Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 18 listopada 2020

Cierpienie i strajki

 

041120

Szukając informacji o przebiegu strajków kobiet, znalazłem artykuł noszący tytuł „Katolicka normalność – gatunek zagrożony”.

Oto fragment, który bardzo mnie poruszył.

>>(…) już z łoża śmierci biskup Jan Niemiec pytał katolików popierających możliwość aborcji: „jakie ktoś dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa? Jakie prawo ma katolik, by dopuszczać w ogóle samą możliwość odebrania komuś krzyża, który może stanowić dla tamtego jedyną drogę do zbawienia? Przecież kto nie bierze swego krzyża, nie jest godzien Chrystusa. A czy ktoś, kto nie dopuszcza, aby inny wziął swój krzyż, jest Go godzien?”<<

W tłumaczeniu na język osoby niewierzącej, na klasyczną polszczyznę, zapytanie biskupa brzmiałoby tak: kto dał prawo człowiekowi odbierać bliźniemu możliwość cierpienia?

Pierwsza myśl, jaka mi się nasunęła, była o medycynie: umniejszając ludzkie cierpienie swoją sztuką leczenia, czy nie powinna być potępiona przez katolickiego biskupa Niemca?

Chyba niechcący, skupiając się drodze ku Bogu, ten człowiek przyznał, że zakaz aborcji prowadzi do zwiększenia ilości cierpienia na świecie.

Okropny jest ten zawsze istniejący w katolicyzmie nurt cierpienia zsyłanego przez Boga jako drogi do Niego. Czasami, jak jasno wynika z tekstu, jedynej drogi.

Wsłuchajcie się w te słowa hierarchy organizacji nazywanej Kościołem miłości i nadziei.

„Kto dał prawo człowiekowi, by zabierał bliźniemu możliwość otrzymania krzyża od Chrystusa?”

Słyszycie w nich rozciągnięte na wieki jęki „grzeszników” cierpiących już tutaj, na Ziemi?

Przeraża mnie takie wyobrażenie Boga i wizja świata rządzonego według reguł tak rozumianego chrześcijaństwa.

Biskup Niemiec pytał o prawo katolików – i na tym można by poprzestać, z tym ograniczeniem się zgodzić. Niech (niektórzy) katolicy godzą się na cierpienie, skoro upatrują w nim drogi do Boga, ale niech nie narzucają swoich standardów moralnych i swoich dogmatów religijnych ogółowi społeczeństwa, bo u ludzi tak rozumiana religia miłości budzi naturalny odruch obronny i wstręt.

Czytałem wypowiedź pewnego człowieka widzianego kiedyś w telewizorni, a zapamiętanego przeze mnie z powodu dziwnego zwyczaju stukania kubkiem w stół. Mówił, że okrzyki protestujących kobiet są dla niego krzykami potępionych wleczonych przez diabłów do piekieł.

Pogarda wobec innych, poczucie wyższości, przekonanie o byciu kimś lepszym, ocenianie innych przez pryzmat swojej religii i pogarda raz jeszcze. Dość typowy zestaw dla katolickiego ortodoksy.

Boję się takich ludzi. Mając z nimi kontakt, niechby tylko via Internet, czuję się tak, jakbym w bagno się zanurzał.

Czuję niesmak graniczący z obrzydzeniem i chęć ucieczki.

Całe rozumowanie takich katolików, jak ci dwaj, opiera się na wierze w Boga, który znajduje upodobanie w naszym cierpieniu, a przynajmniej patrzy na cierpiących przychylniej. Na Bogu, który zsyła na nas cierpienia.

Tą swoją dziwaczną, by nie powiedzieć paskudną, wizję Boga próbują nieustannie, od wieków, narzucić wszystkim ludziom, mając te swoje dziwne zasady za szczytowe osiągnięcie ludzkiej moralności. Tyle że niewierzącemu dają w rezultacie tylko poczucie grzeszności i cierpienie jako wybawienie.

Przy tym mają bardzo charakterystyczny sposób oceniania innych: niewiele ważą u nich cechy charakteru i serca, natomiast wiele sama wiara, także przekonania polityczne. Fakt ten każe mi widzieć w religii katolickiej, może szczególnie w jej polskim wydaniu, pewnego rodzaju ideologię na poły polityczną, w której daremno szukam przesłania Jezusa.

Tacy katolicy potrafią chwalić i popierać ludzi prymitywnych, agresywnych, nietolerancyjnych, naładowanych złością a nawet nienawiścią do innych, byle tylko wierzyli w ich wersję Boga.

Efekt widzę corocznie przy okazji rocznicy odzyskania niepodległości.

Nam zostaje wstydzić się za nich i za tworzony obraz Polski.


Mam przyjaciela, osobę wierzącą. W naszych rozmowach niewiele jest o wierze, ale czasami zdarza się nam rozmawiać o Bogu. Za jego zgodą wklejam niżej fragment listu otrzymanego w odpowiedzi na słowa biskupa Niemca.

>>Brakuje mi Kościoła. Nie tego z mojej parafii, nie Kościoła byle jakiego, z głupimi kazaniami i beznadziejną spowiedzią, brakuje mi mszy u zakonników, tego spokoju, który tam odczuwam, półmroku i cudnego śpiewu scholi, wyraźnego poczucia tego, w co wierzę: że Bóg jest dobry, jest miłosierny, że jestem ważniejszy niż całe stado wróbli, że zna mnie jak nikt i wie, co jest w moim sercu, że jest ze mną. Tam, w tym półmroku zamykam oczy i czuję, że On jest. (…)

WIEM, że On jest zawsze przy mnie, tylko nie zawsze to CZUJĘ...

I absolutnie Bóg nie jest okrutnikiem. Bóg jest miłością.

Jak można mówić o Jego miłości i straszyć Nim? Brak logiki.<<


W mojej ocenie zarówno cytowany biskup, jak i ten człowiek od kubków, a z nimi pewna część wiernych i hierarchów, powinni od mojego przyjaciela uczyć się chrześcijaństwa, ponieważ to, co sami wyznają, jest jaskrawym zaprzeczeniem nauki Jezusa z Nazaretu.

Ktoś powiedział, że chrześcijanie nie palą już ludzi na stosach nie dlatego, że mają nakazaną miłość bliźniego, a dlatego, że tej miłości nie pozwala się im okazywać.

Gorzkie słowa i oczywiście dotyczące tylko części chrześcijan, ale ich prawdziwość potwierdza historia Kościoła. Wypowiedzi tych dwóch ludzi, o których napisałem, budzą obawy o losy niewierzących w świecie przez nich rządzonym. Wierzących też.

Gorzką prawdą jest nadawanie tonu nie przez te miliony chrześcijan wierzących w dobrego Stwórcę, jak wierzy mój przyjaciel, a przez tych nielicznych, którzy cechy swojego zimnego i okrutnego serca przypisują Bogu.

Niech więc prawdziwe będzie stwierdzenie zawarte w tytule artykułu, którego fragment cytowałem.

Ludzkość tylko zyska na tym.


Jestem zniechęcony zmianami w Strajku Kobiet.

Od początku nie podobały mi wulgaryzmy, jeszcze bardziej zbliżanie się do kościołów, a szczególnie próby wchodzenia do środka.

Rozumiem, że czasami, odczuwając bezsilność, brak wpływów na los swój i swojego kraju, patrząc na poczynania rządzących, chciałoby się zakląć. Mnie to się zdarza, ale gdy jestem sam albo w rozmowie z kolegą. Wiadomo, że nie można wykrzykiwać przekleństw na ulicy, bo natychmiast będzie się miało przypiętą paskudną etykietę. Wiadomo, że niechby nawet zbliżenie się do kościołów obudzi w jakiejś części wiernych odruch obrony podsycany przez wpływowe osoby. Wiadomym było, że będzie mowa o profanacji, o legionie bojowników stojących na straży murów, wartości i świętości, więc po jaką cholerę podchodzili do katolickich świątyń??

Protest był przeciwko zakazie aborcji – i na tym należało poprzestać. Rozszerzenie żądań aż do dymisji rządu jest niezrozumiałe i doprowadzi, wespół z tamtymi dwoma błędami, do przegranej kobiet.

Niestety.

Na pocieszenie dodam, że w moim przekonaniu wygrana ludzi Kościoła (a chyba też i rządu) będzie iluzoryczna i krótkotrwała, ponieważ ich poczynania prowadzą do przyśpieszonego odchodzenia ludzi, zwłaszcza młodych, od Kościoła.

środa, 11 listopada 2020

O moich książkach na blogu "Subiektywnie o książkach"

061120

W ostatnich tygodniach sporo o moich książkach pisała Wioleta Sadowska, właścicielka bloga „Subiektywnie o książkach”. Niżej zamieszczam linki i parę słów uzupełnień.

Pierwsza ukazała się zapowiedź książki „Miłość, muzyka i góry”.

Pamiętam swoją niepewność po wysłaniu książek do Wiolety, ponieważ wiedziałem od niej, że napisze recenzję tylko wtedy, gdy książkę dobrze oceni; pamiętam też późniejszą ulgę, gdy się zgodziła.

* * *

Po kilku dniach pojawił się na blogu fragment książki.

Przyznam, że jego wybór nieco mnie zaskoczył, ale w końcu wybierała kobieta, a nie raz pisałem, że ciekawią mnie kobiece wybory.

* * *

Na początku września pojawiła się recenzja książki o Jasiach:

Jej autorka zwraca uwagę na nierealność historii Jasiów, a ja, czytając te słowa Wiolety, nie wiem po raz który zastanawiałem się nad swoimi decyzjami i wyborami. Nadal nie jestem pewny, wydaje mi się tylko, że tworząc fantastyczne realia, chciałem oddzielić historię tych dwojga od świata, na który patrzę. Uczynić ich samych i ich uczucie niezależnymi od realiów, którym sam podlegam, w tym także niedostatków serca. Inaczej mówiąc: uciekając od prawdy o naszym większym pragnieniu niż umiejętności kochania. Moi bohaterowie nie mają takich niedostatków.

Dodam jeszcze, że tekst tej recenzji, jak i późniejszych, o górskich książkach, opublikowane zostały także na wielu innych stronach, na przykład Lubimy czytać czy Biblionetka, oraz na stronach większych hurtowni książek.

* * *

Wioleta ogłosiła też konkurs, a pytanie konkursowe ja sam zaproponowałem. Później okazało się za łatwe, ponieważ odpowiedź na nie podsuwały Google. Czasami nie nadążam za zmianami w szybkości i łatwości dostępu do wszelkiej informacji dostępnych dzięki Internetowi i Googlom.

Pojawienie się Jasi skojarzyło się Janowi z nieco podobnym pojawieniem się Harey w "Solaris" Stanisława Lema. Patrząc na nią, powtarzał w myśli imię bohaterki tej znanej powieści. Myślałem o wyjaśnieniu związku, o pokazaniu podobieństw, ale stanęło na prostym pytaniu: kim była Harey.

Ciekawi mnie, ilu czytelników zna powieść, o której myślałem pisząc słowa cytowane w konkursie...

* * *

Udzieliłem też wywiadu, a jakże!

Odpowiedzi na pytania są łatwe, jeśli mam czas na ułożenie odpowiedzi. Byłoby dużo trudniej, gdybym miał odpowiadać a vista, ponieważ mój język codzienny jednak znacznie się różni od poznanego przez Was tutaj, na blogu.

* * *

W końcu września pojawiła się informacja o książkach górskich, czyli o "Sudeckich wędrówkach" i o "Górach Kaczawskich słowem malowanych".

Z tej okazji otrzymałem list, w którym przeczytałem o przyjemności, z jaką Wioleta czyta moje książki o górskich wędrówkach. Dziękuję, Wioleto. Myślę, że każdy autor łasy jest na takie pochwały.* * *

W parę dni później ukazała się recenzja książki "Sudeckie wędrówki".

Tekst autorka zaczyna cytatem:

"W górach, na szlaku, nie ma rozterek zmordowanego i spragnionego serca, jest tylko droga przede mną – cel, sens i spełnienie".

Po kliku latach od napisania tych słów i upublicznienia w wydrukowanej książce, wyraźniej niż wcześniej zdaję sobie sprawę z ich wymowy. One są prawdziwie moje, a jak bardzo, zrozumieją ci, którzy dobrze mnie znają. Inni mogą się tylko domyślać.

* * *

Następna recenzja była o książce „Góry Kaczawskie słowem malowane”.

Wiedząc z własnego doświadczenia, że czasami trudno jest napisać teksty o dwóch podobnych książkach, byłem ciekawy, jak poradzi sobie Wioleta. Nie doceniałem jej. Tekst zyskał uznanie redakcji Biblionetki. To książkowy portal, na którym jestem zarejestrowany od piętnastu lat. Był czas, gdy byłem tam obecny codziennie. Od paru lat rzadziej tam zaglądam, ale więzów nie zerwałem. Sprawdzam, co się dzieje na mojej autorskiej stronie, ale i czasami coś publikuję. Zauważyłem, że tekst Wiolety jest polecany przez redakcję. Wioleto, gratuluję i dziękuję.

* * *

Zapytany odpowiedziałem, że oczywiście mogę napisać coś a propos wyboru cytatów dokonanego przez Wioletę. Odebrany zbiór przeczytałem z ciekawością, wszak był to wybór kobiety, a faceci wiedzą, że kobiece wybory potrafią czasami zaskakiwać.

Wybrałem po jednym cytacie z obu książek i temat rozwinąłem, także przez dodanie swoich cytatów a propos. Całość, ładnie opracowana graficznie, ukazała się na blogu „Subiektywnie o książkach”.

* * *

Później rozmawialiśmy o planowanym konkursie. Cały problem z pytaniami konkursowymi jest w łatwości dostępu do informacji dzięki Googlom i Internetowi, a niejako z drugiej strony wiadomo, że pytania nie mogą być zbyt trudne, fachowe, bo przecież konkurs ma być zabawą czytelników, którzy nie są specjalistami. 

Zaproponowałem pomysł podsunięty mi kiedyś przez Anię Kruczkowską: napisania paru swoich zdań na zadany temat. 

Byłem zaskoczony dowiadując się, że mam być jurorem. Zadaniem konkursowym był opis dnia spędzonego za miastem. Wybrałem wypowiedź ułożoną w wiersz, ale ile miałem przy tym wątpliwości, tylko ja wiem. 

* * *

Oczywiście Ania Kruczkowska cały czas prowadzi fanpage historii o Jasiach, ale i wiele jest na tej stronie odniesień do książek „górskich”.

Aniu, dziękuję Ci stukrotnie za Twoje starania.

* * *

Na Allegro sprzedaję po atrakcyjnej cenie zestaw trzech moich książek.

 

piątek, 6 listopada 2020

Jesienny dzień na Pogórzu Kaczawskim

 081020

Proboszczów, Twardocice, pomnik schwenckfeldystów, polami pod Ostrzycę, wokół góry, wejście szlakiem na szczyt, powrót do wioski.

W drugim dniu wspólnego włóczenia się po Sudetach zaciągnąłem Janka w swoje góry. Wiadomo przecież, że wszędzie dobrze i ładnie, ale u siebie najlepiej i najładniej. Gdzie konkretnie? Po raz trzeci na pogórze, w okolice Twardocic, wszak wiele jest tam jeszcze zakątków i dróg mi nieznanych.

Jedną z nich poszliśmy nastawieni nie tyle na dojście w określone miejsce, co na patrzenie i zobaczenie jak najwięcej. Było pogodnie, kolorowo, jesiennie. Często zatrzymywaliśmy się coś oglądając, gdzieś patrząc, robiąc zdjęcia albo gadając. Dobrze się nam szło.

Rytmiczny, głośny i tak charakterystyczny dźwięk kazał nam podnieść głowy. Nisko leciały dwa żurawie.

– Para – powiedział Janek.

Wyciągnięte jak struny sylwetki tych wielkich ptaków, dźwięk ich lotu, myśl o ich odlocie jako symbolu końca ciepłych dni, zrobiły na mnie duże wrażenie. Widok klucza żurawi, ich klangor, ów przejmujący krzyk zwiastujący listopadowe szarugi i bliską zimę, jest przejmujący i jednocześnie wspaniały. Budzi nostalgię, smutek i pragnienie zabrania się z nimi gdzieś daleko, bliżej słońca, ale też pojawiają się niewyrażone słowami myśli o niezmiennym rytmie przyrody, o odwiecznych jej prawach, a jeszcze głębiej nutki pocieszenia i nadziei.

Z wioskowej uliczki skręciliśmy w drogę obiecującą zaprowadzić nas do pomnika schwenckfeldystów.

Nie wiedziałem, kim są; może ruch religijny, może nazwa oddziału wojskowego? Później dowiedziałem się, że byli to chrześcijanie mieszkający w tamtej okolicy, a wystarczającym powodem do ich prześladowań były niewielkie odmienności dogmatyczne, na przykład nieuznawanie chrztu dzieci czy transsubstancjacji. Nie wyjaśniam znaczenia tego pojęcia, ponieważ dotyczy dogmatu wiary, więc chrześcijanin powinien je znać.

W moim widzeniu różnice dogmatyczne między odłamami chrześcijaństwa bywają tak drobne, że czasami trudno je zrozumieć, jednak tej grupie wiernych, która miała więcej wyznawców i bliższe kontakty z władzami, zawsze wystarczały do usprawiedliwienia prześladowań a nawet mordów.W drugiej połowie XVIII wieku nieliczna grupa schwenckfeldystów wyemigrowała do USA. Ich potomkowie żyją i nadal wyznają swoją wersję chrześcijaństwa. Nie zapomnieli o przodkach i braciach w wierze: pomnik i tablica pamiątkowa są odrestaurowane na ich koszt.

Myśl o tych ludziach powróciła kilka godzin później, na zboczu Ostrzycy, gdzie przy rozwidleniu szlaków stoi tablica informacyjna. Przeczytałem o micie tłumaczącym sporą ilość mieszkających w okolicy chrześcijan nie będących katolikami. Otóż Szatan, lecąc do piekieł z workiem wypełnionym potępionymi, zaczepił o szczyt Ostrzycy. Worek się rozpruł, a innowiercy rozsypali się po okolicznych wsiach. Dla mnie to nie jest urocza stara baśń, a oznaka pychy i zarozumialstwa.

Takie opowiastki tworzone były pod wpływem nauczania Kościoła wmawiającego ludziom, że tylko oni są prawi, tylko u nich zbawienie, reszta błądzi albo nawet jest nasieniem Szatana godnym pogardy i potępienia. Zaznaczyć mi tutaj trzeba ponownie, że oskarżani i oskarżający, dręczeni i dręczyciele, byli chrześcijanami. 

Oto moralność organizacji, której funkcjonariusze chcą nas uczyć, jak się godzi postępować w życiu! 

Dość o nich, trzeba mi wrócić na pogórzańskie pola, znaleźć tam uspokojenie i oczyszczenie.

Pomnik stoi w niewielkim lasku na łagodnym zboczu rozległego pagóra. Wystarczy kilka kroków, by stanąwszy na skraju otwartej przestrzeni, móc patrzeć w dal.

 Tu i tam rozległa, wyrównana pługiem, płaszczyzna pola załamuje się tworząc niewielkie wypiętrzenie, nierzadko podkreślone uskokiem lub mały wyrobiskiem kamieniołomu. Miejsca te są zawłaszczane przez drzewa i krzewy – malutkie wysepki różnorodności na monokulturowych plantacjach. Rosną tam dęby i jesiony, brzozy i jarzębiny, klony i osiki, dzikie róże, czarne bzy, tarniny, jeżyny i oczywiście głogi. W koronach drzew widuję całe chmary ptaków, czasami wystraszona sarna wyskoczy spomiędzy krzewów i popędzi na pole, a za nią klucząc pokica zając. Urocze miejsca. Ilekroć jest okazja, zbaczam ze szlaku i poznaję je z bliska. Tak oglądane nie tracą na urodzie, chyba że jakiś wandal wyrzuci tam stos starych opon albo pordzewiałą lodówkę, co się zdarza wcale nie rzadko.

Idąc brzegiem ogromnego pola, patrzyłem na pracę dwóch wielkich traktorów ciągnących duże zestawy narzędzi rolniczych. Zdaje się, że jeden orał ściernisko i od razu rozdrabniał skiby, drugi chyba siał i coś jeszcze robił. Będąc chłopakiem trochę nauczyłem się orać konnym pługiem. Pamiętam ten mozół, to bardzo powolne przybywanie zaoranej części pola. Dzisiaj patrzyłem na dwie maszyny, które w godzinę zrobią więcej, niż tamten oracz sprzed półwiecza przez kilka dni żmudnej i ciężkiej pracy. Ceny większego z widzianych ciągników przypadkowo znam, zaczynają się od miliona. W dwóch wielkościach: wysokich cen urządzeń z jednej strony, a niskich cen mąki czy kaszy z drugiej, wydaje się tkwić sprzeczność, jednak pogodzenie i wyjaśnienie jest. To masowość już nawet nie hodowli, a po prostu na pół przemysłowej produkcji.

Myśl ta wróciła kiedy szliśmy obok pola kukurydzy. Zawsze z fascynacją patrzę na tę roślinę, tak starannie wyselekcjonowaną przez ludzi. Jej niesamowity wysiłek skutkuje ogromną ilością kolb z nasionami. Sprawdzałem, z hektara zbiera się około dziesięciu ton nasion. Dziesięć tysięcy kilogramów z pola sto na sto metrów!

Czasami szkoda mi tych roślin. Dziwne, prawda?

Najpierw drogą, później polem, przy granicy lasu, poszliśmy pod Ostrzycę, do znanego mi widokowego miejsca. Siedząc na miedzy oddawałem się swojemu ulubionemu zajęciu: patrzeniu na kaczawskie górki.

Po drugiej stronie góry są wielkie pola, na których mają źródła dwa strumienie. Chciałem je odnaleźć i poznać, ale zobaczyliśmy ciągniki orzące ziemię i uznaliśmy, że łażąc tamtędy, będziemy intruzami, a i pora była już późna. Mam nadzieję na poznanie tych źródeł w zimie.

Byliśmy blisko szczytu góry i niewiele niżej, jakże więc go ominąć? Poszliśmy.

Niskie słońce uciekało z dolin w górę, gdy stanęliśmy na szczycie. 

 Widok tych wszystkich gór, tak dobrze mi znanych, przywołujących tyle wspomnień, pól zdobionych zagajnikami, odległych wiosek z czerwonymi dachami domów wrośniętych w ziemię, mam nadzieję zapamiętać na zawsze.

Chciałbym też zapamiętać widok nitki drogi biegnącej u stóp góry i drzew wzdłuż niej. Widziałem je parę razy, w słońcu i w chmurny dzień, ostatnio rok temu w czarownej godzinie stawania się dnia – widok wart pędzla mistrza.

Przemierzane drogi i ścieżki są moje tak, jak dokonywane wybory. Są symbolem mojej ziemskiej wędrówki.

Janek jak zwykle wypatrzył jakieś malutkie roślinki wtulone z bazaltowy załom, a ja zauważyłem obok długi korzeń rozpychający się w skalnej szczelinie. Jakże przemożne jest dążenie życia do trwania w każdym możliwym miejscu! Pokręciliśmy się jeszcze po niewielkim gołoborzu pod szczytem góry, przyjrzałem się oryginalnie wykrzywionej lipie tam rosnącej, z odrostami bardzo podobnymi do jesionowych, i zarządziliśmy powrót.

Kończył się ósmy dzień mojej sudeckiej włóczęgi, kończył urlop. Wkrótce, bo już za kilka miesięcy, mam wrócić do domu, na Lubelszczyznę. Na myśl o tej zmianie mam ambiwalentne odczucia radości i smutku.

Będę bliżej mojej rodziny, ale dalej od moich gór.
























 

poniedziałek, 2 listopada 2020

Wieża, jary i buki





071020

W Górach Wałbrzyskich

Z Jedliny Górnej: Przełęcz Kozia, Przełęcz pod Borową, Rozdroże pod Borową, Rozdroże Ptasie, Borowa. Zejście do Przełęczy Koziej, żółtym szlakiem na Zamkową Górę, a stamtąd do starego kamieniołomu w okolicach Małego Wołowca. Powrót do wioski. 




Pomysł na trasę był Janka, mnie zostało przytaknąć, co łatwo mi przyszło, skoro byłem ciekawy wieży na najwyższym szczycie Gór Wałbrzyskich.

On też wypatrzył wąziutką uliczkę, którą mogliśmy dojechać na parking niedaleko Przełęczy Koziej. Będąc na jej siodle, zauważyłem prace ziemne, jakby przygotowania do budowy domów. W wielu wioskach sudeckich, nierzadko na odludziu, daleko od centrum, widzę nowe domy albo i mini osiedla. Najwyraźniej ludzie mają dość mieszkania w miastach. Miejsce pod przełęczą jest ładne, ale nie wiem, jak w śnieżną zimę mieszkańcy wjadą pod górę, i czy za szybko nie zjadą.

Na samej przełęczy jest rozdroże szlaków; stamtąd najkrótsza droga na szczyt Borowej jest tak stroma, że zgodnie uznaliśmy szlak okrężny za bardziej nam pasujący. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę, ponieważ cała droga, wygodna i niemęcząca, była po prostu ładna lasami, miejscami widokowymi i ukształtowaniem gór. Wałbrzyskie nie są wysokie, najwyższe szczyty mają sporo poniżej kilometra, ale ich ukształtowanie jest odmienne od kształtów kaczawskich gór. Zbocza są tutaj strome, doliny między nimi głębokie, a dzięki takiemu połączeniu ma się wrażenie wędrowania górami wyższymi i bardziej dzikimi, niż są w istocie. Nasza droga trawersowała jedno z tych stromych zboczy, i jeśli stojąc na jej brzegu spojrzy się w dół, trudno zobaczyć dno ciemnego jaru o bardzo stromych ścianach. Czasami słyszałem strumień płynący dnem, ale zejście tamtędy, jak i wieloma innymi miejscami poza szlakiem, byłoby trudną przeprawą. Głębokość jaru widać na mapie po poziomicach zboczy Borowej i Suchej.

Wieża na szczycie tej pierwszej spodobała mi się swoją nietypową konstrukcją. Pozwolę sobie na kilka słów wstępu.

Kiedyś budowano mosty wiszące w sposób klasyczny, jak ten sławny Golden Gates Bridge w San Francisco: od dwóch lin rozwieszonych między potężnymi słupami (czyli pylonami) zwisają dwa rzędy pionowych lin trzymających konstrukcję mostu. Proste, logiczne i celowe rozwiązanie.



Niedawno uznano taką konstrukcję za banalną, nieoryginalną, i zaczęto stosować skośnie biegnące liny bezpośrednio łączące pylony z mostem. Najbardziej znanym przykładem w naszym kraju jest wielki, robiący niebagatelne wrażenie i ładny, przyznaję, Most Rędziński. Ilekroć nim przejeżdżam, a jedzie się wzdłuż szpaleru potężnych lin i między nogami pylonu wysokości stu dwudziestu metrów, jestem pod wrażeniem jego wielkości i śmiałości rozwiązań technicznych. Bo trzeba wiedzieć, że taka konstrukcja jest trudniejsza do zaprojektowania i wykonania, a jej warunki pracy są cięższe. Proszę zwrócić uwagę na mały kąt najdłuższych lin trzymających jezdnię. Ich naciąg bardziej zgniata konstrukcję ściskając ją w poziomie, niż ją dźwiga, ale czegoż nie robi się dla wyglądu i oryginalności!





Wieża na Borowej w pewien sposób jest podobna do tego wrocławskiego mostu: projektant chciał zrobić niebanalną konstrukcję, co się mu udało. Stalowe profile, popularnie nazywane hebami od kształtu ich poprzecznego przekroju, jakby były skrzywione, owijając się wokół wieży. Pierwszym wrażeniem jest skręcanie się konstrukcji na podobieństwo korkociągu, jej chwiejności, ale po dokładniejszym przyjrzeniu widać zamysł autora i stabilność wieży. Oczywiście zwróciłem uwagę na szczegóły wykonania, ale jedyne drobne niedoróbki znalazłem na ażurowych podestach i w wykonaniu pewnych niewielkich elementów usztywniających. Dodam jeszcze, że wieża kosztowała okrągły milion złotych. Sporo, jednak trzeba zdać sobie sprawę z naprawdę dużych kosztów montażu takiej konstrukcji na szczycie góry, a wcześniej transportu wielu ton materiałów.Jej kształt przypomina rozchylony kielich, w efekcie poręcze są odsunięte od podestu. Kiedy stoi się tam, powraca wrażenie niestabilności konstrukcji i niepewności zabezpieczeń; nie jest to wada konstrukcji, może nawet wprost przeciwnie – zaleta dodająca dreszczyku emocji do uroków krajobrazu. Widoki są panoramiczne i bardzo rozległe, o ile oczywiście będzie dobra przejrzystość powietrza. Nam się trafiła taka… średnia, ale z najdalszej dali parę gór zdołałem wyłuskać.



Na Przełęcz Kozią wróciliśmy schodząc wspomnianym stromym zejściem o nachyleniu około 40 stopni. Na szlaku leżały luźne kamienie i zdradzieckie gałęzie przysypane liśćmi, tu i ówdzie dla odmiany była mokra i śliska ziemia. Chyba jednak wejście po takim zboczu jest łatwiejsze od zejścia. Bardziej męczące, ale łatwiejsze.

Ładną dróżką, z miejscami widokowymi, poszliśmy na Zamkową Górę, która nazwę wzięła zapewne od ruin zamku na szczycie.Kolejne ruiny zamku, i po raz kolejny pomyślałem, że gdyby ludzie nie niszczyli z takim zapałem tego, co zbudowali inni ludzie, ta budowla mogłaby do dzisiaj służyć i cieszyć oczy.

Górę porasta piękny las bukowy, a nie brakuje ich i przy szlaku. Są wśród nich prawdziwe okazy o metrowych średnicach, a wyżej, gdzie warunki są trudniejsze, rosną buki fantazyjnie powykrzywiane reumatyzmem górskim.

Przy ruinach jest nieco otwartej przestrzeni z ładnym widokiem na Borową. Jak się zorientowałem, właśnie z tego miejsca jest szczególnie często fotografowana. Nie dziwię się, skoro wielkość góry i stromość zboczy stamtąd widziane czynią niemałe wrażenie.

Ustalając trasę, Janek wypatrzył nieco dalej, za Wołowcem, duży kamieniołom i widokowe miejsce opodal. Poszliśmy. Stare wyrobisko znaleźliśmy bez problemu, ze znalezieniem miejsca widokowego było gorzej. Sporo tutaj mojej winy, ponieważ całe przygotowania zwaliłem na Janka do tego stopnia, że nawet swojej nowej mapy nie zabrałem. Co prawda i czasu miałem bardzo mało, ponieważ dzień wcześniej późno wróciłem z Gór Kaczawskich.

Drogę zaznaczoną na mapie i prowadzącą w dobrym kierunku udało się nam znaleźć, zarośniętą i ledwie widoczną na zalesionym zboczu, a doszliśmy nią do szutrówki. Której? Tej, czy tej? Mieliśmy tylko jedną starą mapę, a mój smartfon zbiesił się, nie potrafiąc zdecydować, w którym miejscu jesteśmy. Zapytane o drogę dwie panie namieszały nam w głowach jeszcze bardziej, pokazując ewidentnie niewłaściwy kierunek. Czuliśmy już w nogach kilometry i podejścia, więc poszukiwania odłożyliśmy na inny dzień i przecinając leśny masyw Małego Wołowca zeszliśmy do wioski.

Mam nadzieję na ocalenie w pamięci widoków stromych zboczy tych gór i ich ciemnych jarów. 

PS

Cholery dostaję, i to nie byle jakiej, bo jasnej, kiedy mam do czynienia z nowym oprogramowaniem służącym do publikowania postów. Funkcje pochowane są pod miniaturowymi, w części nieczytelnymi ikonkami, ignorowane są polecenia i samoczynnie zmieniane ustawienia. Nie można naraz wgrać wszystkich zdjęć, bo znikają, ani sprawdzić działania linku. Nie można zmienić wielkości i kształtu liter, a za to trzeba ręcznie wstawiać spacje między tagi, ponieważ przy ich wpisywaniu spacje są automatycznie kasowane.

To tylko niewielka część ogólnego popaprania. Nie znajduję w tych zmianach ani jednej na lepsze. Po co to zrobiono? Ile tysięcy, a może milionów, kosztowały te zmiany? Czy naprawdę w  Googlach nikt nie widzi tego brakoróbstwa?

Ogłaszam wielki konkurs z równie wielką nagrodą.

Daję konia z rzędem temu, kto udzieli mi odpowiedzi na powyższe pytania.

Gratis też dorzucę, a co!: uścisk mojej dłoni i przyznanie się do swojej ślepoty, czyli niedostrzegania zamysłów PT programistów.