Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etymologia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etymologia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 marca 2025

Choroba, czarownice i ewolucja

 260325

Franek, mój czteroipółletni wnuk, zachorował. Nic poważnego, jego silny organizm dzielnie walczy z wirusem, ale do przedszkola nie chodzi. Pojechałem więc do niego aby zapewnić urozmaicenie dnia jemu i córce. Oczywiście w ruch poszły klocki i liczne modele samochodów, później była rozmowa o wiewiórkach i niedźwiedziach, ale też zadziwiająco skomplikowana (chwilami moja wyobraźnia nie nadążała) akcja ucieczki czarownic ściganych przez strażaków czy policjantów; tutaj nie mam pewności, bo jak wspomniałem, wiele się działo.

Kiedy już miałem wychodzić, wnuk się zapytał:

– A co będziesz robił w domu?

– Będę czytał książkę.

– O czym?

– O… (jak dziecku wyjaśnić za trudną dla niego tematykę?) o wymarłych gatunkach zwierząt.

– Takich jak mamuty?

No i zaczęła się kolejna rozmowa. Wiecie, jak się rozmawia z ciekawskim kilkulatkiem. Pytaniom w rodzaju „dlaczego?” nie ma końca, zwłaszcza jeśli pytany lubi rozmawiać z takim małym człowiekiem i nie zbywa go byle czym.

Książka, o której mówiłem, tak naprawdę jest o pewnych aspektach ewolucji, chociaż też i o zwierzętach, które przegrały swój los na loterii życia. To „Cienie zapomnianych przodków”, autorstwa Carla Sagana i jego żony Ann Druyan.

Parę zdań o autorze. Pracując w NASA przy projekcie Voyager namówił przełożonych na odwrócenie jednego z dwóch statków badawczych Voyager ku Słońcu i zrobienie zdjęć Układu Słonecznego z okolic zewnętrznych jego planet. Tak powstało sławne zdjęcie na którym widać kulę ognia, naszą gwiazdę, i daleko od niej maleńką błękitną kropeczkę – Ziemię.

 O historii tego zdjęcia wiele jest informacji w internecie, na przykład tutaj. Sam sprawca jego powstania pisze o zdjęciu w innej swojej książce, w „Błękitnej kropce”.

Posłuchajcie tych pięknych i mądrych słów tutaj.

Był naukowcem, pisarzem, humanistą, działaczem autentycznie społecznym i wizjonerem. Niżej zamieszczam kilka cytatów z książki Sagana, o której mówiłem wnukowi. Także i w nich, jak w całym jego dorobku pisarskim, wyraźnie widoczna jest wrażliwość autora. Cytaty ograniczone są znakami >> <<, a słowa poza nimi są moje. Tytuły rozdziałów też.

O naszej podległości prawom natury zapisanych w genach i przyczynach naszych zachowań społecznych

Czy naprawdę bardzo się różnimy od zwierząt w swoich zachowaniach i zwyczajach? Czy prawdą jest twierdzenie o naszym znacznym oddaleniu od wrodzonych odruchów wykształconych w odległych epokach, nierzadko nawet przed zaistnieniem naszego gatunku?

>>Mimo to Fisher uważa, że heroizm, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt, daje pewne selekcyjne korzyści związane z przekazaniem dalszym pokoleniom bardzo podobnych sekwencji genetycznych pochodzących od bliskich krewnych. Jest to jeden z pierwszych jasno wyrażonych poglądów na selekcję krewniaczą. Podobnie można tłumaczyć zachowanie rodziców poświęcających swe życie dla dziecka. Bohater lub poświęcający się rodzic uczyni po prostu to, co uważa za „słuszne”, nie zastanawiając się nad genetycznymi konsekwencjami oraz nad rachunkami strat i korzyści w zakresie swoich instrukcji ACGT. Fisher uważa jednak, iż poczucie „słuszności” wiąże się z faktem, że rozszerzone rodziny, świadome rodzicielstwo i bohaterskie postępki zwiększają szanse na lepszą przyszłość rodzinnego kodu DNA.

Zwierzęta mogą być wprawdzie skłonne do prawdziwych poświęceń na rzecz swoich bliskich, lecz nie dalszych krewnych. Pomyślmy o tym w ten sposób: wyobraźmy sobie, że śpimy smacznie, podczas gdy nasze dzieci głodują, są pozbawione domu lub chore. Dla większości z nas jest to nie do pomyślenia. Czterdzieści tysięcy dzieci umiera jednak codziennie z głodu, zaniedbania lub wskutek chorób, którym łatwo zapobiec. Instytucje w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Narodów Zjednoczonych (UNICEF) mogłyby uratować te dzieci, na przykład dzięki szczepieniom, za cenę kilku centów dziennie, lecz brakuje im na to pieniędzy. Inne potrzeby są uważane za ważniejsze. Dzieci giną nadal, podczas gdy świat smacznie śpi. Są daleko. Nie są nasze.

Trudno o lepszy przykład działania selekcji krewniaczej.<<

O źródłach altruizmu i moralności

>>W przeprowadzonych w laboratorium badaniach karmienie pewnej grupy makaków uzależniono od tego, czy były one skłonne pociągnięciem za łańcuch wywołać elektryczny wstrząs u innego osobnika tego samego gatunku, lecz z nimi niespokrewnionego. Poddane testowi małpy mogły obserwować agonię dręczonego wstrząsami zwierzęcia przez półprzezroczyste lustro. Po pewnym czasie, gdy pojęły, na czym polega związek między ich posiłkiem a losem ofiary, makaki często odmawiały pociągania za łańcuch. W jednym z eksperymentów tylko 13% się ugięło, a 87% zdecydowało się głodować. Jeden zdeterminowany osobnik odmawiał jedzenia przez prawie dwa tygodnie, nie chcąc dręczyć współtowarzysza niewoli. Makaki, które poprzednio poddawano wstrząsom, były jeszcze mniej skłonne do pociągnięcia za łańcuch. Pozycja społeczna w ramach grupy oraz płeć odgrywały niewielką rolę w oporze makaków przed świadomym zadawaniem bólu innym.

Zmuszeni do wyboru między eksperymentatorami proponującymi makakom ten faustowski wybór a samymi makakami, świadomie wybierającymi głód, aby oszczędzić bólu innym, naszą sympatię i współczucie ulokujemy raczej po stronie małp, a nie badających je naukowców. Doświadczenia te pozwalają nam jednak dostrzec u innych niż ludzie istot tę świętą gotowość do poświęceń w celu ratowania innych – nie tylko bliskich krewnych. Wedle konwencjonalnych ludzkich norm opór przeciwko złu i postawa tych makaków, które nigdy nie uczęszczały na lekcje religii, nigdy nie słyszały o dziecięciu przykazaniach i nigdy nie grały w kółko i krzyżyk na lekcjach wychowania obywatelskiego, stanowi przykład moralności i odwagi. Heroizm jest normą w świecie makaków, przynajmniej w opisywanych powyżej okolicznościach. Gdyby sytuacja się odwróciła i schwytani przez makaki ludzie zostaliby postawieni przez małpich naukowców przez podobnym wyborem, czy spisaliby się wówczas równie dobrze? Ludzkość pamięta tych, którzy świadomie poświęcili swoje życie dla dobra innych. Na każdego z nich przypada wielu, którzy się cofnęli.

T.H. Huxley powiedział niegdyś, że najważniejszym dla niego wnioskiem ze studiów anatomicznych było wzajemne powiązanie wszystkich form życia na Ziemi. Późniejsze odkrycia – że budowa wszystkich żywych istot jest oparta na białkach i kwasach nukleinowych, że wszystkie instrukcje genetyczne są napisane i zakodowane w tym samym języku, że u bardzo odmiennych istot występuje tak wiele wspólnych sekwencji DNA – spotęgowały moc spostrzeżenia Huxleya. Każda odkryta warstwa tajemnicy rozszerza nasz krąg pokrewieństwa, niezależnie od tego, w którym miejscu na rozległej skali altruizmu i egoizmu właśnie się znajdujemy.

Rygorystyczne, ścisłe, pozbawione bezkrytycznego sentymentalizmu badania naukowe ujawniają głębokie podobieństwa między nami i innymi formami życia na Ziemi. W porównaniu z jakimkolwiek innym gatunkiem wszyscy ludzie, niezależnie od tego, jak bardzo etnicznie zróżnicowani, są zasadniczo identyczni. Selekcja krewniacza, fundament ewolucji wśród zwierząt żyjących w małych grupach, jest oparta na altruizmie, tak bardzo podobnym do miłości. Gdzieś pośród tego wszystkiego kryje się etyka.<<

Myślenie i samoświadomość zwierząt

Parę zdań wprowadzenia.

Całe życie na Ziemi, miliony gatunków roślin, grzybów, zwierząt i bakterii, powstało z jednego pnia, z jednego mikroskopijnego, od dawna nieistniejącego już gatunku żyjątek. Dlatego mówi się o drzewie życia. Wszak tysiące gałązek ma połączenie, poprzez coraz grubsze i mniej liczne konary, z jednym pniem. Tak jak istnieje dla każdej pary gałązek na drzewie ich wspólny konar, miejsce rozdzielenia się ich dróg, tak dla każdej dowolnej ich pary ziemskich istot istniał organizm im wspólny – przodek. Inaczej mówiąc: wszystkie organizmy żywe są spokrewnione. Siedzibą naszych, a piszę tutaj o wszystkich zwierzętach, a więc (z biologicznego punktu widzenia) także o ludziach, umiejętności myślenia, uczenia się, pamiętania, emocji, uczuć, w końcu świadomości, jest mózg. Im jest większy, tym bardziej rozwinięte mamy te umiejętności, co łatwo zauważyć każdemu obserwując i porównując zachowania tak różnych istot jak robak, pies i człowiek. W świecie ożywionym nie ma w tym względzie żadnych ostrych, jednoznacznych granic. Wszak nie jest tak, że tylko człowiek potrafi się cieszyć i tęsknić, a pies wymieniony jako przykład już nie. Skoro nie jest tak, to znaczy, że różnice w możliwościach umysłowych zwierząt między gatunkami mają charakter raczej równej pochylni, a nie barier nie do przekroczenia.

Wnioski z tych faktów, potwierdzonych rozlicznymi badaniami, są oczywiste. O nich pisze w poniższym cytacie autor książki.

Zwrócę jeszcze uwagę na słowo „dusza” używane przez Sagana. Jest ono pozbawione religijnego znaczenia, nie ma nic wspólnego z transcendencją, a po prostu dotyczy zdolności umysłowych. Mowa więc o duchowości w rozumieniu biologa – jako zdolność do poznawania, uczenia się, świadomości, etc. Oddaję głos autorowi.

>>Coś mignęło za oknem. Odwracamy wzrok i widzimy ćmę, jak z impetem uderza w szybę. (…) Co robi ćma w chwilę po tym, gdy uderzy głową w szybę? Czyni to ponownie. Wielokrotnie obserwujemy, jak owady wpadają na szyby, a nawet zostawiają części swoich ciał na szkle i nie wyciągają żadnych wniosków z tych przykrych doświadczeń. Najwidoczniej działający w ich głowach prosty program, który kontroluje latanie, nie przewiduje zderzeń z niewidzialnymi obiektami. (…) Ewolucja nie przygotowała ciem do życia w świecie z oknami. (…) Gdybyśmy potrafili przejrzeć umysł ćmy, to konkluzja, że prawie nic tam nie ma, prawdopodobnie okazałaby się słuszna. Czy jednak nie dostrzegamy czasami, że zdarza się nam – i nie tylko tym, którzy cierpią na nerwicę natręctw – wciąż powtarzać tę samą głupią rzecz, mimo oczywistych dowodów, że wpędza nas ona w kłopoty? Niekiedy spisujemy się niewiele lepiej od ćmy. Nawet głowom państw zdarzało się wejść prosto w szklane drzwi. (…) My też ewoluowaliśmy w świecie pozbawionym szkła. Różnica między ćmami a nami polega jednak na tym, że bardzo rzadko po uderzeniu w szklane drzwi podnosimy się, otrzepujemy i ponownie maszerujemy prosto w szybę.

Gdy pszczoła umiera, jej ciało wydziela feromon śmierci, charakterystyczny zapach, który sygnalizuje pozostałym mieszkańcom ula, że należy usunąć trupa. (…) Feromonem śmierci jest pewien kwas olejowy. (…) Co się stanie, gdy żywa pszczoła zostanie naznaczona kroplą kwasu olejowego? Może „wrzeszczeć i kopać” ile sił w nogach i na wszelkie inne sposoby udowadniać, że jest zdrowa i cała, a mimo to zostanie wyrzucona z ula. (…)

Czy pszczoły rozumieją niebezpieczeństwo związane z rozkładaniem się ciał ich martwych towarzyszy wewnątrz ula? Czy są świadome związku między śmiercią a kwasem olejowym? Czy mają w ogóle jakieś pojęcie o tym, czym jest śmierć? (…) Odpowiedź na te pytania w każdym wypadku niemal na pewno brzmi: nie. (…)

„Wiemy”, że jesteśmy czymś więcej niż tylko zbiorem niezwykle złożonych programów komputerowych. Mówi nam to prosta introspekcja. Czujemy to. Kartezjusz (…) który sformułował słynne powiedzenie Cogito, ergo sum” („Myślę, więc jestem”), ze wszystkich żyjących na Ziemi istot prawo do posiadania duszy przyznał tylko ludziom. (…) Czy idąc w ślady Darwina i wielu jego następców, nie możemy, a nawet nie powinniśmy dokładniej przestudiować tej delikatnej kwestii? Zbadać, o czym zwierzęta myślą? Co mogłyby nam powiedzieć, gdybyśmy umieli odpowiednio zapytać? (…) Gdy odkryjemy pokrewieństwo wszystkich istot żywych, czy uznamy wówczas za prawdopodobne, że ludzie mają duszę, a wszystkie inne zwierzęta są jej pozbawione? (…)

Spójrzmy raz jeszcze na naszego bzyczącego w trawie owada. Widzimy, że potrafi chodzić, biegać, patrzyć, węszyć, smakować, latać, parzyć się, wydalać, składać jaja, ulegać metamorfozie. Dysponuje wewnętrznym oprogramowaniem do kontrolowania wszystkich tych funkcji, zapisanym w mózgu, który waży być może zaledwie miligram, oraz wyspecjalizowanymi, dedykowanymi organami do wykonywania programów. Czy to wszystko? Czy jest ktoś w środku, kto rządzi? Kto kontroluje wszystkie te funkcje? Co rozumiemy przez pojęcie „ktoś”? Czy może owad jest prostą sumą swoich funkcji i niczym więcej, bez władzy wykonawczej, bez reżysera zachowań, bez owadziej duszy? Uklęknijmy i przyjrzyjmy mu się bliżej. Widzimy, jak wystawia głowę i mierzy nas wzrokiem, próbując wyczuć, czym jest ten olbrzym, groźnie wyglądający trójwymiarowy potwór. Mucha maszeruje niewzruszenie, lecz wystarczy podnieść zwiniętą w rulon gazetę, aby zerwała się do lotu. (…)

Wiemy, że owad decyduje, kogo może zjeść, przed kim powinien uciekać, w kim może znaleźć atrakcyjnego partnera seksualnego. Czy wewnątrz jego mikroskopijnego mózgu nie ma żadnej percepcji dokonywanych wyborów ani świadomości własnej egzystencji? Ani miligrama samoświadomości? Najmniejszej satysfakcji z dobrze wykonanej roboty? Jeżeli jego mózg jest milion razy mniejszy od naszego, to czy odmówimy mu prawa do jednej milionowej części naszych uczuć i naszej świadomości? Jeżeli po szczegółowym zbadaniu tych kwestii nadal podtrzymujemy tezę, że owad jest „tylko” robotem, to jaką mamy pewność, czy ta opinia nie stosuje się również do nas samych? (…)

W pobliżu lampy na werandzie pająk buduje swoją sieć. (…) Elegancki, koncentryczny, wielokątny układ precyzyjnie stabilizuje pojedyncza lina biegnąca do osłony lampy i druga, umocowana do pobliskiej balustradki. (…) Skąd pająk wie, jak zaprojektować, skonstruować, stabilizować, naprawiać i ostatecznie wykorzystać tę elegancką sieć? Skąd wie, że światło lampy przyciąga owady? (…) Do rozpięcia swojej sieci pająk sprytnie wykorzystał geometrię obudowy lampy, metalowej balustradki i drewnianej ściany domu. To nie mogło samo w sobie być zaprojektowane. Musiał istnieć element wyboru, decyzji, połączenia dziedzicznych predyspozycji ze środowiskowymi okolicznościami, których nigdy wcześniej nie znał.

Czy rzeczywiście jest on „tylko” automatem, bez dyskusji wykonującym działania przypisane przez Naturę i nagradzanym za prawidłowe zachowanie obfitymi dostawami żywności? Czy jednak istnieje w tym wszystkim element uczenia się, podejmowania decyzji i samoświadomości?

Przestrzegając ostrych norm inżynieryjnej precyzji, pająk ponownie rozwija swą sieć. Łowiecką nagrodę odkłada na później, być może dużo później. Na razie cierpliwie czeka. Czy wie na co? Czy morzy o tłustych ćmach i smakowitych jętkach? Czy raczej jego umysł jest pusty, bezczynny, pobawiony wszelkich myśli, aż do chwili, gdy szarpnięcie sieci pobudzi go do szybkiego biegu wzdłuż jednej z radialnych nici, aby dopaść i uśmiercić miotającego się owada, zanim zdoła się on uwolnić i uciec? Czy rzeczywiście mamy pewność, że pająk jest pozbawiony nawet słabych i sporadycznych przebłysków świadomości?

Możemy przypuszczać, że pewna szczątkowa świadomość przebłyskuje nawet u najbardziej prymitywnych istot, a wraz z rozbudową architektury neuronowej mózgu świadomość wzrasta.<<

Etymologia: oddychanie

>>Cząsteczka tlenu ma pewne wyjątkowe właściwości. Człowiek oddycha tlenem, opiera na nim swój metabolizm, pozbawiony tlenu – ginie, więc jest naturalne, że nasz zależność od tlenu wzbudza w nas szczególne względem niego uczucia. Wiele współczesnych słów („inspirować” – dosłownie znaczy wdychać, „aspirować” – oddychać w kierunku, „konspirować” – oddychać wraz z, „perspirować” – oddychać przez, „transpirować” – oddychać poprzez, „respirować” – oddychać ponownie, „ekspirować” – wydychać) oraz łacińskich przysłów (na przykład dum spiro, spero, czyli „dopóki oddycham, żyję”) przypomina nam, że wiele aspektów naszej natury kojarzymy z oddychaniem. Od łacińskiego słowa spiritus, oznaczającego początkowo oddech, pochodzą rozmaite współczesne wcielenia (spiritual – duchowy, spirited – śmiały, spiritis – duch, alkohol, zapał – i tak dalej.<<

Na zakończenie

>>Potrafiliśmy doprowadzić do zagłady wiele gatunków, może nam się nawet udać zniszczenie samych siebie, lecz dla Ziemi nie będzie to nic nowego. Ludzie dołączą do długiej listy gatunków, które pojawiają się na scenie, dokonują zmian w scenerii, likwidują część uczestników przedstawienia, a następnie same na zawsze znikają. W następnym akcie pojawią się nowi aktorzy. Ziemia cierpliwie wszystko znosi. Wszystko to już było w poprzednich odsłonach.<<



czwartek, 28 września 2023

Jesień i hybryda

 230923

Jesień zaczęła się dzisiaj, czyli 23 września, o godzinie 8.50. Trzy godziny przed południem w Polsce. O tej godzinie u nas, południe (jako część doby) było gdzieś nad zachodnim Oceanem Indyjskim, to tam Słońce było wtedy w zenicie nad równikiem, czyli świeciło pionowo z góry. W gruncie rzeczy to dziwne, jeśli uświadomić sobie skutek takiej pozycji słońca: otóż ludzie niewiele widzą swojego cienia, ponieważ stoją na nim. Dwa razy w roku słońce jest w zenicie nad równikiem (oczywiście w południe), mianowicie w czasach równonocy wiosennej i jesiennej, czyli styku zimy i wiosny oraz lata i jesieni. Nazajutrz, czyli 24 września, słońce będzie w zenicie już troszkę na południe od równika, i ten punkt będzie każdego dnia przesuwał się dalej (od nas i od równika), aż na styku jesieni i zimy, w najkrótszy u nas dzień, zaświeci pionowo z góry nad Zwrotnikiem Koziorożca. Od 23 września na półkuli południowej dzień jest dłuższy od nocy i codziennie go przybywa, u nas odwrotnie. Ale skąd taka dokładność – co do minuty? Gołym okiem na pewno nie da się zauważyć różnicy, to wiadomo, chociaż starożytni astronomowie różnicę w pozycji Słońca między dwoma sąsiadującymi dniami potrafili zauważyć. Teraz, dzięki komputerom, laserom, satelitom i innym przyrządom pomiarowym, można uchwycić zmiany minutowe, a może i sekundowe. Ziemia jest pochylona w stosunku do swojej okołosłonecznej orbity, i dlatego obie półkule różnie są oświetlane, ale w te dwa dni równonocy, a ściślej w te dwie chwile, tak jest ustawiona, że Słońce dokładnie jednakowo oświetla obie połówki naszej planety.

Moment to przełomowy, chociaż dla nas w zasadzie symboliczny, skoro bardziej zważamy na zmiany klimatu, a częstokroć cały wrzesień uznajemy za pierwszy miesiąc jesieni. Warto jednak wiedzieć, skąd się biorą tak ostre, co do minuty, podziały na pory roku.

Na koniec tego wymądrzania się opowiem o samodzielnie rozwiązanej zagadce. W zasadzie wszystko, co teraz i wcześniej napisałem na blogu o zmianach pór roku, o zmianach pozycji Słońca na niebie, jest wynikiem moich samodzielnych dociekań, i chociaż bywały mozolne nim doprowadziły do jakichkolwiek wniosków, zawsze dawały mi satysfakcje.

 


Na tym zdjęciu (skopiowanym z Wikipedii), pokazany jest moment przesilenia letniego: nasza, czyli północna, półkula wystawiona jest do Słońca, które świeci pionowo na Zwrotnik Raka.

 Tutaj pokazane jest ustawienie Ziemi w pierwszym dniu jesieni i pierwszym wiosny. Słońce świeci w zenicie nad równikiem.

Wracam do zagadki: otóż kiedyś słyszałem, że na półkuli południowej słońce przesuwa się po niebie w odwrotną stronę niż u nas, czyli na półkuli północnej. Wiadomo, że jeśli patrzymy na południe, słońce wschodzi po lewej, zachodzi po prawej naszej stronie, a tam, za równikiem, ma być odwrotnie? Jakim cudem, skoro Słońce nie może przecież przesuwać się po niebie w odwrotną stronę, a i Ziemia kręci się tak samo? No i któregoś dnia puknąłem się w czoło: pewnie, że nie może i nie przesuwa się w przeciwną stronę, ale…

U nas Słońce w południe jest na określonej wysokości, zawsze mniej lub więcej pochylone na południe naszej planety. Żeby dobrze je widzieć, najlepiej stanąć twarzą na południe właśnie, wtedy wystarczy podnieść głowę (o ile będzie to środek dnia) by zobaczyć naszą gwiazdę. Teraz wyobraźmy sobie możliwość przesuwania się nas, obserwatorów Słońca, na południe; co się będzie działo? Jeśli obserwacji dokonamy teraz, czyli w czasie skracania się dni, będziemy widzieć Słońce coraz wyżej, aż na równiku zobaczymy je w zenicie. Jeśli będziemy dalej się przesuwać na południe (czyli w stronę bieguna południowego), Słońce szczytować będzie coraz bardziej za nami, i aby je zobaczyć w środku dnia, nie wystarczy podnieść głowę, a jeszcze trzeba będzie wychylić ją troszkę do tyłu. Im bliżej bieguna, tym bardziej będziemy musieli wychylać naszą łepetynę. Jest sposób, żeby lepiej widzieć Słońce: odwrócić się, czyli stanąć twarzą do północy. No i wtedy okaże się, że Słońce przesuwa się od naszej prawej strony na lewą. To proste i dawno o tym wiedzieliście? To przyjmijcie gratulacje, a ja zostanę z satysfakcją samodzielnego rozwiązania zagadki. Tej i innych dotyczących naszej planety.

O słowie hybryda.

To modne słowo, często słyszane. Mamy samochody hybrydowe, a od niedawna i wojnę hybrydową.

Od początku nie pasowało mi określenie „hybryda” jako nazwa samochodu z napędem silnikami spalinowym i elektrycznym. Zacznę od definicji.

>>Słowo hybryda pochodzi od łacińskiego hybrid – czyli mieszaniec, krzyżówka. Najczęściej termin ten występuje w biologi, gdzie oznacza osobnika powstałego z krzyżówki dwóch innych, odmiennych gatunkowo osobników.<<

Odpowiedź podsunęło mi Google i taka wystarczy, nie ma potrzeby szukać innych definicji. Najbardziej popularną i znaną od dawna hybrydą jest Sfinks, połączenie kobiety, lwa, orła i węża. Przy okazji: dla Greków Sfinks był istotą żeńską. Dużo tego rodzaju hybryd znała nie tylko religia Greków, ale i Egipcjan, a zawsze te twory były nienaturalnym połączeniem dwóch lub więcej istot.

Cóż natomiast mamy we współczesnych „hybrydach”? Jakie nienaturalne połączenie? Są dwa rodzaje silników pracujących jako źródła napędu. Na tym nie koniec ich podobieństw: obydwa kręcą się pracując i obydwa przenoszą to swoje kręcenie na koła przy pomocy mechanicznych przekładni. Jedyną różnicą jest odmienność w sposobie wytwarzania owego kręcenia. Fakt, różnica znaczna, ale tylko jedna i dotycząca wewnętrznej konstrukcji silnika.

Jak dla mnie (zaznaczam ten fakt, ponieważ nie wygłaszam prawd ex cathedra, a jedynie swoje odczucia czy przemyślenia) ta odmienność nie uzasadnia użycia słowa „hybryda”, bo z dawien dawna słowo dotyczyło połączenia fragmentów zupełnie odmiennych istot. Można rozszerzyć znaczenie wyrazu przenosząc je na rzeczy, ale ta naczelna tutaj zasada – całkowitej, może nawet szokującej odmienności – powinna być zachowana. Taką istotną różnicą, uzasadniającą użycie słowa „hybryda”, byłoby zastosowanie zupełnie odmiennych napędów, na przykład kręcący się silnik i żagiel do napędu samochodu.

Jeśli hybrydą ma być samochód mający dwa rodzaje silników, to może i mój samochód powinien być tak nazywany, skoro może być napędzany energią zawartą w benzynie, a więc płynie, lub w lotnym, niewidocznym gazie?

Są inne pojazdy spełniające to kryterium, na przykład autokamping. To klasyczna hybryda, skoro jest jednocześnie samochodem i mieszkaniem. Albo maszyna mogąca jeździć i latać, czyli będąca samochodem i samolotem. Można wymyślić wiele innych hybrydach, ale dość tych, ponieważ już widać pewną ich cechę wspólną, cechę wszelkich hybryd: jest nią niedoskonałość pełnionych funkcji. Ta niemożność dotyczy zarówno latającego samochodu, jeżdżącego mieszkania, samochodu z dwoma rodzajami silników i tworów wymyślonych przez starożytnych, ponieważ jest po prostu immanentną cechą hybryd.

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Marudzenie

 

270822

Można tak nazwać ten tekst, ale dla mnie jest opisem mojego postrzegania zmian rzeczywistości i naszego języka.

Temat pierwszy: ikonki

Zacznę od komputera i używanego systemu operacyjnego Widnows 11. W kolejnych wersjach tego systemu są zapewne liczne zmiany mi nieznane, ale i nie jest moim zamierzeniem napisanie recenzji, a jedynie zwrócenie uwagi na jeden drobny, ale dla mnie wymowny, szczegół. Otóż podstawowe funkcje operacji dokonywanych na plikach, takie jak wycięcie, wklejenie, kopiowanie, itd., wyświetlane są w formie ikonek (na zdjęciu górny rząd). Tekst wyjaśniający, jedno czy dwa słowa, pojawia się po chwili w formie „dymka” – jak w kreskówkach. Oto lista takich ikonek wyświetlonych w czasie prostej operacji. 

 

Pierwsza i ostatnia, nożyczki i kosz, kojarzą się bez problemów, ale cóż mają oznaczać pozostałe symbole, na przykład biały prostokąt z niebieską obwódką i czarnym kątownikiem przy dwóch bokach, albo czwarty symbol w górnym rzędzie? Akurat ten kojarzy mi się z wyglądem drewnianego samochodzika mojego wnuka, a oznacza funkcję zmiany nazwy pliku. Chciałbym poznać bieg kojarzeń twórcy tych ikonek; chciałbym dowiedzieć się, jak, wychodząc od potrzeby zobrazowania wklejenia, doszedł do dwóch zachodzących na siebie prostokątów o odmiennych wielkościach, kształtach i kolorach. Jak mu się skojarzyła operacja zmiany nazwy z grafiką przedstawiającą czarno obwiedziony prostokąt z niebieskimi kreskami? Poniżej są następne ikonki, równie umowne i nie tłumaczące się same. Pochylona szpulka z wystającym patykiem na symbolizować przypięcie do ekranu startowego. Trzeba mi jednak zaznaczyć, że są miejsca, gdzie ikony pasują jak najbardziej, na przykład opisy przełączników nawiewu powietrza w samochodzie, ale tutaj?… Ikonki bywają przydatne, ale nie wszędzie. Na pewno nie tam, gdzie ich symbolika nie jest oczywista.

Stworzono je… właściwie nie wiem po co. Dla ułatwienia? A czy przeczytanie jednego słowa ma być utrudnieniem? Odnoszę wrażenie, że właśnie tak jest: napis jest utrudnieniem dla coraz większej ilości osób, a nadto ikonkę nie trzeba (w zamyśle twórców) tłumaczyć na lokalny język. Owszem, byłoby tutaj trochę racji, gdyby symbol graficzny kojarzył się w sposób oczywisty, jak kojarzą się nożyczki, a tak nie jest. Po kilku miesiącach używania tego systemu operacyjnego nadal nijak mi się nie kojarzą, tyle że pamiętam, iż druga symbolizuje taką operację, trzecia taką, etc, a jeśli nie pamiętam, to czekam sekundę na pojawienie się opisu. Podważam sensowność zamieniania jednowyrazowego opisu na ikonki, bo to dobra droga do utrwalenia procesu odchodzenia od słowa pisanego, zastępowania słów obrazkami. W Windows 11 jeszcze funkcjonuje okres przejściowy, ale tylko patrzeć, jak znikną słowne podpowiedzi, a wtedy bez zakucia funkcji ukrytych za dziwacznymi ikonkami po prostu nie da się obsłużyć komputera – jak kiedyś osoba niepiśmienna nie mogła przeczytać książki. Umiejętność czytania i pisania przestaje być kluczem umożliwiającym korzystanie z dwudziestopierwszowiecznych urządzeń.

Uwaga ogólniejszej natury: w obecnie pisanych programach komputerowych nie pasuje mi powszechnie występująca konieczność dopasowania mojego myślenia i kojarzenia do myślenia i kojarzenia programistów. Mam to nie tylko za przeszkodę w obsłudze, ale czasami i za gwałt na moim umyśle. Nie dlatego, że swoje myślenie mam za lepsze, ale po prostu za inne. Bieg swoich kojarzeń, sposób rozumowania, muszę naginać do pomysłów innych osób, skoro alternatywą jest rezygnacja z obsługi. Dodam jeszcze, że w prostych urządzeniach, jak na przykład kuchenka domowa, pod pewnymi względami bywa gorzej, bo tam wszelkie informacje są przekazywane w postaci bardzo uproszczonych ikonek, czysto umownych, na przykład przy pomocy typowych wyświetlaczy cyfrowych, na których wyświetlane są dziwne kreski, których znaczenie trzeba poznać i zapamiętać. Z instrukcji nie zawsze się dowiemy, ponieważ obecnie jej główną treścią jest informacja o ISO i o niewyrzucaniu urządzenia na śmietnik, a na dokładkę w odmienny sposób „umawiają się” z nami producenci różnych urządzeń.

O słowach

Trwa moda na słowa. O dywersyfikacji i generowaniu pisałem, a ostatnio poznałem nowe słowo: transparent. Nie, to słowo nie oznacza, wbrew spodziewaniu, tablicy czy flagi, a przezroczystą szybę, o czym dowiedziałem się na Allegro chcąc kupić kabinę do prysznica. Przejrzałem wiele ofert, nie znalazłem takiej, na której oferowano szybę przezroczystą lub przejrzystą, wszystkie są transparent, transparentne, albo matowe. Najwyraźniej tego ostatniego słowa jeszcze nie zastąpiono angielską kalką.

Od angielskiego skrótu PR (public relations) utworzono koślawe, nonsensowne słowa „pijar, pijarowy”, i nagle wszyscy zaczęli je używać. Równie głupie jest wyrażenie „lokowanie produktu” powszechnie używane w telewizji na określenie ukrytej formy reklamy. Ten słowny kulfon jest dosłownym tłumaczeniem angielskiego wyrażenia „product placement”, ale nikt się nie postarał o nadanie mu poprawnej w naszym języku formy.

Słowo „kolokwializm” i pochodne istniały od dawna, ale ni z tego, ni z owego powodu nagle popularność zdobył przymiotnik „kolokwialny”. Nikt nie powie o wyrażeniu potocznym, popularnym, codziennym czy trywialnym, wszyscy mówią o kolokwializmie.

Wszędzie działa ten sam mechanizm, który wyklucza z naszego języka zróżnicowanie zastępowane dywersyfikacją, a tworzenie, uzyskiwanie, osiąganie i inne podobne słowa jednym – generowaniem. Ten mechanizm nazwać trzeba pospolitym małpowaniem. Ludzie nie silą się na nadanie swoim wypowiedziom indywidualnych cech, nieznany jest im wymóg urozmaicania wypowiedzi, nieużywania zbyt często tych samych słów, ale za to doskonale znają mechanizm małpowania: „powtarzam za innymi, no bo skoro ludzie tak mówią, to widocznie tak trzeba, to zapewne takie słowa są modne, a ja chcę modnie się wypowiadać”.

Nie mam nic przeciwko przyjmowaniu słów obcych, jeśli w naszym języku nie ma odpowiednika, jak na przykład lizing (ostatecznie, ale z oporami – leasing), ale tłumaczenie wyrażeń nie może być dosłowne, skoro normy językowe są odmienne. W ten sposób zaśmiecamy nasz język, jednak mało i coraz mniej jest Polaków, którym zależy na dobrej polszczyźnie.

niedziela, 14 sierpnia 2022

Na wschodnim Roztoczu

 090822

Nareszcie wybrałem się dalej na wschód, do wioski oddalonej od granicy z Ukrainą o 30 kilometrów.

Samochód zaparkowałem w wiosce Łuszczacz; wyobrażam sobie Anglika próbującego wymówić to słowo...

Na stronie roztoczewita.pl  znalazłem takie wyjaśnienie nazwy:

>>Nazwa miejscowości pochodzi najprawdopodobniej od „łuszczenia gontów” (rodzaj pokrycia dachowego) przez mieszkańców, głównie w drewnie jodłowym. Miejscowa ludność opowiada również o hucie szkła, która znajdowała się we wsi, jej właściciel nazywał się Łuszcz i od jego nazwiska wywodzi się Łuszczacz.

Wieś jest najwyżej położoną miejscowością w woj. lubelskim, powyżej 350 m. n. p. m.<<

Nazwa sąsiedniej wioski też była oryginalna, chociaż z zupełnie odmiennego powodu: otóż zwie się Róża.

Piszę o tych wioskach w związku ze wspomnianymi wcześniej niedostatkami rolnictwa w okolicy. Wydaje się, że trudno uzyskać godziwe dochody z uprawy tych ziem, ale obraz tych wiosek zdaje się temu przypuszczeniu zaprzeczać. Widziałem zadbane domy i uliczki, porządek i zamożność.

 


Wzgórze Wapielnia, na którym byłem, jest najwyższe w tej części krainy, a Łuszczacz jest najwyżej położoną miejscowością w Lubelskim, ale nie widać tego, ponieważ względne wysokości wzgórz są małe, a kąty pochylenia ich zboczy jeszcze mniejsze. Na zachodnim Roztoczu szczyty wzgórz, aczkolwiek niższe w metrach nad poziom morza, wyżej wznoszą się nad podnóże, są więc wyraźniej widoczne i bardziej malownicze. 



Drugą istotną różnicę zauważyłem na polach. Otóż więcej widziałem nieużytków i pól zalesionych, a ziemia tam nierzadko jest piaszczysta i dużo w niej kamieni.

 



Szczyt wzgórza Wapielnia jest wyraźny i dość stromy, oczywiście jak na standardy roztoczańskie, ale zalesiony, więc bez widoków. Byłem nieco zaskoczony, ponieważ przed wyjazdem czytałem o wspaniałych (tak je określono) widokach ze szczytu tego wzgórza. Jakoś ich nie zauważyłem, chociaż nieco niżej i dalej od wzgórza widoki są ładne. 


Ładne, ale nie wspaniałe. Zdjęcie zamieszczone na tej stronie zrobione było z podnóża wzgórza, nie ze szczytu; wiem, bo szedłem drogą widoczną na fotografii.

Będąc u podnóża, na granicy lasu, nastawiałem się na przynajmniej piętnastominutowe podejście na szczyt, ale najwyraźniej źle oceniłem odległość, bo po kilku minutach stałem przy słupku pomiarowym. Rozejrzałem się wokół; drzewa i doły charakterystyczne dla starych wyrobisk górniczych. Niektóre spore, ze skalnymi ścianami – rzadkość uznana za pomnik przyrody. Niewielkie skalne ścianki ukryte są wśród drzew – żywych i martwych – a takie splątanie kamieni z drzewami i ich próchniejącymi resztkami, tworzącymi miejscami gąszcze trudne do przejścia, może się podobać.

 



Mało jest polnych dróg w okolicy, ale teraz, gdy na wielu polach są ścierniska, można wygodnie i bez wchodzenia w szkodę iść gdzie się chce nie zważając na drogi. Jedyny zauważony szlak turystyczny wiedzie głównie lasami. Nie wiem, dlaczego. Może jego twórcy uznali, że las będzie ciekawszy dla turysty niż dalekie roztoczańskie widoki? Lubię lasy jasne, z dużymi drzewami, ale nawet takie przegrywają z dalą, zwłaszcza w słoneczny dzień.


Oto zwykły widok: wieże GSM. Stoją wszędzie, jest ich tysiące; bez nich nasze smartfony nie działałyby. Należę do pokolenia pamiętającego wyjazdy na pocztę lub do centrum miasta w poszukiwaniu działającego automatu telefonicznego, dlatego mimo używania telefonu komórkowego od ponad ćwierćwiecza, nadal zwracam uwagę na urządzenia sieci GSM i na wygodę komunikowania się. Dzisiaj, jak niemal na każdej wędrówce, siedziałem na brzegu pola, daleko od wioski, pod lasem, i rozmawiałem z kolegami mieszkającymi na drugim końcu Polski; czyż nie jest to zadziwiające? Zauważyłem, że sygnał był silny, a gdy rozejrzałem się, zobaczyłem szczyty tych dwóch wież wystające ponad garb ziemi; te rozmowy, zamienione na fale radiowe, biegły przez ich anteny. Do tej transformacji też przywykliśmy, a przecież jest oszałamiająca, skoro te fale, takie nie wiadomo co, bo jak inaczej nazwać pola elektromagnetyczne, pędzą z szybkością światła.

Co prawda i uciążliwość też odczuwam, a bywa, że i protest przeciwko oczekiwaniu przez wszystkich bycia „pod telefonem” zawsze i wszędzie.

Dość o drobiazgach, teraz trzy tematy naprawdę ważne:

Nie widuję już gwiazdnic wielkokwiatowych, a inną odmianę, z małymi kwiatkami. Nie udało mi się zrobić żadnego dobrego zdjęcia tym ładnym kwiatuszkom, bo aparat dostrzega jedynie trawę. Niedawno pisałem o nazwie tych kwiatów, że powinny nazywać się wielokwiatowe, nie wielkokwiatowe; teraz wiem, dlaczego tak je nazwano – właśnie dla odróżnienia od odmian z małymi kwiatkami, jak te oglądane dzisiaj.

Zwykle widzę zielone pąki albo rozwinięte już drobne kwiaty nawłoci. Dzisiaj udało mi się podpatrzeć roślinę na stopniowej przemianie zieleni w żółć, ale o zrobieniu zdjęcia zapomniałem.

Już dawno po zbiorach czarnych porzeczek, ale na krzewach znaleźć można nieliczne owoce przegapione przez ludzi lub kombajny. Nawet małe są słodkie, aromatyczne, soczyste – po prostu pyszne.

Myszkując wśród porzeczkowych krzewów zauważyłem wzgórze z potrójnym słupem pomiarowym, wznoszące się po drugiej stronie wąskiej, zalesionej doliny. Chociażby z tego powodu warto było tam pójść, a jeszcze widziałem na zboczu wzgórza wysokie miedze z pojedynczymi drzewami. Poszedłem ścierniskiem opadającym ku ścianie lasu w dole; myśl o szukaniu dogodnego przejścia wydała się równie kusząca, jak widok czereśni na wysokiej miedzy.


Z każdego wyjazdu przywożę wspomnienie miejsc szczególnie ładnych, najlepiej zapamiętanych, najurokliwszych; dzisiaj widziałem takie na tym bezimiennym wzgórzu: falista linia poletek pnących się po zboczu, miedza pod czereśniami na której zrobiłem przerwę, i niebieski pasek wołającej mnie dali widzianej spod słupka. Mam nadzieję wrócić tam kiedyś.

Obrazki za szlaku.

Zalesione lub opuszczone pola.



Nie zawsze inwestycje na wsiach (i nie tylko tam) są trafione, to znaczy potrzebne dla mieszkańców. Oto kilometrowy chodnik między sąsiednimi wioskami, najwyraźniej po prostu nieużywany. 

 

Uroczy zakątek pod brzozą na skraju pól. Kusi kontrastem i delikatnym, ruchliwym, zielonym cieniem.

Trasa: z wioski Łuszczacz na wzgórze Wapielnia. Później polami i drogami między Zielonymi, Łuszczaczem a Różą.

Statystyka: przeszedłem 18 km w czasie sześciu godzin, odpoczywałem (czytaj: gapiłem się siedząc na miedzy) 4,5 godziny. Prawie pięć godzin zajęła mi jazda w obie strony, dlatego uznałem, że wracać tam będę tylko na dwudniowe lub dłuższe wędrówki.

Ten dzień był pięćdziesiątym spędzonym na roztoczańskich drogach; pierwszy raz byłem tam w kwietniu minionego roku. W drodze na i z Roztocza przejechałem łącznie około 12 tysięcy kilometrów, a przeszedłem tysiąc. To szacunki, bo aż tak drobiazgowy nie jestem, by wszystko zapisywać. Dla porównania: po Górach Kaczawskich chodziłem 188 dni, ale w ciągu jedenastu lat.


 



























czwartek, 16 czerwca 2022

Dzień róż

 110622

Mimo wyjazdów na Roztocze co kilka dni, nadal brakuje mi widoku pól, drogi, wędrówki, słońca, kwiatów; odczuwania pełni wiosny czy lata i ciepła. Na drugi dzień po powrocie myślę o kolejnym wyjeździe i już chciałbym jechać, a nie mogę, bo często zdarzają się ograniczenia rodzinne, zawodowe czy organizacyjne; ostatnio są to kłopoty z samochodem. Obiecuję sobie wyjechać wcześniej niż zwykle i chodzić do zmroku, ale jak to zrobić w czasie najdłuższych dni roku? Wracając, patrzę na słońce i czynię sobie wyrzuty z powodu niewykorzystania ostatnich godzin dnia, a przecież długo chodziłem, do bólu nóg. Spokój odzyskuję dopiero po zachodzie słońca.

Czuję nienasycenie. Cieszy mnie ono, mimo wspomnianych wyrzutów, bo świadczy o nienaruszonej (wędrówkami i wiekiem) potrzebie kontaktu z przyrodą.

Dzień nazwałem różanym, ponieważ kwiaty dzikich róż widziałem niemal cały czas. Różane krzewy rosły w przydrożnych kępach; niektóre wspinały się na sąsiednie drzewa, zwłaszcza na głogi, a gdy nie mogły znaleźć oparcia, długie ich pędy wychylały się na drogę; w takich miejscach widywałem kwiaty omalże dotykające ziemi. Rosły w szpalerach, ale i widywałem pojedyncze krzewy samotnie rosnące na miedzach czy na przydrożu. Wokół nich unosił się zapach kwiatów – delikatny, nienachalny, bardziej szlachetny od zapachu butelkowanego.



Drugą rośliną tego dnia był bez czarny. Ta roślina rośnie tam, gdzie tylko nie jeździ pług i gdzie znajdzie odrobinę miejsca. W te dni widziałem białe baldachogrona ich kwiatów wszędzie, widać je wielu moich fotografiach. Użyłem brzydkiego słowa „baldachogrono” nie wiedząc, jakim je zastąpić, wszak „grono” nie pasuje do kształtu przyjmowanego przez kwiaty tego bzu. Są one małe i białe, wydają się tak zwykłe, tak pospolite, że nie zwracamy na nie uwagi, a to błąd. Trzeba nachylić się i dokładnie im przyjrzeć, wtedy łacno może się okazać, że wcale nie są takie tuzinkowe. 

 


 Przesunąłem się w swoich wędrówkach na wschód, ale niewiele. Nim dotarłem, wodząc palcem po mapie, do nieznanych stron Roztocza, zobaczyłem niedaleko moich ulubionych Gródek kilka nieznanych mi wzgórz i postanowiłem je poznać. Różnie z nimi bywa, nie zawsze, a właściwie rzadko kiedy są one wypiętrzeniami zapewniającymi dalekie widoki, ale spróbować przecież warto. Zaparkowałem na brzegu miasteczka Frampol i poszedłem na północ, ku Chełmikowi, pierwszemu wzgórzu z mojej dzisiejszej listy.

Jak to zwykle bywa na moich wędrówkach, tam, gdzie droga się kończyła lub skręcała w inną stronę, szedłem brzegiem lasu i pól albo miedzą. Niełatwe do przejścia są teraz takie skróty, ale nie są długie i dają wędrówce namiastkę marszu na orientację. Tylko namiastkę, skoro w każdej chwili mogę sprawdzić gdzie dokładnie jestem, ale właśnie ta pewność nieznanej przecież drogi, właściwie bezdroża, sprawia mi dziecinną przyjemność. Skręcam z polnej drogi w las, idę jego brzegiem odchylając rękoma niskie gałęzie i wiem, że za kilka minut, po przejściu dwustu metrów, trafię na inną drogę, „moją” – i trafiam!

Chełmik okazał się wyraźnie zaznaczonym wzgórzem, a widok z jego szczytu był daleki i rozległy. 

 


 Wzgórza Łamaniec, Amelin i Poranna Góra są chyba tylko na mapie wzgórzami, w terenie trudno je zauważyć. Na przykład: zbliżając się do Amelina, zobaczyłem dość wyraźne, aczkolwiek niewielkie wzgórze, i trafiwszy na nieuprawiane pole, skręciłem ku niemu. Na szczycie sprawdziłem mapę: od szczytu dzieliło mnie jeszcze ponad dwieście metrów, a więc stałem na innym, bezimiennym wzgórzu. Rozejrzałem się, zrobiłem zwiad, i stwierdziłem, że zaznaczony na mapie punkt szczytowy jest w zagajniku rosnącym albo na tej samej wysokości, albo i nieco niżej. Wyraźniej różnicę wysokości widać było pod Poranną Górą: kiedy od wiatraka stojącego na pokaźnym wzniesieniu szedłem ku tej górze, schodziłem niżej, co widać i na zdjęciu. 


 Po dojściu do ściany gęstego lasu zawróciłem, ale nie od razu: znalazłem tam kępę poziomek z czerwonymi, aromatycznymi owocami. Nie zdążyłem zrobić im zdjęcia przed zjedzeniem. Po prostu wszystko działo się zbyt szybko :-)

Uznałem – wracam do wzgórz – że najwyższym szczytem jest ten z wiatrakiem, a Poranna Góra jest mniejsza i zalesiona, albo na mapie jest błąd, i Poranna jest tam, gdzie wiatrak. Z ostatniego wzgórza, Kopyczyzny, są widoki, chociaż nie panoramiczne, bo ograniczone drzewami. Stoi tam wieża widokowa, z niej oczywiście widoki są rozleglejsze, ale znając niewielką część Roztocza, znam wiele miejsc bardziej widokowych, nawet bez wieży; dzisiaj też takie poznałem. Może dlatego ta budowla próchnieje spokojnie, nie niepokojona przez turystów: niektóre stopnie schodów się rozpadają, droga jest zarośnięta, a w pokrzywach przy wieży stoi coś podobnego do stojaka na rowery. Może gdyby była ścieżka prowadząca z miasteczka na wieżę, byłoby inaczej, ale nie znalazłem żadnej; schodząc do Frampola, kluczyłem wśród drzew gęstego lasu.

 




Wspomniane wyżej ładne miejsca znalazłem w pobliżu wsi Bononia i Majdan. Pamiętam, jak do nich dojść i gdzie w pobliżu zostawić samochód; na pewno tam wrócę. 

 



Tutaj uwaga o nazwach. Na Lubelszczyźnie nierzadko spotyka się wsie Majdan lub Majdanek. Nazwa wzięta jest z tureckiego, prawdopodobnie za pośrednictwem Tatarów, a oznacza plac we wsi lub w obozie. Do najbardziej znanych należy Majdanek, obecnie dzielnica Lublina i miejsce lokalizacji jednego z większych hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Tatarzy nie są już nieproszonymi naszymi „gośćmi”, ale ślad po nich został, zapewne nie jedyny.

Obrazki ze szlaku

Wszystkie dni wiosennych wędrówek powinienem nazwać dniami kwiatów, skoro tak wiele ich widzę. Jedne przekwitają, ale drugie zaczynają kwitnienie, a przecież są i te niespieszące się, kwiaty długo kwitnące, na przykład przetaczniki, chabry czy gwiazdnice. Czasami kwiaty tych ostatnich są spore, ale częściej widuję maleńkie i bardzo liczne, jak na tym zdjęciu, i wtedy myślę, że gwiazdnica powinna nazywać się wielokwiatowa, a nie wielkokwiatowa.

 


Kwiaty. Cud przyrody, sposób Natury na przekupienie owadów i zadziwiający dowód na zbieżność ich potrzeb z naszą estetyką.

Wśród pszenicy rosły trzy kwiaty maku, tylko trzy, ale z tego powodu zwracały uwagę. Były wyjątkowe.

 


Zapowiada się urodzaj na śliwy tarniny, a i aronie pokazują mi liczne swoje zielone kulki owoców. 

 


 Wąskie, nieuprawiane pole wiodło łagodnie pod górę, na szczycie garbu stała ambona; skręciłem ku niej i nawet wszedłem na górę. Po drodze na między zobaczyłem gruby pień głogu pozbawiony konarów. Czy naprawdę przeszkadzały?


Jedna z wielu kapliczek przydrożnych. Aparat trzymałem prosto, to ona jest pochylona. Ponad sto lat temu postawił ją prywatny fundator, a taki zwyczaj nie był i nie jest rzadkością na Roztoczu. 

 


Dwa kolory zbóż: lekko niebieskawy odcień zieleni pszenicy, i łagodna, domieszkowana żółcią aksamitna zieleń jęczmienia.


Wracając, przejeżdżałem obok miejsca w pobliżu Gródek, które już na początku moich roztoczańskich wyjazdów zwróciło uwagę swoją urodą, a że jak zwykle szkoda mi było słonecznego końca dnia, zaparkowałem i poszedłem przywitać się z nim. W niskim słońcu letniego przedwieczora droga i pola na zboczu wzgórza były wyjątkowo urokliwe. Muszę tam wrócić, przecież te dalsze, wschodnie, nieznane rejony Roztocza zaczekają na mnie. 





Trasa: Wyszedłem z Frampola. Byłem na szczycie Chełmika oraz w pobliżu szczytu wzgórza Łamaniec Rolniński i we wsi Majdanek. W drodze na wzgórze Kopyczyzna byłem pod wzniesieniami Amelin i Poranna Góra.

Statystyka: od wyjścia z domu do powrotu minęło 14 godzin, a na szlaku byłem 11, czyli jazda w obie strony zajęła mi trzy godziny. W ciągu siedmiu godzin przeszedłem równo 20 kilometrów. Brakujące w bilansie cztery godziny przesiedziałem w ładnych miejscach lub przegadałem ze znajomymi.