Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 27 lutego 2021

Gawędy o wilkach i innych zwierzętach, książka Marcina Kostrzyńskiego

 

250221

„Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych.” M. Kostrzyński.


Mój stosunek do zwierząt zmieniał się z biegiem moich lat – od obojętności, poprzez uznanie ich za biologiczne maszyny podległe li tylko instynktom zapisanym w genach, po stopniowe, na lata rozłożone, przyjmowanie do wiadomości ich zdolności przeżywania całej gamy uczuć oraz posiadania świadomości. Taki stan osiągnąłem dość dawno temu, wysuwając wnioski ze swoich lektur dzieł popularnonaukowych traktujących o etologii i ewolucji. Zdawało mi się, że niewiele już mógłbym zmienić w swoim obrazie zwierząt i stosunku do nich, jednak jeśli obejrzę się wstecz, widzę powolną ewolucję poglądów i stanowisk: najogólniej mówiąc, daję coraz więcej praw zwierzętom, a ludziom coraz więcej zakazów i obowiązków związanych ze zwierzętami. Wolno zachodzą te zmiany, ponieważ zawsze miałem trudności z bezpośrednim przyjęciem czyjegoś zdania lub oceny, a autorytetów w zasadzie nie uznaję, więc zmiany wypracowuję sam, krok po kroku.

Na takiej drodze prędzej czy później, ale zawsze dochodzi się do wniosku o potrzebie chronienia wszelkiego ziemskiego życia. Doszedłem i ja, ale stanąłem wtedy przed dylematem jak na razie nierozwiązanym przeze mnie.

Co ze zwierzętami uznawanymi przez ludzi za szkodniki? Czy mamy chronić muchy i komary – że wymienię tylko te najbardziej znane z wielkiej ich listy? Przecież nie, to oczywiste, ale jeśli robimy wyłom w regule, jeśli przypisujemy sobie prawo decydowania o życiu, to cały gmach chwieje się w posadach. Wszak dla rolnika mającego pole kukurydzy pod lasem, szkodnikami są dziki, dla leśników sarny i jelenie zjadające gałązki młodych drzew, a dla ogrodnika krety i myszy.

Nie bronię życia much i komarów, po prostu przedstawiam swój problem. Powiem jeszcze tylko, że odkąd się pojawił, nie zabijam pająków (chyba że spadnie na mnie i wtedy odruchowo...), co mam za logiczną konsekwencję swoich przemyśleń i widząc w nich sprzymierzeńców.


Ziemia nie jest tylko nasza, a ponieważ najwięcej możemy zrobić i jednocześnie najwięcej szkodzimy innym mieszkańcom planety, winniśmy im daleko idącą pomoc i nieszkodzenie. To nie tylko nasz moralny obowiązek wobec słabszych i od nas zależnych, ale i w długiej perspektywie czasowej działanie na naszą korzyść. Dowody na prawdziwość tego twierdzenia znaleźć można w książkach autorów wnikliwie przyglądających się ziemskiej faunie i florze – także w „Gawędach” Kostrzyńskiego.


Książkę czytałem w każdej wolnej chwili: jedząc śniadanie, przy kawie, w ostatnich minutach dnia, gdy zmęczony odsuwałem od siebie laptopa. Czytałem urzeczony obrazem niewiele mi znanego, jak się okazało, świata zwierząt. Piszę tak, ponieważ w tej książce określenie „bracia mniejsi” nie jest pustym sloganem, ani nie jest przejawem zielonego czy religijnego zachłyśnięcia miastowego człowieka, a po prostu prawdą potwierdzoną rozległą wiedzą praktyczną autora, a na potrzeby książki i czytelników popartą wieloma przykładami. Zwierzęta są duchowo i psychicznie bardziej do nas podobne, niż nam się wydaje; bardziej, niż wielu z nas godzi się dostrzec i zaakceptować dostrzeżone. W tym sensie Kostrzyński przedstawia świat nam nieznany bądź mało znany. Zadziwiający i fascynujący świat. Chwilami miałem wrażenie czytania nie o Ziemi i jej mieszkańcach, a o jakiejś baśniowej krainie. Może o Edenie?

Zwykliśmy uważać, że między nami a zwierzętami zieje ogromna przepaść w zdolnościach duchowych, takich jak miłość, radość, rozpacz, pamięć, przyjaźń, poczucie więzi rodzinnych, a okazuje się to nieprawdą.

Scena witania się dwóch łań, matki i córki które nie widziały się dłuższy czas, jest przejmująca. Tylko istoty obdarzone zdolnościami tradycyjnie (i bezrefleksyjnie) przypisywanymi człowiekowi, będą tak reagować i tak okazywać swoje uczucia.

Te fakty zmieniają obraz świata i naszego w nim miejsca.

Możliwość zaistnienia  zmian w nas, jest największą wartością książki.

* * *

>> Obserwowanie zwierząt z bliska wiele mnie nauczyło, zmieniło też moje postrzeganie braci mniejszych. Wszystkie historie, które opisałem, są prawdziwe. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że każda istota to indywidualność jedyna i niepowtarzalna. Są takie same jak my. Każdy człowiek jest inny, nie tylko wizualnie. Ta inność pozwala nam się rozwijać. Podobnie jest u zwierząt. Nasze światy, nasze emocje niczym się od siebie nie różnią. Nie powinniśmy uzurpować sobie prawa do decydowania o życiu lub śmierci tych istot. Podobno mamy duszę, a one nie mają, czyżby? Nie da się zbudować cywilizacji na prawie silniejszego. Przez cywilizację rozumiem istoty o wyższym stopniu rozwoju. (…)

Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych, a nie zdolność budowania rakiet czy nuklearnych bomb.<<


>>Las kształtował mnie i nadal kształtuje. Nasi przodkowie byli mieszkańcami puszcz. Czcili stare dęby, prastara puszcza była ich domem. Każdy z nas ma cząstkę tego dziedzictwa w sobie. Z przerażeniem patrzę, jak las ginie i jest zastępowany nasadzeniami przemysłowymi. Nie ma już starych drzewostanów, które pamiętam, i nie da się tego odwrócić. Jeśli wybudujemy most, dom czy drogę i popełnimy błąd, można wszystko zburzyć i zacząć od nowa. Jeśli wytniemy dwustuletni las dębowy, na kolejny musimy czekać dwieście lat. Nie da się tego ominąć, przyśpieszyć.

Od trzydziestu lat trwa rzeź polskich lasów. Prawdziwa polska masakra piłą motorową. Katastrofa widoczna z kosmosu. Wycinane są stare lasy, a na ich miejsce sadzone nowe uprawy. Dzieje się tak, ponieważ przedsiębiorstwo Lasy Państwowe się samo finansuje i samo kontroluje. W dodatku nie istnieje żaden społeczny nadzór tej działalności. Jest to istotne, ponieważ lasy państwowe obejmują prawie jedną trzecią terytorium Polski. Stały się jedynie z nazwy państwową, w rzeczywistości oligarchią.

U schyłku komuny mówiono o rabunkowej gospodarce, teraz z tego samego obszaru wycina się prawie trzy razy tyle, co w tamtym czasie. Jak więc nazwać to, co teraz robią leśnicy? (…)

Las nie jest tylko własnością ludzi, jest również domem innych mieszkańców. Zależymy od niego w większym stopniu, niż się nam wydaje. Ma o wiele ważniejsze funkcje niż produkcja drewna. Oczyszcza powietrze z pyłów i chorobotwórczych mikroorganizmów. Produkuje tlen, wiążąc dwutlenek węgla. Stabilizuje klimat. Magazynuje wodę, uwalniając ją znacznie wolniej, łagodząc skutki ocieplenia klimatu. Chroni pola przed wiatrem i erozją. By lasy były trwałe i wieczne, muszą rosnąć w pewnej specyficznej równowadze. Każde, nawet niewielkie naruszenia tej równowagi, może prowadzić do katastrofy.

Przytoczę przykład dzików w ostatnim czasie wybijanych bez opamiętania. Jeśli doprowadzimy do tak dramatycznego spadku ich populacji, jak zamierzają politycy, czeka nas ogólnopolska katastrofa ekologiczna na skalę znacznie większą niż ta, która ma miejsce w Puszczy Białowieskiej. Był taki przypadek. W latach dwudziestych ubiegłego wieku europejskie lasy sosnowe zaatakowała strzygonia choinówka. Od Holandii aż po Białoruś zjadała sosnowe igliwie. Jej naturalnym wrogiem są dziki. Strzygonia zimuje w ściółce tuż pod pniem drzewa, na którym żeruje. To właśnie dziki zjadają dziewięćdziesiąt dziewięć procent zimujących owadów, trzymając populację pod kontrolą.

Czy mały owad może być niebezpieczny? W Puszczy Noteckiej praktycznie nie było dzików w latach dwudziestych ubiegłego wieku, właśnie tam strzygonia zabiła osiemdziesiąt procent drzew. Jeśli wybijemy dziki pod pretekstem afrykańskiego pomoru świń, podobna tragedia będzie tylko kwestią czasu. W Polsce ponad sześćdziesiąt procent lasów to drzewostany sosnowe. Pokazuje to potencjalną skalę problemu.<<



wtorek, 23 lutego 2021

W mroźny i wietrzny dzień

070221

Prognozę znałem: przy ośmiu stopniach mrozu, temperatura odczuwalna miała wynosić 20 stopni, ale nie uwierzyłem w aż taką rozbieżność; do tego stopnia nie wierzyłem, że nawet komina nie założyłem na głowę i szyję. Jeszcze nie minęliśmy ostatnich domów wioski, gdy uznałem, że jednak prognozowane 20 stopni może faktycznie jest, więc opatuliłem się dodatkowo i założyłem jednopalcowe rękawice, lepsze na mróz. Gdy nieco później wyszliśmy na otwartą przestrzeń, stwierdziłem, że synoptycy jednak się pomylili, bo niewątpliwie jest trzydzieści stopni pod kreską, sądząc po reakcji mojego organizmu na silny wiatr. Czułem się tak, jakbym nie miał na sobie wielu warstw odzieży. Wiatr, łapiąc mnie za plecak, chciał przewrócić, a skóra na twarzy piekła, przypalana mrozem i kłuta igiełkami zlodowaciałych drobin śniegu pędzonych wiatrem prosto na mnie. Wróciła myśl sprzed lat, z innej zimowej wędrówki: w piekle nie jest gorąco, bynajmniej; tam panuje siarczysty mróz i ustawicznie wieje przenikliwy wiatr.

* * *

Wieś Czaple i jej okolicę planowaliśmy poznać od wielu tygodni, ale konkurencja innych miejsc była na tyle silna, że dopiero dzisiaj pojechaliśmy do tej zadbanej i sporej wioski na Pogórzu Kaczawskim. Od razu przyznam się do całkowitej nieznajomości tamtych stron. Nie znam znacznej części pogórza, ponieważ jest rozległe, a ja lubię metodyczne poznawanie i częste powroty do ładnych miejsc. Dzisiaj poznane takie są, więc na pewno wrócimy. Teraz przyszła mi do głowy myśl o drugim powodzie nieznania tych stron: najczęściej używane mapy kończą się bardziej na południe, czyli nie ma na nich północnej części pogórza, a skoro nie ma, to nie kuszą nazwami miejsc i wzgórz. Teraz kuszą skuteczniej, bo wspomnieniami.

Największa góra okolicy, Kopka, nie dość, że pozbawiona jest miejsc widokowych, to i w kilku miejscach rozryta jest i poraniona kamieniołomami, zwłaszcza największym wyrobiskiem pod szczytem, jednak okolica zrobi wrażenie na miłośnikach pogórzańskich pagórków i rozkołysanych pól na ich zboczach.

Niewiele chodziliśmy otwartymi przestrzeniami, mimo ich urody dostrzeganej przez nas obu. Janek już snuł plany wędrówek polami wokół największego masywu leśnego, a ja uznałem plan za warty zrealizowania. Dzisiaj staraliśmy się chronić między drzewami z powodu zimna i wiatru, ale wypatrzyliśmy kilka dróżek wartych poznania.

Nie marzłem, z wyjątkiem palców rąk, i to mimo dwóch par rękawic. Jeszcze tak się nie zdarzyło, żebym nie mógł zrobić zdjęcia z powodu zdrętwiałych palców, albo żeby nie móc zapiąć rozporka; dobrze, że chociaż pasek udało mi się zapiąć. Telefon reagował podobnie: po zrobieniu drugiego zdjęcia wyłączył się. Do końca dnia musiałem go doładowywać z baterii zewnętrznej, czyli nosić dwa urządzenia połączone kabelkiem wrażliwym na uszkodzenie lub rozłączenie. Niech (nie) żyją korporacje fundujące nam malutkie bateryjki wymagające ustawicznego doładowywania i przekonywujące nas, że takich właśnie chcemy!

Na zboczach Kopki widzieliśmy parę kamieniołomów. Pionowa ściana największego wyrobiska, wysokości około dziesięciu metrów, czyniła wrażenie, a i podobała się barwą dobywanego tam piaskowca. Przechodziliśmy drogą, wzdłuż której leżały złomy tej skały, niektóre częściowo obrobione maszynami. Zwróciłem uwagę na ogrom ciężkich i energochłonnych prac potrzebnych od uzyskania równych płyt elewacyjnych; tam dopiero znajduje się uzasadnienie ich niemałej ceny.



* * *

Na tablicach informacyjnych ścieżki przyrodniczej zamieszczono mnóstwo fachowych informacji i trudnych nazw geologicznych. Dla kogo? Po co? Ilu ludzi zainteresuje ten bełkot nafaszerowany nieznanymi terminami? Można było ograniczyć się do paru najistotniejszych zdarzeń i faktów, na przykład o istnieniu morza na tamtym terenie oraz o wtórnym charakterze skał piaskowych, bez epatowania terminologią, którą geologowie tak uwielbiają, a która wszystkich innych zniechęca. Wszak informacje zamieszczone na tablicach nie są adresowane do studentów geologii, a do przypadkowych turystów.

Zepsuta okazja ich zainteresowania, a nawet zafascynowania.

Pamiętam geografię ze szkoły podstawowej: była nudą i zakuwaniem formułek. W wiele lat później sam zainteresowałem się pewnymi nazwami, pojęciami i mechanizmami, a po ich zrozumieniu doznałem zdumienia i zadowolenia – przecież to takie ciekawe! Wiedza i rozumienie mechanizmów działających w przyrodzie są satysfakcjonujące – jak każda wiedza.

Nie trzeba jej wiele, by układać zagadki mogące wzbudzić ciekawość młodzieży. Na przykład taką: samolot lecący nad równikiem z szybkością powiedzmy 700 km na godzinę, będzie przelatywał nad kolejnymi południkami co 10 minut. Czy są takie miejsca na Ziemi, gdzie można zrównać się z samolotem (w jego przekraczaniu południków) idąc na piechotę? A czy można go wyprzedzić? Co zrobić, żeby szybciej przekraczać południki, niż robi to odrzutowiec lecący nad równikiem?

Albo taka, jeśli już trzymam się równika i południków:

Jak wyliczyć odległość wyznaczaną przez jedną sekundę długości geograficznej na równiku? Prosiłbym o wzór. Oddalając się od równika, ta odległość się zmniejsza, zwiększa, czy jest stała?

Nigdzie nie przeczytałem o tych zagadkach, one są wyłącznie moje, sformułowane teraz, na potrzeby tekstu. Równania sam ułożyłem. Na matematyce znam się bardzo słabo, ot, na poziomie szkoły podstawowej, ale tutaj, jak wszędzie, najważniejsze jest zrozumienie.

* * *

Pochwaliłem się, więc wracam na Kopkę.

Zbudowana jest z piaskowców, czyli ze ściśniętego i zlepionego piasku. Skąd ten piasek? Ze skał gór, które naturalne procesy niszczące w ciągu tysięcy wieków zamieniły na malutkie okruszynki. Innym słowy: przed milionami lat były pasma górskie, których po prostu już nie ma. Proces zlepiania się ziarenek zachodzi na ogół w wodzie, ponieważ łatwiejszy jest wtedy transport substancji sklejających – i tak było, jak informują mnie autorzy tablic informacyjnych, w rejonie Gór i Pogórza Kaczawskiego. Kiedyś było tam morze, na które opadały drobiny niesione wiatrem i transportowane wodami rzek, powolutku tworząc grube pokłady. Morze falowało tak długo, że wydawało się wieczne, ale w procesach przemian powierzchni Ziemi nic nie jest wieczne. Ruchy skorupy ziemskiej wypchnęły skały w górę, a utworzone tym sposobem bezodpływowe morze wyschło. Zaczął się nowy etap życia. Po upływie kolejnych milionów lat przyszedł człowiek i zaczął dziobać kilofem w zboczu góry, które kiedyś było dnem morza. Znalazł kamień ciepłej barwy i postanowił wykorzystać go do budowy swojego domu.

Nie wiedział, że grubaśne pokłady tego kamienia były kiedyś drobinkami naniesionym przez wiatr nad morze, a jeszcze wcześniej były skałą budującą masyw górski, którego jedynie dinozaury widziały.

A jak powstały tamte stare góry? Czy istniały od zarania dziejów, czy może też były tylko ogniwem w łańcuchu nieskończonej przemian?

* * *

Prowadzeni drogą wyszliśmy na skraj lasu. Nie oglądając się na nas, droga pobiegła dalej, w stronę dachów paru domów widocznych za grzbietem wzgórza.

Wydawały mi się ściśnięte mrozem, przycupnięte i skulone w geście obrony przed zimnem. Widok tych domów, właściwie samych ich dachów, momentalnie obudził we mnie ciepło. Po chwili zrozumiałem: w takiej sytuacji, w mroźny dzień zimowy, przywołują obraz ognia i domowego ciepła. Powrotu do domu.

* * *

Na brzegu lasu wędrowiec zatrzymał się i długą chwilę patrzył na dach domu przycupniętego w dolinie między wzgórzami. Z jego komina pionowo unosiła się w mroźnym powietrzu biała smuga dymu. Gdyby wtedy ktoś przyjrzał mu się z bliska, zobaczyłby, jak twarde rysy jego twarzy łagodnieją, a pierś unosi westchnienie. Ruszył na przełaj tym swoim spokojnym, odpornym na zmęczenie krokiem wypracowanym w ciągu długiej wędrówki. Szedł patrząc na dom.

Kiedy stanął w progu, kobieta krzyknęła i zamarła z dłońmi przyciśniętymi do piersi. Podszedł i chwilę patrzył na jej twarz, tak znaną, tak drogą, i tak długo niewidzianą, a kiedy zobaczył łzy w jej oczach, cicho wypowiedział jej imię. Kobieta wyciągnęła ku niemu ramiona.

* * *

Chodziliśmy w pobliżu wioski Czaple na Pogórzu Kaczawskim. Przeszliśmy przez górę Kopka i odnaleźliśmy Cygańskie Skały. Oczywiście trochę włóczyliśmy się po polach.

Autorem zdjęć ze mną jest Janek.










środa, 17 lutego 2021

O pięknym dniu zimy

 

310131

Zbliżał się wschód słońca, więc szybkim krokiem mijałem ostatnie domy wioski. Chcąc mieć lepszy widok, chciałem wejść na szczyt pagórka, ale wiedząc o spektaklu rozgrywanym za mną, zatrzymałem się i odwróciłem, niecierpliwy, już po minucie marszu: zobaczyłem jasne słońce wychylające się zza górskiego grzbietu. Niebo pozostawało nocne, niebieskie, jednak bliżej słońca było jasnym i czystym błękitem, a śnieg miał kolor pomarańczowy z domieszką czerwieni. Poniżej słonecznej kuli, na brzegu wioskowej uliczki, jaśniało kilka krzewów białych od szadzi, prześwietlonych słońcem. W oddali, tam, gdzie słoneczne światło jeszcze nie docierało, barwy były odmienne: zimną biel niskich mgieł widziałem na tle niebieskości świtu i niemal czarnych odległych gór.


Wyżej! Ruszyłem pod górę po zaśnieżonej polnej drodze, jednak po chwili bezwiednie się zatrzymałem, widząc zmiany kolorów. Śnieg i pokryte szadzią uschnięte rośliny, a może nawet i powietrze, świeciły kolorem… jak go nazwać? Jakby z bursztynu, oranżu i z intensywnej żółci wziąć to, co w tych kolorach najładniejsze, a na koniec dodać szczyptę diamentowego lśnienia – takie właśnie widziałem barwy.


 

Kilka minut później ponownie się zatrzymałem mając daleki widok na wschód i słońce świecące po prawej. Patrzyłem na rozświetlane mgły poranne. Jeszcze kwadrans temu były zimne i białe z niewielkim dodatkiem szarości, teraz zostały takimi tylko te najdalsze. Bliższe rozjaśniły się blaskiem masy perłowej, nadal zimnej, ale jasnej i czystej, już bez śladu szarości, a kolejne ich pasma świeciły pomarańczowymi odcieniami tym intensywniejszymi, im bliżej słońca je widziałem. Podobną przemianę kolorów i odczuwalnej temperatury widziałem na śniegu – był tym barwniejszy i cieplejszy, im bliżej słońca patrzyłem.

Odległe samotne drzewa wychylały swoje korony ponad mgłę. Wydawały się zawieszone w powietrzu, skoro ta ukrywała ich pnie, a przez to były odrealnione, na pół tylko rzeczywiste, i przyciągały wzrok. Blisko, na brzegu drogi, tkwiły wystrojone białosrebrzystą szadzią uschnięte badyle. Te, które stały w słońcu, świeciły… diamentową bielą z odrobiną złota lub szafranu? Brakuje mi słownictwa malarzy potrzebnego do oddania tych kolorystycznych subtelności, powiem więc, że w tych jasnych i czystych kolorach była radość początku dnia i uśmiech słońca – mimo iście zimowego ranka.



 




W las wszedłem dopiero wtedy, gdy wyżej stojące słońce w pełni zajaśniało, tracąc kolory świtu.

Czasami, wracając myślami do wyjątkowo ładnych widoków i chwil, odzywa się moja zachłanność, a może po prostu malkontenctwo.

– Taki ranek zdarza się mi widzieć raz na kilka lat, dlaczego więc nie przeżywałem go intensywniej, oczu nie otwierałem szerzej? Czemu nie patrzyłem dłużej, nie wsłuchałem się w chwile i nie przeżyłem ich głębiej? – pytam się siebie po powrocie, a w pytaniach jest odrobina żalu.

Łatwo mówić, kiedy siedzi się wygodnie w fotelu i wspomina widoki lub ogląda zdjęcia, a tam rozcierałem zgrabiałe dłonie i naciągałem czapkę na marznące uszy. Tak po prostu jest, ponieważ we wspomnieniach nie pamiętamy materialnej otoczki, a samo duchowe przeżycie. Zapominamy o zmarzniętych dłoniach, lub namolnie przypominającej się konieczności zadzwonienia gdzieś czy załatwienia jutro pewnej ważnej sprawy. Chwila we wspomnieniach pięknieje odrywając się od materialnego otoczenia.

To forma rozdźwięku między pragnieniem a zdolnością przeżywania, bo my (a na pewno ja) bardziej pragniemy przeżywać piękno (jak i kochać), niż to potrafimy.

* * *

Kiedy przed piątą wyjeżdżałem z Leszna, było siedem stopni mrozu. W czasie jazdy temperatura stopniowo spadała, a na miejscu termometr pokazał -18 stopni.

Wydawało mi się, że grube rękawice zamrażają mi palce, więc zacisnąłem je w pięść. Tak trzymając dłonie w rękawicach, nie mogłem używać kijów, z konieczności niesionych pod pachą. W pierwszych minutach drogi, jeszcze nim zobaczyłem wschodzące słońce, najintensywniejsze, najbardziej zwracające uwagę, były dźwięki. Słyszałem cichsze skrzypienie sypkiego, zmrożonego śniegu, i ostry, głośny chrzęst lodowego szkliwa łamanego butami. Odbierałem je tak intensywnie, jakby cała przestrzeń wokół mnie chrzęściła pękając. Kiedy zatrzymywałem się i wstrzymywałem oddech, ogarniała mnie wielka cisza. Nie było nawet zwykłego tła – szumu wiatru czy dalekiego poszczekiwania.

Wszedłem między wzgórza chcąc odwiedzić jedno z moich miejsc. Zobaczyłem je takim, jakie chciałem zobaczyć i jakie zapamiętałem, czyli ładnym, zabrakło mi tylko możliwości posiedzenia na trawie – jak w pewien ciepły wrześniowy dzień, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Odwiedziłem też dróżkę pod lasem, na której już parokrotnie siedziałem ze słońcem na twarzy, a wracałem przez nieznane wzgórze, kierując się w stronę źródła Skory, jednej z większych rzek kaczawskich.

Stałem pod przełęczą, mając przed sobą otwartą przestrzeń, i wzrokiem szukałem źródła. Pamiętałem, że było paręset metrów od ściany lasu i szosy, ale poszedłszy tam, znalazłem jedynie suchy rów. Wyschło? Możliwe, wiele widziałem skróconych strumyków, z suchym źródłem i wodą pojawiającą się niżej, ale nie odchodziłem daleko, myszkując po okolicy. Po prostu nie byłem pewny, czy dobrze identyfikuję miejsce.

Tam właśnie, szukając strumyków w szpalerach drzew i krzewów, zobaczyłem jeden w wielu dzisiejszych cudów natury – kępę wysokiej nawłoci pokrytej wyjątkowo grubą szadzią zbudowaną nie z igiełek, a z cieniutkich, delikatnych płatków tak zwiewnych, że trącenie łodygi powodowało jej osypywanie. Chodziłem wokół rośliny patrząc i robiąc zdjęcia, a odejść było mi trudno. Z każdej strony krzaczek wyglądał inaczej. Słońce stało jeszcze nisko, a jego mocne światło prześwietlało szadź na przestrzał. Widziałem nawłoć śnieżnobiałą, z punktowymi refleksami światła nieodmiennie kojarzącymi się w maleńkimi diamencikami. Ta biel kojarzyła się z czystością, a myśl krążyła wokół czegoś nieskalanego, rajskiego, bo przecież tutaj, na Ziemi, nie może być tak idealnej i czystej bieli. Patrząc bardziej pod światło, płatki szadzi jaśniały tak, jakby same świeciły, do swojej śnieżnej bieli dodając odrobinę żółci.

 





Źródło znalazłem pięćdziesiąt metrów od miejsca rozpoczęcia poszukiwań. Zmyliły mnie krzewy licznie tam rosnące, bo pamiętałem, że źródło tryskało na łące, a zarośla zaczynały się niżej. Cóż, minęło już kilka lat, teraz krzewy rosną nad źródłem. Podobne zmiany zauważyłem, kiedy idąc Dzwonkową Drogą w czasie jednej z wcześniejszych wędrówek, wszedłem w las: Droga, mimo że zarastająca, kilka lat wcześniej była widoczna, a tamtego dnia już jej po prostu nie widziałem.

Ze Skorą spotkałem się dzisiaj jeszcze raz, w lesie u podnóża Rawki, jednego z sądreckich wzgórz. Idąc Dzwonkową Drogą doszedłem do brodu właśnie na Skorze. Przybyło jej sporo. Nie była już strumyczkiem szerokości dwóch dłoni, a rzeczką nie do przeskoczenia. Przeszedłem na drugi brzeg normalnie, po utwardzonym dnie brodu.

Przy okazji słowo o tej konstrukcji drogowej. Kiedyś powszechna, często spotykana nawet na sporych rzekach, dzisiaj niemal nieznana, jak i słowo ją określające. A bród to bardzo praktyczny i tani sposób przeprawy przez rzekę. Po prostu utwardzano jej dno układając kamienie w miejscu, gdzie woda nie była głęboka i… i to wszystko. Bród na Skorze miał kilka centymetrów głębokości. Dwa szybkie kroki i byłem na drugim brzegu.

Szedłem wielkimi płaszczyznami pól i łąk przysypanych błyszczącym w słońcu śniegiem. Wiele na nich było śladów saren, ale bywały też dziewicze. Patrzyłem na ich idealną gładkość, albo odwracałem się żeby zobaczyć mój chybotliwy, jakby lekko niepewny ślad – jedyną oznakę życia. Raz czy dwa był długi, widoczny aż po szczyt odległego wzniesienia – jakbym na historię swojej wędrówki patrzył.

W odległości ponad kilometra zobaczyłem drzewo, przy którym zaczyna się Dzwonkowa Droga. Krzyża z tej odległości nie widziałem, ale pewność rozpoznania sprawiła mi przyjemność. Nie na długo, ponieważ moje wątpliwości wzbudził maleńki z tej odległości jadący samochód. Chwilę stałem na zboczu góry, nim wzrokiem wyłuskałem właściwe drzewo; tym razem i krzyż zobaczyłem. Szedłem zakolami, skręcając ku ładnej między, uskoku obrosłego drzewami albo ku zasypanej śniegiem dróżce polnej.

Będąc pod krzyżem, na początku Drogi, zobaczyłem, że wspomnianym drzewem jest kasztanowiec. Jego pąki są lekko napuchnięte, błyszczące i brązowe. Drzewo powoli szykuje się do wiosennego wysiłku.

Mam na pulpicie komputera kilka ulubionych fotografii. Na pierwszej, zrobionej osiem lat temu, jest Dzwonkowa Droga pod Rawką; na drugiej, znacznie młodszej, bo zrobionej we wrześniu 2019 roku, jest poznane wtedy ładne miejsce wśród Sądreckich Wzgórz. Ten zakątek otrzymał ode mnie zaszczytne i elitarne miano „Mojego Miejsca”, ponieważ po prostu bardzo mi się spodobał. Ma też dodatkowe cenione walory: jest na uboczu, ukryty wśród nieodwiedzanych wzgórz i nie prowadzi do niego żadna droga.

Byłem dzisiaj w obu miejscach, niżej zamieszczam zdjęcia.


 

Już około piętnastej czułem powracający mróz. Tężał szybko, a gdy po siedemnastej, więc o zmroku, doszedłem do samochodu, było 15 stopni pod zerem. Doświadczyłem dziwnej i nietypowej przygody z butami. Otóż do podeszew przywierał lód i zbity śnieg. Grubość warstwy narastała aż do kilku centymetrów, a wtedy musiałem odbijać lód (co łatwe nie było) nie mogąc iść. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, dlaczego dzisiaj? Nieprędko krzyknąłem „eureka!”. Otóż pod sypkim ale zmrożonym śniegiem była mokra i miękka ziemia. Czasami na dnie swojego śladu widziałem ciemne ślady wilgoci – i tyle wystarczyło. Zamoczoną podeszwę buta stawiałem na śniegu, a ten przymarzał; po chwili znowu trafiłem butem na mokre miejsce pod śniegiem, więc znowu…

Skoro już się wymądrzam napiszę o szadzi. Aby powstała musi być spory mróz (nie parę stopni, a więcej) i mgła – oto przepis na piękne, delikatne igiełki lub płatki potrafiące po królewsku wystroić zwykłe przydrożne badyle.

Jest chwila w czasie zachodu słońca, gdy kolorów jest najwięcej i są najintensywniejsze. Chciałoby się ją zatrzymać zamykając w dłoni, jak to chciał zrobić pewien kaszubski pisarz, ale ona na szczycie palety barw tkwi krótko. Szybko kolory blakną i zanikają, wszystko niebieścieje, a krótko później szarzeje. Z zarośli, spomiędzy drzew lasu, wypełza mrok, a znad strumieni podnosi się opar i rozlewa po polach.

Tylko na niebie widać jeszcze ślady słońca.

* * *

Wyszedłem z Rząśnika, a wędrowałem po Sądreckich Wzgórzach. Byłem na Grodowej, przeszedłem Dzwonkową Drogę od początku do Rawki, odwiedziłem źródło Skory.