczną, która jest obecnie najbardziej wiarygodnym wyjaśnieniem rosnącej liczby przypadków alergii w krajach o rosnącym dobrobycie i lepszym przestrzeganiem zasad higieny – jest to kolejny skutek uboczny postępu. Psycholożka rozwoju, Alison Gopnik (tutaj o niej) w zwięzły sposób wyjaśnia wspomnianą hipotezę, jednocześnie łącząc ją z motywem przewodnim naszej książki:

Dzięki lepszej higienie, antybiotykom i ograniczeniu zabawy na zewnątrz, dzieci są dziś mniej narażone na styczność z mikrobami niż kiedyś. Może to skutkować rozwinięciem się układów odpornościowych wytwarzających nadmierną reakcję immunologiczną na substancje, które w rzeczywistości nie stanowią zagrożenia. Na tej samej zasadzie chroniąc dzieci przed każdym możliwym niebezpieczeństwem, możemy nauczyć je przesadnej reakcji na sytuacje, które wcale nie są niebezpieczne, i uniemożliwić im przyswojenie sobie umiejętności, które będą musiały opanować, gdy dorosną.

(…) Oczywiście aforyzmu Nietzschego: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni” nie wolno brać dosłownie. Niektóre rzeczy mogą nas wprawdzie nie zabić, ale za to trwale okaleczyć. Jednak nauczanie dzieci, że porażka, zniewaga i bolesne doświadczenia pozostawią po sobie trwałe ślady, jest samo w sobie krzywdzące. Człowiek potrzebuje stresujących bodźców, wyzwań fizycznych i psychologicznych. Bez nich jego kondycja ulega pogorszeniu. <<

>>Zdecydowanie najbardziej zasłużony w kwestii uświadamiania ludzi, że unikanie stresorów, ryzyka i małych dawek bólu działa na ich szkodę, jest Nassim Nicholas Taleb. (…)

Oto definicja (przepisana z Wikipedii) antykruchości, pojęcia wprowadzonego przez N. Taleba:

>>Niektórym rzeczom służą wstrząsy; rozwijają się i rozkwitają pod wpływem zmienności, przypadkowości, nieładu i stresu; przygody, ryzyko i niepewność to ich żywioł. Te rzeczy Taleb nazywa antykruchymi.<<

>>Taleb twierdzi, że do rzeczy antykruchych zaliczają się mięśnie, kości i dzieci:

Miesiąc spędzony w łóżku (…) skutkuje zanikiem mięśni; na tej samej zasadzie złożone systemy pozbawione stresorów słabną albo umierają. Nasz nowoczesny, ustrukturyzowany świat szkodzi nam w dużej mierze odgórnie narzuconymi prawami i rozmaitymi ustrojstwami, które działają w ten sposób: są zniewagą dla antykruchości systemów Na tym polega tragedia nowoczesności: podobnie jak neurotycznie nadopiekuńczy rodzice, często najbardziej szkodzą nam ci, którzy starają się pomóc.<<

>>Kiedy tylko pojmiemy koncept antykruchości, głupota nadopiekuńczości stanie się dla ans oczywista. Jako że ryzyko i stresory są naturalną, nieodłączną częścią życia, rodzice i nauczyciele powinni pomagać dzieciom uczyć się stawać silniejszymi dzięki takim doświadczeniom. Jak mówi stare powiedzenie: „Przygotuje swoje dziecko do drogi, nie drogę do dziecka”. Tymczasem wydaje się, że dziś postępujemy dokładnie odwrotnie: usuwamy z ich drogi wszystko, co mogłoby im zaszkodzić (…). Chroniąc dzieci przed stresującymi doświadczeniami, zwiększamy prawdopodobieństwo, że kiedy wyjdą spod rodzicielskiego klosza, nie będą w stanie poradzić sobie z nimi w dorosłym życiu. Naszym zdaniem panująca współcześnie obsesja na punkcie ochrony młodych ludzi przed „poczuciem zagrożenia” jest jedną z przyczyn gwałtownego wzrostu liczby przypadków depresji, nerwicy i samobójstw u dorosłych.<<

>>Sejfityzm to kult bezpieczeństwa – obsesja na punkcie eliminowania zagrożeń (prawdziwych i wyobrażonych) do takiego stopnia, że ludzie nie są skłonni do ryzykowania bezpieczeństwa w codziennych sytuacjach, nawet wtedy, gdy wymaga tego zdrowy rozsądek. Sejfityzm pozbawia młodych ludzi doświadczeń niezbędnych dla ich antykruchych umysłów, tym samym czyniących ich bardziej kruchymi, lękliwymi i skłonnymi podstrzygać siebie w charakterze ofiary.<<

>>Kultura sejfityzmu, w której emocjonalny dyskomfort jest przyrównywany do fizycznego zagrożenia, to kultura, która zachęca nas do wzajemnej ochrony przed doświadczeniami wpisanymi w codzienne życie, dzięki którym stajemy się silniejsi i zdrowsi.(…)

Pojęcie „sejfityzmu” odnosi się do kultury czy systemu przekonań, w którym bezpieczeństwo stało się rzeczą świętą. Oznacza to, że w obliczu codziennych wyzwań, tak praktycznych, jak i moralnych, coraz rzadziej jesteśmy gotowi z niej rezygnować. „Bezpieczeństwo” ponad wszystko, bez względu na to, jak znikome lub mało prawdopodobne jest zagrożenie. Wychowywanie dzieci w kulturze sejfityzmu, a więc wpajanie im, by były zawsze „emocjonalnie bezpieczne”, i jednocześnie chronienie ich przed każdym możliwym zagrożeniem, może doprowadzić do zamkniętego koła: dzieci stają się bardziej kruche i mniej odporne, przez co dorośli zwiększają ochronę, a to sprawia, że stają się one jeszcze bardziej kruche i jeszcze mniej odporne.<<

Odpowiedź Van Jonesa, byłego doradcy Trampa i obrońcy praw obywatelskich, na zadane mu pytanie o właściwą reakcję studentów na wystąpienie prelegenta, którego poglądy uważają za złe. Poniżej nieco skrócony cytat z książki:

>>Bezpieczną przestrzeń można interpretować na dwa sposoby: jeden jest dobry, drugi fatalny. Pierwszy to założenie, że na kampusie uniwersyteckim jesteśmy bezpieczni w sensie fizycznym – nie grozi nam przemoc fizyczna, napastowanie seksualne, a do tego nie jesteśmy atakowani bezpośrednio, indywidualnej, na przykład za pomocą mowy nienawiści, słowami typu „Ty czarnuchu”, i z tym jak najbardziej się zgadzam. Istnieje jednak drugi, okropny pogląd, który jak wynika z moich obserwacji, zyskuje na popularności, że „muszę być bezpieczny w sensie ideologicznym. Muszę być bezpieczny w sensie emocjonalnym. Muszę przez cały czas cieszyć się dobrym samopoczuciem, a jeśli ktoś powie coś, co mi się nie spodoba, wszyscy dookoła muszą zareagować, w tym również administracja uczelni.”

Nie chcę, żebyście byli bezpieczni ideologicznie. Nie chcę, żebyście byli bezpieczni emocjonalnie. Chcę, żebyście byli silni. To co innego. Nie zamierzam usuwać wam kłód spod nóg. Zakaszcie rękawy i nauczcie się radzić sobie z przeciwnościami losu. Nie będę wynosić ciężarów z siłowni, przecież na nich opiera się ich sens. To jest wasza siłownia.<<

PS

Nie chcąc przeszkadzać Helenie, mojej wnuczce, siedzę w jadalni lokalu agroturystycznego, kilka kilometrów od Ustrzyk Górnych, a więc w Bieszczadach. Jutro wczesnym rankiem wyruszamy na Tarnicę, najwyższy szczyt tych gór. Niżej zamieszczam parę zdjęć z dzisiejszej trasy.







niedziela, 20 lutego 2022

O książce „Psie pazury” Thomasa Savage

 170222

Telewizor w domu pojawił się w połowie lat sześćdziesiątych jako jeden z pierwszych na naszej ulicy. Był wtedy urządzeniem tak nowym i pociągającym, że sąsiedzi przychodzili ze stołeczkami na wiadomości lub film. Do dzisiaj pamiętam ojca kręcącego anteną, żeby chociaż trochę zmniejszyć śnieżenie obrazu. Pamiętam też reagowanie starszych ludzi: bywało, że ostrzegali bohaterów oglądanego filmu przed niebezpieczeństwem lub udzielali porad. Zachowywali się tak, jakby patrzyli na żywych ludzi i ich prawdziwe życie.

Może coś z tych zachowań zostało we mnie, ponieważ nie lubię filmów i książek, w których piętrzy się przeszkody przed bohaterami, tworzy się niebezpieczne i bez wyjścia sytuacje, zwłaszcza głupie, nieprzemyślane, takie, których można było uniknąć; kiedy ma się wrażenie sztuczności w zamyśle scenarzysty czy autora, epatowania strasznościami i cierpieniem. Nie lubię, ponieważ przejmuję się losami tych fikcyjnych ludzi tak, jak tamte babcie sprzed dziesięcioleci. W książkach chciałbym znajdować mądrość i piękno, nie straszności i beznadzieję.

Czytając powieść „Psie pazury” miałem wrażenie osuwania się w jakąś czarną i duszącą norę. Nie mogąc znieść opisów pogrążania się Rose i zachowań tego strasznego Phila, zajrzałem na ostatnie strony, i dopiero po poznaniu finału akcji wróciłem, nieco uspokojony, do lektury w poprzednim miejscu. Po przeczytaniu, z ulgą odłożyłem książkę.

Można więc powiedzieć, że autor realistycznie i sugestywnie opisał losy swoich bohaterów, a więc zrobił dobrą robotę, i na pewno będzie w tym pewna racja, jednak dalece nie cała.

W posłowiu przeczytałem pochwały powieści.

(…) studium psychologiczne naładowane dramatyzmem i napięciem, niezwykłe, jeśli chodzi o podejmowanie tematu rzadko dyskutowanego w tamtym czasie – stłumionego homoseksualizmu, który w zmaskulinizowanym świecie na ranczu manifestuje się jako homofobia. To wspaniała i mocna książka (…)”.

Mocna niewątpliwie, dla mnie bynajmniej nie wspaniała.

Nie znajduję w niej śladów studium stłumionego homoseksualizmu ani żadnego studium, a jedynie dziwne połączenie genialności i wyjątkowego chamstwa. Rysy tej postaci mam za przejaskrawione i nienaturalne. Savage stworzył złośliwca, a nie homoseksualistę tłumiącego swoje popędy czy mężczyznę niewiedzącego kim jakoby jest. Jakoby, ponieważ trudno wywnioskować z treści książki, że Phil jest homoseksualistą.

Nie wiem, jak go nazwać. Mizantropem tłamszącym psychicznie nawet brata, pospolitym nieokrzesańcem mimo cytowania Owidiusza w oryginale? Można tak i tak, ale śladów jego homoseksualizmu nie znajduję. Zaryzykowałbym słowa o doszukiwaniu się tej jego cechy teraz, gdy nie tylko wolno swobodnie rozmawiać i pisać o ludzkim seksualizmie, a nawet jest to modne.

Za przejaskrawiony mam nakreślony w powieści obraz stosunków między ludźmi. Wszyscy oni mają poważne problemy nawet w zwykłych kontaktach ze sobą, nie mówiąc o nawiązywaniu silniejszych i głębszych związków emocjonalnych. Trudno to wytłumaczyć ówczesnymi rygorystycznymi konwenansami, dla nas tak bardzo niewłaściwymi i niesprawiedliwymi. Tylko George, ten łagodny, milczący i nie wiedzieć czemu przedstawiany jako ciężko myślący brat Phila, jest człowiekiem, którego chciałbym poznać osobiście. Rose? Ona mi umyka, opisana niejasno; widzę ją za mgłą. Prawdziwą wydała mi się wtedy, gdy biegła za Indianami.

Nota bene: kraj i ludzie, którzy jeszcze tak niedawno w okrutny sposób segregowali innych ludzi i krzywdzili ich na wiele sposobów, teraz mają czelność pouczać świat w kwestiach tolerancji i moralności! Jedynie mając w pamięci historię niemal współczesną, można zrozumieć ich obecny prozelityzm i wynaturzenia głoszonych idei.

Doczytawszy powieść do końca, pomyślałem o zbudowaniu całej fabuły właściwie w jednym celu: żeby wykorzystać oryginalny, przyznaję, pomysł na jej zakończenie.

Książka Savage odrobinę zyskuje w moich oczach, jeśli oceniam ją jako sensacyjną (z domieszką kryminału) czy jako thriller psychologiczny z akcją osadzoną w realiach amerykańskiego Zachodu przed wiekiem. Jest to jednak gatunek, po który nigdy świadomie nie sięgam, ponieważ w książkach nie szukam negatywnych emocji, a piękna myśli, słów, czynów, przyrody i takiego ich opisania.

Może więc zakończę cytując zwracające uwagę słowa, jedne z nader nielicznych w tej powieści. Niech będą przeciwwagą dla moich wcześniejszych krytycznych słów.

Innymi słowy, wiedział o miłości tyle, ile trzeba – że jest to radość przebywania w obecności ukochanej osoby.”

piątek, 5 lutego 2021

Cytat z Kosmosu Carla Sagana

 

050221

>>Ssaki w charakterystyczny sposób tulą, pieszczą, ściskają, dotykają, kochają swoje potomstwo i dbają o nie – są to zachowania właściwie nieznane wśród gadów. Jeżeli prawdą jest, że R-kompleks i system limbiczny ledwo się tolerują w obrębie naszej czaszki i nadal utrzymują swoje pierwotne skłonności, to można przypuszczać, że czułą opieka rodzicielska stymuluje naszą ssaczą naturę, natomiast brak czułości jest bodźcem do rozwoje zachowań właściwych gadom. Istnieją dowody, że tak jest w istocie. Harry i Margaret Harlow stwierdzili doświadczalnie, że u małp wychowywanych w klatkach, w fizycznej izolacji (nawet jeśli widziały one, słyszały i czuły zapach swoich małpich towarzyszy), pojawiły się zachowania introwertyczne i autodestrukcyjne, stany przygnębienia oraz inne cechy patologiczne. Taki sam efekt występuje u ludzi, gdy dziecko pozbawione jest fizycznej czułości, na przykład gdy przebywa w domu dziecka.

Neuropsycholog James W. Prescott przeprowadził wstrząsającą analizę statystyczną czterystu społeczności preindustrialnych i stwierdził, że kultury nieszczędzące dziecku fizycznej czułości stronią od przemocy. Nawet w społeczeństwach, w których nie obserwuje się wyraźnej czułości w stosunku do dzieci, wyrastają dorośli nieposługujący się przemocą, pod warunkiem ze aktywność płciowa w wieku młodzieńczym nie jest powstrzymywana. Prescott jest przekonany, że kultury z predyspozycją do przemocy składają się z osobników, którzy zostali pozbawieni, przynajmniej w jednym z dwóch krytycznych etapów życia – w dzieciństwie lub w wieku dojrzewania – przyjemności cielesnych. Gdzie istnieje zachęta do fizycznej czułości, tam złodziejstwo, sekty religijne i ostentacyjne demonstrowanie swojego bogactwa należą do rzadkości; a gdzie dzieci spotykają kary cielesne, tam łatwiej o niewolnictwo, częste zabójstwa, torturowanie i okaleczanie wrogów, przekonanie o niższości kobiet oraz wiarę w nadprzyrodzone istoty ingerujące w codzienne życie.

Nie rozumiemy ludzkich zachowań na tyle dobrze, by mieć pewność co do mechanizmów leżących u podstaw tych związków, chociaż możemy snuć domysły. Jednak powyższe relacje są znaczące. Prescott pisze: „Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%. Szansa, że taka relacja zdarzy się przypadkowo, wynosi 1 do 125000. Nie jest mi znana żadna inna zmienna ewolucyjna o tak wysokim stopniu przewidywalności.”

Dzieci łakną pieszczot; młodzież odczuwa silny pociąg do aktywności seksualnej. Gdyby pozostawiono młodzieży wolną rękę, mogłyby powstać społeczeństwa nietolerujące agresji, terytorialności, hierarchii społecznej i rytualnej (…).

Jeżeli Prescott ma rację, to znęcanie się nad dzieckiem i poważne ograniczanie zachowań seksualnych stanowią, w dobie broni atomowej i skutecznych środków antykoncepcyjnych, zbrodnię przeciwko ludzkości. Z całą pewnością tak poważne tezy wymagają dalszych badań. Póki co, każdy z nas może wnieść swój osobisty, niekontrowersyjny wkład w przyszłość świata, przytulając swoje dzieci.<<

* * *

Jestem przekonany o słuszności tez Prescotta, także w części dotyczącej swobód seksualnych młodzieży. Pewne potwierdzenia znajduję w swoich dość już długich obserwacji ludzi, chociaż zdaję sobie sprawę z ich małej wartości dowodowej. Poparcie znajduję też w znanych związkach agresji z seksem, oraz w swojej nader niewielkiej, ale posiadanej wiedzy o rozwoju osobniczym.

Cytat zamieszczam chcąc pokazać, jak łatwo można zarówno zaszkodzić ludziom, jak i usunąć wiele ich kłopotów, oraz jakie szkody mogą wywrzeć na nas stare nieracjonalne doktryny i tabu, także zwykła niewiedza i uprzedzenia.

Przepisując tekst zwróciłem uwagę na parę błędów stylistycznych (w obcym tekście łatwiej je znaleźć niż w swoim, niestety), ale ograniczę się do słówka „że”, stanowczo nadużywanego, stosowanego jako kluczyk-czarodziej pasujący wszędzie, gdzie tylko może nam ułatwić zbudowanie zdania.

Oto oryginalne zdanie:

„Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%.”

Prawdopodobieństwo że…. Nie brzmi to ani ładnie, ani logicznie, a zdanie jest zbytnio poszatkowane przecinkami. Oto moja propozycja, na pewno nie jedyna do zaakceptowania.

Prawdopodobieństwo rozwinięcia się przemocy fizycznej w społeczeństwie okazującym dzieciom fizyczną czułość i tolerującym przedmałżeńskie stosunki płciowe, wynosi 2%.


wtorek, 1 września 2020

O naszym przeżywaniu

260820

Szykując się do długiego wyjazdu delegacyjnego wiedziałem, że czasu na czytanie niewiele mieć będę, wziąłem więc tylko tych kilka książek, które zawsze mam ze sobą, moich towarzyszy najwierniejszych. Później, odczuwając potrzebę czytania, uznałem, że drobne wolne chwile, niechby w czasie posiłków, mógłbym wykorzystać na nową lekturę. Z listy zakupów, na której zapisuję książki chwalone przez zaufane osoby, wybrałem „Rzekę świadomości” Olivera Sacks’a, amerykańskiego neurologa i popularyzatora nauki.

Odebrałem książkę ładnie wydaną i przeczytałem ją nadspodziewanie szybko.

Autor mógłby nieco ograniczyć ilość fachowych wyrażeń, wszak nie adresował książki do neurologów, a tłumacz lepiej się przyłożyć do swojej pracy. W tekście sporo jest niezgrabności językowych, widocznych i w cytowanych fragmentach.

Tyle minusów, poza nimi mam same plusy. Ta książka zdecydowanie warta jest przeczytania, zwłaszcza przez ludzi interesujących się mechanizmami działania naszego umysłu.

Mnie najbardziej zainteresowały fragmenty dotyczące naszego postrzegania i przeżywania świata.

Oddaję głos autorowi.

Jeszcze tylko zaznaczę, że cytaty ograniczyłem znakami >> <<.


>>Wydaje się, że nie ma w umyśle ani w mózgu mechanizmów gwarantujących prawdę czy chociażby prawdopodobieństwo naszych wspomnień. Nie mamy bezpośredniego dostępu do prawdy historycznej, a to, co odczuwamy jako prawdę i za takie uznajemy, w równym stopniu opiera się (…) zarówno na naszej wyobraźni, jak i na zmysłach. Nie ma drogi, po której wydarzenia świata mogłyby zostać bezpośrednio przeniesione do naszego mózgu czy w nim utrwalone. Wydarzenia te są bowiem doświadczane i konstruowane w sposób nader subiektywny, który po pierwsze, jest bardzo odmienny u każdej jednostki, a po drugie, różnie jest interpretowany i ponownie doświadczany, gdy wydarzenia te są przypominane. Jedyną naszą prawdą stanowi prawda narracyjna, prawda opowieści, które przedstawiamy sobie i innym, a które nieustannie rekategoryzujemy i ulepszamy. Taka subiektywność jest wbudowana w najgłębszą naturę pamięci, co wynika z powiązania jej z mechanizmami mózgu, którym dysponujemy. W tej sytuacji prawdziwie zdumienia fakt, że nasze aberracje w wielkiej skali zdarzają się stosunkowo rzadko, a nasze wspomnienia są w większej części rzetelne i wiarygodne.

Każdy z nas, ludzi, obdarzony jest pamięcią, do której właściwości należą zawodność, kruchość, niedoskonałość, ale też ogromna giętkość i twórczość. Niepewność co do źródeł, czy też obojętność na nie, może paradoksalnie okazać się siłą: gdybyśmy potrafili zidentyfikować źródła wszystkich naszych wiadomości, bylibyśmy przygnieceni informacjami często zupełnie nieistotnymi. Obojętność na źródła pozwala nam przyjmować to, co czytamy, co słyszymy, o czym nas powiadamiają, a jednocześnie myśleć, pisać i malować tak intensywnie, jak gdyby pochodziło to z bezpośredniego doświadczenia. Dzięki temu możemy widzieć oczyma innych ludzi i słyszeć ich uszami, możemy wchodzić do ich umysłów, przyswajać sobie sztukę, naukę, religię i w ogóle kulturę, wkraczać do niej i wnosić własne elementy do wspólnego bogactwa kultury. Pamięć wyrasta nie tylko z doświadczenia, lecz także ze współdziałania z innymi umysłami.<<

Oliver Sacks, Rzeka świadomości, str. 126-128.


>> Piszę, siedząc w kawiarni przy Seventh Avenue, i przyglądam się przepływającemu światu. Moja uwaga i skupione spojrzenie śmigają z jednego obiektu na inny: przechodzi dziewczyna w czerwonej sukience, mężczyzna prowadzi jakiegoś zabawnego psa, słońce (nareszcie!) wychodzi zza chmur. Ale są też inne wrażenia, które jakby przychodziły same z siebie: hałas silnika samochodowego, zapach dymu papierosa, który przypala siedzący obok mężczyzna. To wszystko są zdarzenia, które na moment skupiają moją uwagę, gdy się dzieją. Dlaczego wychwytuję właśnie te z tysięcy innych możliwych percepcji? Odpowiadają za to refleksje, wspomnienia, asocjacje. Świadomość jest bowiem zawsze aktywna i selektywna – obciążona uczuciami i znaczeniami ściśle osobistymi, kierująca się naszymi wyborami i splatająca nasze percepcje. To zatem, co widzę, nie jest po prostu Seventh Avenue – to jest moja Seventh Avenue, naznaczona moją osobowością i tożsamością. <<

Str. 189-190.

* * *

Oto fragment opisu deszczowego dnia marcowego spędzonego na kaczawskich ścieżkach.


>>Przed wieloma laty, w słoneczny dzień wrześniowy, widziałem całą kępę muchomorów pod brzozami; innym razem, w pamiętanych okolicznościach i miejscu, zauroczyła mnie samotnie rosnąca brzoza, w końcu listopada strojąca się ostatnimi żółtymi liśćmi. Tkwi we mnie pamięć brzóz w delikatnej mgiełce jasnej zieleni rozwijających się liści; w pełnym rozkwicie ich urody, gdy nagrzane słońcem drżą w delikatnym wietrze przedwieczornym; strojnych zielenią i żółcią w tej nostalgicznej porze pustoszejących pól i jasnych dymów snujących się nad kartofliskami. Wiele jest we mnie obrazów tych pięknych drzew, wiele miłych chwil z nimi i dzięki nim.

Stojąc na zboczu Owczarka, w zimnym deszczu, ze zmarzniętymi dłońmi, i patrząc na nagie, jeszcze zimowe i trochę smutne brzozy, moja pamięć wzbogaca ten obraz całym szeregiem obrazów i wrażeń wcześniejszych. Gdy będę patrzył na inne brzozy w gorący letni dzień, albo w mroźny ranek zimowy, w moim ich widzeniu tkwić będzie wspomnienie dzisiejszych chwil z brzozami oglądanymi w brzydki dzień marcowy, a dzięki temu zespoleniu wrażeń widzieć je będę nie tyle ładniejszymi, co bliższymi mi. Widzieć je będę inaczej, niż widzą inni ludzie, ponieważ oni nie patrzyli na nie z Owczarka, nie widzieli pod Źróbkiem brzóz łamanych ciężarem grubej szadzi, nie mogą wspomnieć tamtej kępy muchomorów widzianych przed ćwierćwieczem. Każda z tych chwil niesie wspomnienie wrażeń których była świadkiem, jest jak kolejne pociągnięcie pędzla artysty tworzącego dzieło niepowtarzalne.<<

Cytat z mojej książki „Góry Kaczawskie słowem malowane”.


Cieszy mnie widoczne tutaj podobieństwo do przekazu „Rzeki świadomości”.

Wędrując po Sudetach, na widok dzikich grusz rosnących na polach, czasami szepczę słowa dobrze znane:

A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.”

W moim upodobaniu widoku tych grusz tkwi cząstka wspomnień i tęsknot przekazanych mi przez człowieka żyjącego dwa wieki temu.


Oliver Sacks uświadomił mi rozległość przenikania myśli, słów, wrażeń, idei.

Myśli, które przyszły mi do głowy w tamten zimny dzień marca, owszem, są moje, ale nie wyłącznie. Są w nich, niechby tylko jako zaczyn, myśli innych ludzi, przekazane mi głównie słowem pisanym, a te moje nie pojawiły się nagle ukształtowane, będąc rezultatem wzajemnego przenikania wspomnień i wiedzy, za każdym razem przetwarzanych i wzbogacanych.

Nie mamy w głowach kamer rejestrujących otoczenie, ani twardych dysków, na których obrazy rzeczywistości są rejestrowane. Tworzymy własny, przetworzony obraz świata, ludzi i naszych z nimi relacji. My nie zapisujemy, a przeżywamy, ale substancją przeżyć są także myśli przekazane nam przez innych ludzi, które kiełkując w nas, mogą w przyszłości wydać plony głębsze, rozleglejsze.

Właśnie tutaj tkwi istota naszego odbioru sztuki – i szerzej: kultury – oraz ich wpływu na nas.


>>Nie są to więc po prostu momenty percepcyjne, proste fizjologiczne momenty – chociaż te leżą u postaw wszystkiego innego – lecz momenty niezbywalnie osobiste, to one kontynuują nasze istnienie.<<

Rzeka świadomości, str. 190.


Niżej zamieszczam artykuł Sacks’a opublikowany w New York Timesie na wieść o nieuleczalnej chorobie. Zostawiam bez komentarza, sam tekst jest wystarczająco wymowny.


>>Jeszcze miesiąc temu czułem, że jestem w dobrej kondycji. Ale wyczerpałem swój limit szczęścia - kilka tygodni temu dowiedziałem się, że mam liczne przerzuty do wątroby. Nie, jeszcze nie skończyłem z życiem. Wprost przeciwnie, czuję, że intensywnie żyję. W czasie, który mi pozostaje, chcę pogłębić moje przyjaźnie, pożegnać się z tymi, których kocham, jeszcze więcej pisać i podróżować, jeśli będę miał siły. Nie mam teraz czasu na nic zbędnego. Muszę się skupić na sobie, mojej pracy i moich znajomych. Już nie będę oglądać nocnych wiadomości TV. Nie będę zwracał uwagi na politykę czy spory w sprawie globalnego ocieplenia. To nie obojętność, wciąż głęboko przejmuję się Bliskim Wschodem, globalnym ociepleniem czy rosnącymi nierównościami, ale to już nie moja sprawa; to należy do przyszłości. Nie mogę udawać, że nie czuję strachu. Jednak moim dominującym uczuciem jest wdzięczność. Kochałem i byłem kochany. Wiele otrzymałem i sam wiele dałem w zamian. Przede wszystkim byłem czującą istotą, myślącym zwierzęciem na tej pięknej planecie i to samo w sobie było ogromnym przywilejem i przygodą. <<


środa, 22 stycznia 2020

Tajemnicza aura, telefony i sądy

220120

Po sześciu tygodniach nieobecności wszedłem do swojego zimowego pokoju w bazie firmy, zapaliłem światło i rozejrzałem się po tym moim lokum. Poczułem zimno, obcość i odpychanie, mimo że wokół widziałem swoje rzeczy. Miałem chęć wyjść.
Mając techniczny i rzeczowy umysł, trudno mi określić to wrażenie, tak wiele razy odczuwane przy wejściu do długo niezamieszkałych pomieszczeń, ale ono jest, i to wyraźne. Czasami myślę, że wnętrza oswajają się z nami, może przejmują od ludzi jakąś cząstkę ich ducha. Chyba właśnie dlatego miewam nieco podobne odczucia wchodząc do pokoju hotelowego, a w mojej pracy niemało nocy spędziłem w hotelach. Tam też czuję obcość, ale inaczej zabarwioną: jest to obcość wynikła z pomieszania. Wyczuwalne są ślady tłumu ludzi nocujących w tych pokojach przede mną, z których każdy zostawił swój maleńki odcisk. Ich suma i różnorodność, tworzy mieszankę tak charakterystyczną dla atmosfery hoteli.
Ta nasza tajemnicza aura wypełnia nie tylko przestrzeń wnętrz, ona zostaje i na naszych przedmiotach – tym silniejsza, im częściej i dłużej mamy z nimi do czynienia.
Nawet nie staram się wytłumaczyć tych zjawisk, ponieważ jedyne, które przychodzi mi do głowy, racjonalne nie jest: coś z nas emanuje. Coś, co dla każdego człowieka jest charakterystyczne i tylko jemu właściwe.
* * *
Byłem w szpitalu i tam dane mi było przeżyć chwile odczuwania wyjątkowo intensywnego, mianowicie zrywania paznokcia. Dla odpędzenia strachu przed bólem (tak, przyznaję się do strachu) rozmawiałem z chirurgiem o butach górskich; temat on zaczął, widząc moje buty z czerwonymi sznurówkami. Założyłem je, ponieważ będąc większe, mniej uciskały. Rozmowa pomogła, ledwie zauważyłem wielkie szczypce, którymi sięgał do mojego palca. Dużo wyraźniej zauważyłem powabne kształty nachylonej ku mnie pielęgniarki, co traktuję jako dowód mojego powrotu do zdrowia.
Na drzwiach wszystkich gabinetów zauważyłem kartki z poleceniem wyłączenia telefonów, a wypisane były wielkimi literami i dodatkowo podkreślone wykrzyknikami. Nie dziwię się, ponieważ używanie telefonów stało się plagą. Wielu ludzi w niemal każdej możliwej chwili, a czasami i w niemożliwej, sięgają do telefonów. Patrzą na ekran przechodząc przez jezdnię, przerywają rozmowę sięgając po dzwoniący telefon, w tłumie ludzi prowadzą głośną rozmowę o swoich prywatnych sprawach.
Kiedyś w Atenach precyzowano definicję człowieka. Jedna z propozycji określała nas jako nieowłosioną istotę dwunożną. W odpowiedzi, pewien dyskutant przyniósł na drugi dzień oskubanego koguta.
Mam swoją propozycję: dwunożna, dwuręczna i jednosmartfonowa istota, chociaż dopuszczam odmiany dwusmartfonowe.
* * *
Z dala trzymam się od polityki, trendów, reklam, telewizorni, prasy i radia, dlatego o wielu aferach czy zdarzaniach niewiele wiem, a bywa, że nic nie wiem. Stan taki bardzo mi odpowiada, chociaż wiem, że dawny Ateńczyk nazwałby mnie nieprzydatnym obywatelem. Nie muszę nim być, ponieważ żyję dla siebie, nie dla społeczności czy tym bardziej państwa. Temu płacę podatki i tyle wystarczy.
Będąc niedawno w domu, usłyszałem o zagrożeniu niezawisłości sędziów. Poruszył mnie ten temat, ponieważ nie mówi się o najważniejszym aspekcie, decydującym o jakości wymiaru sprawiedliwości, traktując ową niezależność sędziów jako gwaranta dobrego sądownictwa. W moim przekonaniu tak nie jest, a stwierdzam tak nie tylko na podstawie osobistych doświadczeń, ale też mojej praktycznej, zbieranej przez całe życie, wiedzy o ludziach i ich psychice.
Zacznę od zadania kłamu powszechnemu przekonaniu i twierdzeniu o sądzeniu ludzi przez sąd. Tak nie jest. Sąd to ogólna nazwa instytucji państwowej, a ta nie sądzi. Oskarżonego osądza drugi człowiek, nie sąd. Człowiek, któremu państwo dało prawo sądzenie drugiego człowieka.
Dając mu takie prawo, wyniosło go ponad zwykłych obywateli. Sędzia i prokurator są trochę ponad prawem, będąc inaczej traktowani przez organa władzy państwowej. Oni mają swoisty immunitet. W połączeniu z prawem sądzenia, daje im to niemałą władzę i vipowskie przywileje.
Już dwa tysiące lat temu Rzymianie stwierdzili, że władza deprawuje tym silniej, im jest większa. Ta prawidłowość aktualna jest i teraz, ponieważ wynika z cech ludzi, nie z aktualnego ustroju czy organizacji państwa.
Nie da się zmienić istniejącego stanu rzeczy, czyli wydawania sądów przez ludzi, dlatego bardzo ważna powinna być staranność w wyborze kandydatów na sędziów, a tak nie jest. Tajemnicą poliszynela jest istnienie cechy najważniejszej, omalże decydującej o przyjęciu w poczet sędziów: jest nim pochodzenie kandydata z rodziny prawniczej. Wszyscy o tym wiedzą, i żadna z osób mogących coś tutaj zmienić, nic nie robi, uważając taki stan za normalny. Nie jest normalnym, będąc paranoicznym i po prostu szkodliwym dla sprawiedliwości.
Osoba mająca otrzymać prawo sądzenia ludzi powinna być człowiekiem ze wszech miar prawym, być jednostką moralnie wyjątkową, niepodlegającą niszczącym wpływom władzy, skromną i potrafiącą pochylić się nad każdą sprawą. Osobą dostrzegającą człowieka, którego może skrzywdzić, ale też osobą stosującą prawo bezstronnie, także bez uwzględniania swoich prywatnych sympatii.
A jak jest? Jak może być, skoro syn prawników ma znacznie łatwiejszą drogę do togi, niż ludzie spoza tej grupy zawodowej? Skoro od dzieciństwa mówi się mu o karierze w sądownictwie, o byciu elitą?
Owszem, sprawdza się kandydatów, ale jak! Czy nie był karany i czy dzielnicowy ma o nim dobrą opinię. Pominąłem coś? Testy psychologiczne? Te schematyczne, prościutkie pytania, mające na celu określić jego osobowość? Jakże łatwo postawić ptaszka we właściwej rubryce!
No i mamy sędziego czy sędzinę, którzy ubrani w tradycyjne stroje i w swoje przekonanie o byciu kimś stojącym ponad tłum zwykłych ludzi (przecież muszą wstać, gdy ich zobaczą), wchodzą na salę i sądzą, praktycznie nie ponosząc odpowiedzialności za swoje decyzje, nawet te ewidentnie błędne.
Nie widzę możliwości zmienienia tego stanu rzeczy, ponieważ nie wiem, kto miałby wybierać sędziów. Powołać grupę autorytetów moralnych do dokonywania wyborów po wszechstronnym i długim poznawaniu kandydatów? A kto ich z kolei powoła? A kto jest tym zainteresowany? Kto na to pozwoli i kto zapłaci?
Ta grupa pytań aktualna jest i wtedy, gdy myśli się o kontrolowaniu sędziów, czy wpływaniu na ich decyzje. Ani oni sami, we własnej, dość szczelnej i dlatego elitarnej grupie tego nie zrobią, ani tym bardziej nie zrobi tego polityk zmieniający się co parę lat na stanowisku ich przełożonego. A swoją drogą, czyż nie dziwny układ mamy tutaj: sędzia ma posadę państwową, czyli państwo jest jego pracodawcą, a reprezentantowi pracodawcy (ministrowi) odmawia się prawa ich kontrolowania.
Żeby jeszcze bardziej zagmatwać i tak trudną sprawę, przyznam rację obu stronom: nie polityk powinien decydować o pracy sędziów, ale też sędziowie nie powinni zostać bez nadzoru, sami sobie.
Sytuację mam za patową. Sąd był i jest instytucją, którą zwykły obywatel powinien unikać, bo jeśli dostanie się w jej tryby, łatwo może zostać zgnieciony, przeżuty i wypluty.
A wtedy nikt nawet nie spojrzy na ludzki łach leżący pod murem sądu.

czwartek, 30 maja 2019

Praca i droga

290519
Pracę zacząłem w Łodzi w niedzielne południe, skończyłem o godzinie 15 następnego dnia w Szamotułach, blisko 300 kilometrów od Łodzi. Pracowałem więc 27 godzin. Dużo, ale do wyrównania rekordu było daleko, zabrakło dziewięciu godzin. Tamten trzydziestosześciogodzinny maraton sprzed wielu lat zapewne zostanie rekordzistą.
Po nocnym demontażu urządzeń miałem tremę, a nawet lekki strach, przed rannym wyjazdem w siedmiogodzinną drogę ciężarówką, ale udało się nadspodziewanie dobrze. Miałem tylko jeden kryzys, po godzinie jazdy, jednak przeszedł dość szybko i później już bez mordęgi ciężkich powiek dojechałem do celu. Może pomógł wielki termos kawy?
Ponieważ po przyjeździe podłączyliśmy wodę do wozów, zaraz po pracy, póki łazienka była wolna, poszedłem się umyć. Skarpetki i majtki omalże przykleiły się do ciała, a przepocony podkoszulek wydzielał silną woń.
Po prysznicu i zmianie ubrania poczułem odmianę, z której zawsze jestem dumny: zmęczenie minęło.
Wziąłem więc laptopa na podołek w nadziei napisania czegoś.
Nazajutrz.
Ledwie zacząłem pisać, gdy przypomniałem sobie o flaszce świetnego likieru. Wypiłem maluni kieliszek i w kwadrans później… usnąłem. Po ponad dziesięciu godzinach snu zacząłem jedenastogodzinną pracę w deszczu; dobrze, że w skrzyni pod łóżkiem znalazłem swoje gumowce, ale tylko ten wie, jak one męczą nogi, kto człapał po błocie w takim obuwiu cały dzień.
Słyszałem o szkołach przetrwania w których trzeba płacić; dla chętnych mam lepszą propozycję: niech przyjdą do lunaparku. Sprawdzą się i jeszcze dostaną za to pieniądze.
Może jednak zamiast marudzić, wrócę do pisania.

Czasami budzimy się z miłego snu pamiętając jego szczegóły i nasze wrażenia, ale rzadko kiedy potrafimy uratować go z całym bogactwem przeżywania przed zapomnieniem. Jakże często z każdą sekundą przebieg śnionej historii i jej silna emocjonalność umykają nam coraz bardziej, aż zostajemy jedynie z blednącym wspomnieniem wrażenia, którego nie potrafimy już umieścić w ramach jakiegokolwiek dziania się. O co tam chodziło? Skąd tak silne pozytywne emocje? Próbujemy przywołać tamten piękny senny nastrój, ale dobywając z pamięci jedynie jakieś mało znaczące drobiazgi nijak się mające do tamtego przeżywania, czujemy bezsilność, żal i chęć powrotu do snu.
Jeszcze później już nic. Coś się nam śniło, coś ładnego – tylko tyle pamiętamy.
Rokrocznie, w czasie moich wymuszonych pracą przerw w wędrówkach, wracają do mnie obrazy, które nie są, jak myślę, zwykłym wspomnieniem widzianych miejsc. W różnych sytuacjach codziennych i raczej bez związku z nimi, nagle widzę skraj lasu i pofałdowanych łąk, albo brzozowy zagajnik, śródpolną kępę krzewów i drzew, czy strumyk wśród traw, najczęściej jednak owym powracającym obrazem jest droga. Nie jest konkretną drogą, często bywa pozbawiona identyfikujących ją cech – jakby ideą była, a nie tą czy tamtą drogą. W braku szczegółów i w silnej emocjonalności obraz podobny jest do snu, tym jednak się różniący od niego, że wrażenia i ich źródła nie ulegają tak szybkiemu zatarciu. Może jedynie senne, więc nieokreślone do końca i niepoddające się analizie, jest przydawanie drodze cech żeńskich, nie tylko w sensie płci gramatycznej.
Ona – droga. Tajemnica, tęsknota i ucieczka w jej objęcia.
Czy o niej miałem pisać? Hmm, właściwie nie wiem o czym chciałem pisać. Teraz widzę, że po prostu wyrażam swoją potrzebę wędrówki i wyrwania się ze świata, jaki tutaj mnie otacza. Właściwiej byłoby napisać o świecie, który naciska na mnie, a siły dla równoważenia tego naporu jest we mnie coraz mniej.
Może, zostając przy wędrówkach, napiszę parę słów o lubianych przeze mnie kępach zarośli śródpolnych?
Widzę je dwojako: jako urokliwe elementy krajobrazu oraz jako oazy biologicznej różnorodności w sztucznym świecie pól.
Jest w nas skłonność uznawania pól za część natury, a przecież naturalne nie są. Nigdzie w naturze nie występują tak wielkie, skoro liczące nawet setki hektarów, skupiska jednej rośliny, na przykład rzepaku czy jakiegokolwiek zboża. Albo hektary kapusty. Pomijam tutaj fakt niewystępowania ani pszenicy, ani znanej nam ze sklepu kapusty, w stanie naturalnym. Nawet lasy są często sztuczne: małe drzewka jednego gatunku sadzone w rządku – smutny, nieprawdziwy las.
Łąki też bywają nienaturalnym tworem stworzonym przez ludzi, co widziałem w czasie ostatniej wędrówki. Z jednej strony Dudziarza były one bezdrzewnym i bezkrzewnym (czy prawidłowo stworzyłem to słowo?) obszarem z gęsto rosnącą wysoką trawą, na moje niewprawne oko jednego gatunku lub paru bardzo podobnych. Natomiast z drugiej strony góry było dużo gatunków traw, ale w niewielkich ilościach, więc nie zagłuszały innych roślin, a tych rosło wiele, także form krzewiastych. Znajduję takie łąki w wielu miejscach moich gór, i patrzę na nie z upodobaniem właśnie z powodu znacznej różnorodności ich flory. Może na tych łąkach jest za słaba ziemia dla intensywnego wzrostu traw i ich częstego koszenia? Bywa, że gdy wspominam miejsca swoich wędrówek, widzę takie właśnie stepowiejące łąki jako miejsca urokliwe i ciekawe, niechaj więc zostaną takie jakie są.
Nieużytkami zwiemy tereny, na które nie wjadą maszyny rolnicze, a więc uskoki gruntu, wystające skały, podmokłe miejsca, jary i im podobne formacje, ale właśnie dlatego takie miejsca umożliwiają swobodny wzrost roślin, które tam się zasieją i przeżyją.
Tutaj chciałem zwrócić uwagę na słowo „nieużytki”, jako świadczące o oczekiwaniu służenia nam całej przyrody. Właśnie ta jej część, która nie nadaje się do naszych celów, uznawana jest za nieużytek.
Natura jest, czy powinna być, wyznacznikiem wartości, nie nasze potrzeby. Ziemia nie jest naszą własnością, ani my nie jesteśmy jej panami, chociaż zasiedliliśmy wielkie obszary i szkodzimy jej, a nawet możemy wywołać kataklizmy. Wrzód na dupie też może zaszkodzić, trudno jednak uznać go za pana człowieka. Jesteśmy jedynie chwilowymi mieszkańcami Ziemi – jako jednostki i jako gatunek – na dokładkę całkowicie od niej zależnymi.
W słowie nieużytek tkwi ślad homocentryzmu, a przecież takie miejsca są edenem Natury na monokulturowych obszarach pól.
W ich naturalności, w różnorodności, splątaniu, w pozornym chaosie, w nierzadko widzianej żywiołowości, tkwi urok nieokiełzanej przyrody. Pola takie nie są. Gdyby nie miedze je dzielące, gdyby nie polne drogi i ocienione drzewami strumienie, byłyby nudne.
Znowu pióro skręciło mi w stronę dróg; czy to obsesja? Nie będę się przed nią bronić.
Mam je za bodaj najpiękniejszą część krajobrazu, skoro w najładniejszych miejscach potrafią przyciągać mój wzrok, a nawet wygrywać ze strumieniami ukrytymi wśród drzew lub z malowniczymi skałkami, ale przecież i one nie są naturalnymi elementami krajobrazu. Jednak drogi mają wyjątkową zdolność łączenia w sobie uroku natury, cywilizacji i ludzkich potrzeb, na przykład schowanej w nas czasami głęboko potrzeby zerwania więzów i pójścia za horyzont.
Są zobrazowaniem nie tylko naszej ciekawości i wolności, ale też tęsknoty i trudnej do określenia nostalgii.

Niżej kilka niewybieranych zdjęć, pierwszych z folderu z jej zdjęciami.