Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góry Kamienne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Góry Kamienne. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 lipca 2025

W Górach Kamiennych

 250625

 Widoki piękne i dalekie, zieleń roślin soczysta i lśniąca w słońcu, błękit nieba czysty i głęboki, radość pierwszych dni lata. Tak opisałbym w jednym zdaniu ten dzień w Górach Kamiennych.

Przyjechałem na dwutygodniowy urlop w Sudety. Pierwszego dnia pojechałem bladym świtem w moje Góry Kaczawskie gasić tęsknotę, a że była uporczywa, do samochodu wróciłem po czternastu godzinach wędrowania. W następne dni, nieco uspokojony, odwiedzałem liczne moje miejsca w Sudetach i poznawałem nowe. O wieży na Dzikowcu Wielkim dowiedziałem się przypadkiem, a widziana na zdjęciu wydała mi się ciekawie wykonana i niebrzydka, więc długo się nie zastanawiałem. Z parkowaniem u podnóża góry nie ma kłopotów, a szlaków na szczyt wiedzie kilka, mniej i bardziej stromych. W zależności od wybranej trasy i kondycji, czas wejścia na szczyt wyniesie od jednej do dwóch godzin. Zasapać się można, owszem, jako że różnica wysokości wynosi około 300 metrów, czyli sto pięter. Poznałem dwa szlaki, i okazało się, że nawet ten dłuższy a łagodniejszy na dość strome odcinki. Nie jestem sprinterem, strome podejścia męczą mnie dość szybko, ale mam na nie prosty a skuteczny sposób: nie spieszę się. Korzystam z każdej okazji by spokojnie obejrzeć niechby fragment dali lub coś ładnego blisko mnie, czasami pod nogami. W góry takie jak Sudety, a więc nie wymagające umiejętności alpinistycznych, nie idę dla wejścia na szczyt, a dla drogi, dla bycia pod niebem, nie stropem, dla patrzenia w dal, nie w ekran. Na szczyt można wjechać wyciągiem, ale to udogodnienie mam za właściwe tylko dla niepełnosprawnych i ludzi bardzo wiekowych. Wszyscy pozostali, także siedemdziesięciolatkowie (jak ja), na górę powinni wejść. Chociażby dla zachowania swojej sprawności.

 Wieża spodobała mi się: ma podstawę koła, a dzięki pomysłowemu rozchyleniu ku górze nie jest ociężała, a nawet czyni wrażenie lekkości, co nie jest łatwe do osiągnięcia. Jej łagodnie wznoszący się taras widokowy o długości kilkuset metrów zamontowany jest na zewnątrz konstrukcji nośnej, więc idąc nim nic nie zasłania widoków. Wysokość wieży wynosi 38 metrów, czyli tyle co jedenastopiętrowy wieżowiec, a pokonuje się ją bez wysiłku, właściwie nie wiadomo kiedy. Niepełnosprawni oczywiście mogą wjechać wózkami. Na szczycie swobodnie zmieści się nawet duża grupa ludzi, ponieważ cała powierzchnia szczytu wieży ma podłogę, jest jedną wielką platformą widokową.  
Konstrukcja wykonana jest z cynkowanych stalowych elementów, i odpowiednio konserwowana może służyć – bez przesady – nawet sto lat. Tablica stojąca u wejścia informuje o koszcie budowy wynoszącym 6,5 miliona złotych. To dużo, fakt. Tyle kosztuje budowa ośmiu czy dziesięciu domów jednorodzinnych, ale tak duża konstrukcja budowana jednostkowo i stawiana na szczycie pokaźnej góry tańsza nie będzie. Jeśli porównać koszt budowy do ceny czołgu wynoszącej 30 albo i 40 milionów, wieża jest tania. Nadto dzięki wieżom mamy przeżycia estetyczne, a przez czołgi mamy dziurę budżetową i kłęby spalin.

Do wież widokowych mam ambiwalentny stosunek nie tylko w odniesieniu do kosztów ich budowy. Jestem im niechętny, ponieważ skokowo zwiększają ilość nie tylko turystów, ale i pseudoturystów, a w związku z nimi ilość śmieci, hałasu i zdeptanego runa leśnego. Jestem im przychylny, ponieważ zachęcają leniwych ludzi do ruszenia się z domu i przejścia niechby kilku kilometrów. Wyjdzie im to na zdrowie, a jeśli przy tej okazji kupią coś na miejscu (a niechby tylko zapłacą za parking) to i wspomogą lokalny drobny biznes. Na pewno jakaś część – zapewne niewielka, ale jednak potencjalnie istniejąca – tych niedzielnych turystów łyknie bakcyla i rozpocznie swoją przygodę z naturą i górami.



Widok ze szczytu jest oczywiście w pełni panoramiczny. Widać niezliczoną ilość gór i górek w promieniu ponad dwudziestu kilometrów. Z bliższych szczytów szczególne wrażenie czyni Stożek Wielki, góra wysoka, stroma i faktycznie stożek przypominająca. Bliski jest też Chełmiec, obok Boreczna, nieco dalej Trójgarb – wałbrzyskie góry, a z drugiej strony szczyty Gór Kamiennych.

Była wczesna godzina, na wieży spotkałem tylko jedną osobę, kobietę. Chwilę rozmawialiśmy, a po pożegnaniu się poszedłem dalej. Godzinę później, stojąc na drugiej wieży, mniejszej i starszej, usłyszałem na schodach kroki, po chwili zobaczyłem znajomą turystkę. Drugie spotkanie okazało się nie być ostatnim: parę dni później z nią i dwojgiem jej znajomych byliśmy w masywie Skopca i w Trzmielowej Dolinie. Zaskakujące bywają kontynuacje przypadkowych spotkań.

 Na mapie zaznaczone są widokowe miejsca na zachodnim zboczu. Zszedłem do dwóch z nich, ale okazało się, że przestały być widokowe, drzewa zasłoniły dal.

 W pobliżu Dzikowca, mianowicie w okolicy Kuźnickiej Góry, jest też niemało malowniczych łąk i górek dla miłośników pogórzańskich krajobrazów, a do nich i siebie zaliczam. Postaram się wrócić tam.

Obrazki ze szlaku



 Piękno letniego dnia na szlaku.

 Dzikowiec Wielki wcale nie jest taki wielki.



 Okolice Kuźnickiej Góry i Boguszowa Gorce.

Trasa: Góry Kamienne w pobliżu Boguszowa Gorce. Wejście na Dzikowiec Wielki i na obie wieże, nową stalową i starą drewnianą.

Parę godzin w okolicach Kuźnic Północnych i Południowych w Górach Wałbrzyskich, w pobliżu Boguszowa Gorce. Wejście na Kuźnicką Górę.

Statystyka: 10 godz i około 12 km.





















sobota, 10 października 2020

W Górach Kamiennych

240920
Ze wsi Łomnica wokół Gomólnika Małego do żółtego szlaku, nim przez Skalną Bramę na Rogowiec i dalej w dół, na otwarte hale. Przejście na zbocze Ostoi, powrót do wioski.

Z Krakowa, gdzie obecnie pracuję, do Leszna przyjechałem późno, rozpakowałem samochód układając na tapczanie górę pakunków, złapałem torbę i pojechałem na zakupy. 

Kończył się pierwszy dzień urlopu, szykowałem się do wyjazdu w góry.

Wróciwszy, wszystko robiłem naraz (nie wiem, czy taki sposób przyśpiesza prace), chcąc położyć się wcześnie. Przez ponad dwa miesiące wstawałem po godzinie dziewiątej, kładąc się nad ranem, a jutro miałem wstać o trzeciej. Światło zgasiłem dopiero o godzinie 22, pięć godzin przed pobudką i miałem kłopoty z uśnięciem, a gdy w końcu usnąłem, potrzebny był wspólny wysiłek dwóch budzików żeby mnie obudzić.

Jeszcze nocą zabrałem Janka z Legnicy i pojechaliśmy do Głuszycy, miasteczka we wschodniej części Gór Kamiennych. Kilka tygodni temu oglądałem serię zdjęć na Instagramie zrobionych właśnie tam, okolica tak mi się spodobała, że postanowiłem ją zobaczyć.

Znaczna część tych gór ma drugą nazwę, Góry Suche. Nie bardzo wiem czy są to synonimy, a jeśli nie, to gdzie się jedne kończą a zaczynają drugie góry, skoro na mapie obydwa napisy zazębiają się, ale tak po prawdzie, jakie to ma znaczenie dla widoków i przeżywania?…

Pokręciliśmy się po Łomnicy, wiosce u stóp Gomólnika Małego i Ostoi, gór, które mieliśmy poznać.

Rozczłonkowana to wioska, z pojedynczymi domkami siedzącymi na stokach gór, a wiele z nich oferuje noclegi. Zwróciłem uwagę na ich ilość odruchowo porównując do Gór Kaczawskich. Wszędzie, w każdym sudeckim paśmie, więcej jest turystów i większe dla nich zaplecze. Czasami ten fakt budzi we mnie odrobinę żalu (takie ładne góry, a niedocenione!), ale częściej odczuwam zadowolenie; bywa nawet, że z dodatkiem mściwości:

Dobrze wam tak! Nie wiecie, gdzie cicho, pusto i ładnie! A może i nie chcecie wiedzieć, bo cisza wam przeszkadza, więc tłoczcie się tutaj, mnie zostawiając Góry Kaczawskie.

Kiedy na parkingu wysiadłem i rozejrzałem się, przypomniał mi się niedawny sen. Kupowałem w nim używane trabanty, duże fiaty i polonezy, czyli samochody popularne w czasach mojej młodości. Kupowałem, bo były tanie, mając zamiar jeździć nimi. Co dalej było w tym śnie, nie pamiętam, ale doznałem dziwnego stanu, jakby deja vu, widząc takie same samochody, w podobnym do tego ze snu kącie parkingu. Moje samochody ze snu?

Widoki z otwartych przestrzeni są tam ładne, dokładnie takie, jakie cenię najbardziej. Wyżej, na górskich grzbietach, też są miejsca widokowe, szczególnie dalekie ze szczytu Rogowca, ale właśnie odległości pozbawiają widoku szczegółów i oczywiście do dobrego oglądu wymagają przejrzystego powietrza, co wcale nie jest częste. Będąc niżej, na łąkach u podnóża gór, widziałem po drugiej stronie małej dolinki parę domków na hali pnącej się ku ścianie lasu – widok bardzo malowniczy i budzący ciepłe myśli. Stojąc wysoko, na szczycie, i patrząc na odległe o 10 czy 20 kilometrów łąki i góry, nie widać takich szczegółów. Świat widziany z takiej perspektywy traci szczegóły, nie widać ludzi, a i zdecydowanej większości ich budowli. Oczyszcza się, owszem, ale i staje się anonimowy, trochę zimny. Nie można wypatrzeć polnej dróżki którą można by pójść, a nie widząc samotnego drzewa na hali, nie poczuje się pragnienia poznania go z bliska.

Na szczycie Rogowca są resztki kamiennych murów średniowiecznego zamku. Pobieżnie przeczytałem o jego losach: zbrojna wyprawa przeciwko bratu, atak na wojska innego księcia, oblężenie, wyprawy łupieskie, zniszczenie. Typowy los takich budowli.

Zachowane resztki murów pozwalają wyobrazić sobie ogrom i skalę trudności prac budowlanych. Ilu ludzi zginęło przy ich wznoszeniu, ile w czasie rozlicznych walk? Dlaczego nasza historia jest spisem wojen i mordów?

Ciasne mury, w nich pewnie ludzki smród, a wokół bezkresna, wolna i piękna przestrzeń Ziemi.

Patrząc na góry widoczne ze szczytu, a widać znaczną część pasma Góry Kamiennych oraz Wałbrzyskich, znajduje się uzasadnienie takiego, nie innego ich podziału. Granicami są zwykle głębokie i rozległe doliny. Góry po ich drugich stronach przypisywane są innym pasmom. Widziałem Chełmca, chociaż Wałbrzycha, nad którym się ta góra wznosi, nie było widać. Za to z drugiej strony góry wyraźnie widziałem Boguszów Gorce, odległe o kilkanaście kilometrów. Wysokie, stożkowate góry Grzbietu Rybnickiego Gór Wałbrzyskich przyciągały wzrok, a z drugiej strony wznosił się rozległy, niemały Bukowiec. Szukałem na nim swoich śladów sprzed lat, ale chyba byłem za daleko, bo nie zobaczyłem. U jego podnóża zaczyna się rozległa, malownicza dolina. Snuliśmy plany jej obejścia, pokazując sobie możliwe przejścia.

Schodząc, wypatrzyłem między drzewami otwartą przestrzeń i namówiłem Janka na skrót.

Okazał się bardziej stromy niż się wydawało i dłuższy. Omijałem zarośla, słysząc marudzenie Janka za mną, a gdy chaszcze się skończyły, wyszedłem na dukt ze znakiem szlaku zostawionego wyżej. Mogłem sobie darować to przedzieranie się i wygodnie iść szlakiem, ale – tak się tłumaczyłem – odezwał się we mnie kaczawski zwyczaj chodzenia nie tylko bez szlaku i dróg, ale nierzadko po prostu bezdrożem.

Przeszliśmy w poprzek wioskę i dolinę, wchodząc na odkryte, bardzo widokowe zbocza Ostoi. To miejsca, z którymi trudno się rozstać. Siedzieliśmy na zboczu gapiąc się wokół i nie chciało się nam już nigdzie iść, zwłaszcza, że po chmurnym początku dnia, niebo wybłękitniało.

Tak po prawdzie to nie wiem, czy wstrzymywała nas późna już pora dnia, widoki, czy zmęczenie.

Kiedy światło niskiego słońca opuściło dolinę, wstaliśmy i poszliśmy w dół, do wioski.

Tym górom nie brakuje urokliwych widoków i ciekawych miejsc, tylko… to nie są TE góry. Żaden argument – mówicie? Nieprawda, a zgodę i wsparcie znajdę u każdego zakochanego.
















niedziela, 5 kwietnia 2015

Buki we mgle


Ledwie wyjechałem w coroczną delegację, a już z obawą myślę o siedmiomiesięcznej przerwie w wędrówkach, a już obiecuję sobie – jak co roku - w przyszłym sezonie górskim nie opuścić żadnego weekendu, niechby deszczowego. Zapewnienie o tyleż daremne, że najwyraźniej wpadłem w pułapkę: im więcej czasu spędzam na wędrówkach, tym bardziej mi ich brakuje. Gdy zaczynałem swoją przygodę z górami, w Sudetach spędzałem kilka dni w roku, tej zimy włóczyłem się prawie miesiąc.

Jadę odczuwając tęsknotę, ale wyjazd gasi ją na kilka dni, a później czuję się jak ten motyl pędzony feromonami kochanki.

Pojechać gdzieś, tam kłapnąć drzwiami samochodu, zostawić wszystko za sobą, założyć plecak i po prostu iść. Nieważna pogoda i trasa, byleby droga rozwijała się przede mną.

Pojechałem z kolegą w Góry Kamienne, ściślej w ich część nazywaną Górami Suchymi, które dzisiaj suche nie były - dzień był mglisty i deszczowy.

Budzik nastawiłem na 1.45, a na myśl o zawirowaniach związanych ze zmianą czasu, dla pewności ustawiłem dodatkowy budzik w drugim telefonie. Obudziłem się o pierwszej, bezskutecznie próbowałem usnąć, w końcu wstałem i zaparzyłem mocną kawę zaczynając długi dzień, ostatni dzień mojego sezonu górskiego.

W Sokołowsku, najwyraźniej biedniejącej i pustoszejącej miejscowości na krańcu Polski, byliśmy o szóstej. Kwadrans później szliśmy niebieskim szlakiem wiodącym po szczytach kolejnych gór w stronę Waligóry, a tam, ledwie dwieście metrów wyżej, chmurna wiosna ustąpiła miejsca zimie. Wiał porywisty, mroźny wiatr, śniegu leżało dużo, miejscami nogi zapadały się wyżej kostek. Jeszcze w połowie zbocza Włostowej, pierwszej naszej góry, zdążyliśmy zobaczyć w oddali Stożek Wielki, górę na którą muszę kiedyś wejść, później weszliśmy we mgłę i do końca dnia nic dalekiego nie widzieliśmy. Trudno. W nagrodę dużo widzieliśmy obok nas, a pierwszym widokiem był rzadko spotykany las jaworowy na zboczu Włostowej. Po raz drugi w życiu szedłem wśród jaworów (pierwszy był gdzieś w Górach Bialskich), a las taki czyni duże wrażenie. Młode jawory oglądane zimą są trudno rozpoznawalne, dość tuzinkowe, ale duże drzewa, z ich tak charakterystycznie łuszczącą się korą, nierzadko porośniętą mchami, wydają się drzewami bardzo, bardzo starymi. 


Mnie czasami kojarzą się z bajką, w której zgubione dzieci – tak sobie wyobrażam – błądzą w zaczarowanym lesie, wśród straszących je drzew.

Góry Suche mają charakterystyczną budowę. Kolega, niezły znawca Tatr, dostrzegał ich podobieństwo do zachodniej części naszych najwyższych gór. Nieba nie dotykają, najwyższe niewiele przewyższają 900 metrów, ale ich zbocza są strome, miejscami nawet bardzo, a całe góry podobne są do stożków – jak miano wspomnianej góry wznoszącej się nad sąsiednim Unisławem Śląskim.

Mimo mgły i deszczu, kilka razy mijaliśmy grupki turystów; widziałem ich więcej, niż w najładniejsze dni kaczawskich wędrówek. Na myśl o pustych drogach moich gór, poczułem zazdrość z odrobiną smutnego zawodu, ale i dziwną satysfakcję: drogi Gór Kaczawskich są moje, nie muszę się z nikim dzielić.

Widzieliśmy kilka wielkich kęp śnieżycy wiosennej; to właściwie nie były już kępy, skoro gęsto rosły na sporych połaciach stoków. Sporo spędziliśmy czasu na ich kontemplacji i fotografowaniu. Tomek śmiesznie wyglądał klęcząc przy kwiatkach, z głową przy ziemi; na pewno ja wyglądałem równie pociesznie.




 Gdy patrzy się na te rozległe dywany kwiatów, zadziwia ich delikatność, czystość, chciałoby się powiedzieć czystość dziewicza i bezbronna, ujmuje ich zwiewność omalże niematerialna, a krótkość ich istnienia budzi nie tylko rozczulenie, ale i zadziwienie bliskie fascynacji ich pędem ku spełnieniu, życiowej sile każącej rozkwitać i wydawać owoce bez względu na okoliczności. Trudno nie zwrócić uwagi na kontrast między urokiem tych małych i niskich kwiatów, a martwymi szczątkami zeszłorocznego życia, wśród których rozkwitają. Uschnięte badyle (niektóre z nich mogły być równie piękne w czasie swojego kwitnienia), żółte trawy, butwiejące szczątki drzew, a wśród tego cmentarzyska białe kwiaty wystrojone kropelkami deszczu i nadzieją przyszłego życia.

Coraz częściej dostrzegam w przyrodzie ów przemożny, nie liczący się z niczym, pęd do życia. Nie bacząc na przeszkody, na niekorzystne warunki, na brak nadziei spełnienia, pąki rozwijają się w kwiaty, nasiona pęcznieją kiełkami, a liście wychylają się ku słońcu. Na jednej z mijanych skał oglądałem zielony mchami pień dawno przewróconego drzewa, które rosło wczepione korzeniami w pęknięcia skał, a w końcu uległo wiatrom. Gdy widzę takie resztki drzew, czasami zupełnie irracjonalnie konstatuję, że gdyby rosło w lepszym miejscu, pewnie żyłoby jeszcze, czemu więc rosło tutaj? Jedyną odpowiedzią i sensem wszystkiego są jego potomkowie - małe drzewka rwące się do słońca obok martwego przodka, bo najpierwotniejszym celem życia jest podanie go dalej.

Co ciekawe: chyba podobne myśli miewa mój towarzysz, skoro opowiadał o pielęgnowanych przez siebie śliwach będących wnuczkami śliwy zasadzonej przez dziadka.

Każdy rodzaj lasu we mgle jest ładny… Może inaczej: każdy czyni wrażenie, bo bywa, że urodę przewyższa niesamowitość scenerii – na przykład lasów łęgowych, zwłaszcza wierzbowych. Dość łatwo przeżyć wrażenie zupełnego odludzia, przeniesienia się o tysiące lat wstecz, silnego osamotnienia; wystarczy w listopadowy mglisty zmierzch być na łęgach.

Więc każdy las we mgle może się podobać, ale ostatnio najładniejszym wydaje mi się być las bukowy. 


W przeciwieństwie do świerkowego boru, niemal czarnego i niedostępnego, albo przeraźliwie smutnych wierzbowych zarośli, taki las jest czysty i przestronny, jasny nawet w chmurny dzień, jest lasem zapraszającym między swoje drzewa. Idąc, próbuję dostrzec moment wyłaniania się drzew z mgły. Gdy pojawiają się, zrazu są ledwie domysłem (czarodziejska to chwila, bo wydaje się, jakby drzewa istniały w naszym świecie dopiero od momentu zobaczenia ich), później są leciutkim cieniem rzuconym na szarość ściany mgieł, cieniem zapełniającym się szczegółami i rosnącym w miarę zbliżania, nabierającym realności i masywności. Oglądane z bliska, wyglądają inaczej: mokra skóra na ich naprężonych mięśniach traci swoją zwykłą barwę szarego ołowiu czerniejąc i błyszcząc, ich sylwetki są ostro zarysowane i wydają się większe – grubsze i tak wysokie, że ich szczyty giną we mgle. Gdy do mgły dołączy zmrok, ich widok może czynić duże wrażenie. Te drzewa wydają się być zastygłymi monstrami, które przecież zaraz mogą się obudzić, wystarczy spojrzeć na ich niesamowicie powyginane, a przy tym wyciągnięte w moją stronę, ramiona. Gdy w chmurny dzień patrzę z bliska na duże drzewo, zwłaszcza na buka, wyraźniej niż w słoneczny dzień odczuwam jego tajemniczą aurę samotnego i niepojętego życia.

Gdy minie już chwila niepokoju lub fascynacji, wzrok przyciąga uroda gładkich, mięsistych pni, także ich wielkość, czasami majestatyczna, a chyba najbardziej piękny kolor liści. W słoneczny dzień zimowy liście buków, mimo iż wtedy bardziej są nasycone kolorami, zwłaszcza gdy się przez nie ogląda słońce (aparat tego nie potrafi, to urządzenie ślepnie od słońca wtedy, gdy ja jestem nim olśniony), nie przyciągają tak wzroku rozbieganego między obudzonymi kolorami wokół, natomiast pod chmurnym niebem, gdy wszystko szarzeje, a już zwłaszcza we mgle tonującej nie tylko resztki kolorów, ale i kontury, liście na małych bukach wydają się skupiać w sobie wszystkie kolory świata. Są jak bukiet świeżych kwiatów w brzydkim pokoju, albo jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w ponury dzień.




Zejście z Waligóry do schroniska łatwe nie było. Stromizna stoku miejscami chyba przekracza 45 stopni, a ścieżka była oblodzona. Bez raków nie było szans przejść nią; ileż to razy mój kolega czynił sobie wyrzuty z powodu nie zabrania swoich leciutkich, przyczepianych raków! Zeszliśmy bez perturbacji tylko dlatego, że szliśmy obok szlaku, po śniegu, ale i tak kilka razy wisiałem na kijach wbitych swoimi widiowymi grotami w zlodowaciały śnieg. Po przejściu tej trasy uznałem, że dopiszę takie raki do listy swojego obowiązkowego wyposażenia górskiego.


Idąc żółtym szlakiem doszliśmy do Skalnych Bram i zamku Rogowiec, a wracaliśmy niebieskim, prowadzącym nieco inną drogą. Bramy podobały mi się: kilkunastometrowe, pionowo wbite w ziemię, złomy skał sterczą po obu stronach ścieżki, uzasadniając nadaną im nazwę. Wierzchołkami niektórych prowadzi ścieżka, stałem na krawędzi urwiska podziwiając poszarpane kształty skał i drzewa wdzierające się na nie. Mgła dodawała im wielkości i dzikości.


Wracając, w Andrzejówce zjedliśmy dobrą, aczkolwiek nie tanią, szarlotkę. Godzinę później wspólnie uznaliśmy, że ruinom wieży zamku Radosno można nadać nazwę kebabu, a to przez jego podobieństwo do pionowo kręcącego się na rożnie mięsa widzianego w przybytkach serwujących to danie. 


Okolica tych ruin warta jest zobaczenia: resztki budowli wzniesionej siedemset lat temu, strome stoki, wychodne skały, dorodne drzewa lasów wokół, a w dole strumień, przy którym można spotkać salamandrę. Ciekawostka: to ładne zwierzę ma dłuższy genom od ludzkiego.



Szedłem oglądając się nie tylko dlatego, że kończyła się ostatnia wędrówka tego sezonu; otóż do głowy przyszła mi przejmująca myśl: może jestem tutaj po raz ostatni?.. Nie wiem, skąd ta myśl. Może w związku z niepewnością mojej pracy (a jej zmiana byłaby pożegnaniem z Sudetami), może przez niespodziewane wspomnienie osoby kiedyś mi bliskiej.



Stukający i grzechoczący tłumik mojego forda przypomniał moją ekonomiczną rozterkę: złomować tego staruszka i kupić następny samochód, czy dalej reanimować? Gdybym miał kierować się li tylko ekonomią, już parę lat temu powinienem wymienić samochód, ale nie bardzo potrafię tak postępować. Ten samochód już sześć lat wozi mnie, służąc mi wiernie, jakże więc mogę zdać go na złom, zastąpić nowszym? Czy nie będzie to zdradą? Niegodziwością? Skończyłem nie tylko sezon górski, ale i sezon jeżdżenia swoim samochodem. Do jesieni jeździć będę (równie starą) scanią, służbową ciężarówką, a po powrocie oddam mojego forda do załatania zardzewiałych miejsc. 
Przejdzie w stan spoczynku wtedy, gdy nie będzie miał sił wozić mnie. Nie wcześniej.

Ja przestanę chodzić po górach wtedy, gdy zabraknie mi sił. Nie wcześniej.