Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą len. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą len. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 lipca 2025

Skały i len

 270625

Rok temu byłem z Jankiem w czeskich Górach Stołowych, a poznawszy niewielką ich część, obiecaliśmy sobie wrócić. Dzisiaj przyjechaliśmy do Skalnego Miasta Adrspach. Parking jest płatny, za wejście do parku płaci się około 40 zł, a bramkę otwierają o ósmej. Jak się okazało, byliśmy dzisiaj pierwszymi zwiedzającymi. Tak wczesną godzinę polecam wszystkim, ponieważ później jest znacznie więcej turystów, zwłaszcza w weekendy.

Tuż za bramką otwiera się widok na jeziorko Piskovna, czyli Piaskownia. Niewielkie, malownicze, z pięknym kolorem wody i wielkimi rybami; wokół biegnie szlak, a prowadzi przez niektóre ze skał wznoszących się bezpośrednio nad wodą. Piękne miejsce.



 Klasyczna trasa przez Skalne Miasto wiedzie zielonym szlakiem i ma długość około 4 kilometry, a podawany czas przejścia wynosi 2,5 godziny. Jeśli jednak chce się spokojnie obejrzeć skały i zrobić zdjęcia, dodać trzeba przynajmniej godzinę. 

 Jak na miasto przystało, wchodzi się przez kamienny portal, ale na tym szczególe wszelkie podobieństwa do ludzkich budowli się kończą, a zaczyna świat kamieni przeniesiony do nas wprost z baśni. Taka myśl na pewno nie jest oryginalna, ale pojawia się i trwa nieodparcie, jeśli tylko wzrok trzymamy wyżej, na kamiennych olbrzymach. Wrażenie nieco rozwiewa się po opuszczeniu oczu i zobaczeniu starannie wykonanych drewnianych kładek, po których wiedzie znaczna część szlaku. Ale czy mieszkańcy baśniowego świata nie używają drewnianych dróżek?...

 Skały pode mną, skały obok i nade mną, a bywało też, że czarne skały widziałem zamiast nieba.



 Były spiętrzone, stłoczone, wyrywające się ku górze, podpierające się wzajemnie i rozpychające; szare, niemal białe, czarne, beżowe, miejscami zielonkawe lub ceglaste. Skały wąskie i strzeliste niczym groty włóczni Karkonosza, ale i masywne, niekształtne, przytłoczone swoją masą jak teściowa Liczyrzepy. Są skały o kształtach tak dziwnych i tak różnorodnych, że dziwić może pomysłowość Natury. Między stłoczonymi pionowymi olbrzymami przechodzi się tylko dzięki wielkiej pracy twórców ścieżki, a na jej końcu czeka ślepa ściana. Pomyłka? Przecież nie. Atrakcja, spod której trzeba wrócić? Dopiero po dojściu do samej ściany, od której ciągnie wilgocią i chłodem, widać wąską szczelinę przejścia. Szedłem szorując ramionami i plecakiem o skały, a wyszedłem na niewielki placyk, właściwie skalną studnię. Skały nie napierały już na mnie, odsunęły się na odległość dziesięciu kroków dając mi ulgę i możliwość odetchnięcia. Nad głową zamiast czarnych kamieni lub oślepiającego jasnością zygzaka, w który skały zmieniają tu niebo, widziałem normalny błękitny przestwór, chociaż ograniczony wierzchołkami skał. Po chwili minąłem skalny załom i znowu wszedłem w wąskie przejście między olbrzymami które, miałem wrażenie chwilami graniczące z pewnością, już się pochylają i zaraz runą na mnie. Idąc tak wyrównanym dnem lub, co częściej, drewnianą kładką, nie musiałem cały czas patrzeć pod nogi. Zaglądałem w mijane szczeliny, w ślepe zaułki kończące się wysokimi ścianami, ale i mijałem wąskie, dzikie, ale możliwe do pójścia w głąb przerwy w zwartych ścianach. Zatrzymywałem się przy niektórych i wzrokiem szukałem drogi wśród skalnego rumowiska i zwalonych drzew. Kusiły mnie. Co jest dalej? Może nikt jeszcze nie widział skał tam stojących? Może gdzieś tam jest jaskinia, a w niej…? A może ukrywają się tam zwierzęta które przeżyły ostatnie zlodowacenie? Ktoś wpadł na mój plecak, trzeba było iść dalej i przestać fantazjować.

 Warto było przejść dodatkowych paręset metrów żółtym szlakiem by zobaczyć Wielki Wodospad. Szczerze mówią taki wielki to on nie jest, ale wrażenie czyni wielkie. Woda spływa po niemal pionowej ścianie w ciasnej, ciemnej i głębokiej studni skalnej, a dochodzi się do niej przez dużą jaskinię. Właśnie połączenie ciemności jaskini, dzikich kształtów jej ścian i sklepienia, w załomach których wzrok się gubi, sczerniałych mokrych skał z przelewającą się po nich wodą i zamykającym obraz od góry skrawkiem jasnego błękitu nieba, czyni to miejsce wyjątkowym.

Po czterech godzinach poczułem zmęczenie. Nie fizyczne, szlak jest wygodny, a spotykanych tu i ówdzie schodów nie ma na tyle dużo, by się zmęczyć. Chodziło o umysł, o wyczerpanie jego zdolności percepcji. Byłem przytłoczony nadmiarem bodźców, dlatego z ulgą, której jednak i żal końca towarzyszył (sprzeczności są naszą cechą), doszedłem do jeziora po zrobieniu pętli zielonym szlakiem i zobaczeniu miliona skał. Przesadzam? Może, ale na pewno niewiele.

Wiele skał ma swoje nazwy. Na ogół związek między nazwą a kształtem jest wyraźny, bywa nawet zabawny dzięki skojarzeniom, ale niektórych nie rozpoznałem.

Na fotografiach niżej przedstawiam kilka z nich.

 Od lewej: Dzban, Indianin, Kochankowie.

 Na tym zdjęciu od lewej: Rękawica, Starosta, Ząb Karkonosza. Hmm, to jego ząb? Albo był wielkim chłopiskiem, albo miał genetyczny przerost zębów.


 Głowa Cukru


 Żółw


 Wracając, zatrzymaliśmy się w Chełmsku Śląskim. Biedne, pustoszejące miasteczko, które miastem już nie jest. W dawnym zespole drewnianych domów tkaczy, znanym jako Dwunastu Apostołów, mieliśmy okazję rozmawiać z opiekunką muzeum tam urządzonego. 

 



Opowiadała o historii tego miejsca, o pracy tkaczy, o procesach przetwarzania włókien lnu na nici i następnie na tkaniny. W pewnej chwili usłyszałem, zaskoczony, o Turobinie. Wszak to znane mi miasteczko na Roztoczu! Okazało się, że grupa ludzi próbuje przywrócić zwyczaj tkania lnianych płócien w technologii jak najbardziej zbliżonej do dawnej, a ten wymóg dotyczy także upraw lnu. Współpracują w plantatorami z okolic Turobina, gdzie len faktycznie nadal się uprawia i nie raz miałem okazję podziwiać jego błękitne kwitnienie.

Oby się im wiodło! Mają na to szanse, wszak coraz bardziej ludzie cenią naturalne produkty, nie tylko spożywcze. Len nas, dawnych Polaków, ubierał i po części żywił. Ubiór zrobiony z lnu nie ma w sobie ani krztyny chemii, jest trwały i dobrze się go nosi, a olej lniany przewyższa walorami ten rzepakowy. Len jeszcze przed II Wojną był powszechnie uprawiany w Polsce. Jeszcze moi dziadkowie siali len, a mama jako dorastająca dziewczyna pomagała matce w pracach przy nim. Pamiętam drewniany kołowrotek w domu babci. Kiedyś nawet próbowałem prząść nić, poinstruowany przez babcię, ale okazało się to trudniejsze niż obsługa smartfona.

Warto wiedzieć, że w czasach Piastów tkanina lniana była u nas powszechnie akceptowanym… pieniądzem. Tak, pieniądzem. Kawałek tkaniny miał określoną wartość i służył, jak wtedy mówiono, jako płacidło. W związku z tym faktem dwie uwagi. Pierwsza: ówcześni Słowianie posługiwali się środkiem wymiany będącym jednocześnie towarem jak najbardziej użytkowym, w przeciwieństwie do monet ze srebra czy złota, czy tym bardziej papierowych banknotów. Druga: są językoznawcy, którzy wywodzą nasze słowo „płacić” od płótna, którym przez wieki płacono. Jeśli tak faktycznie było, zadziwić może długowieczność słów i przemiana ich znaczenia.

Obrazki ze szlaku

 Kiedy patrzyłem na ryby w jeziorze, pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się nabrać chęci na… zjedzenie takiej ryby.  W tej mojej reakcji było coś barbarzyńskiego, co budzi głęboki sprzeciw, ale jednocześnie był pierwiastek pierwotności i naturalności. Zderzenie naszego cywilizacyjnego wydelikatnienia z cechą natury, o której wolimy nie wiedzieć: wzajemnego bezwzględnego zjadania się żywych organizmów.





 Rozpaczliwie sterczące korzenie drzew.


 Drewniane rzeźby.

 Zakaz wchodzenia na bosaka? Czyżby aż tak troszczyli się o dobrostan turystów? :-)

 Figura Nepomucena z 1720 roku. Stoi na rynku Chełmska Śląskiego.

Trasa: Skalne Miasto Adrspach w czeskich Górach Stołowych. Przejście pętli o długości ok. 6 km wyznaczoną zielonym szlakiem i częściowe obejście jeziora Piskovna trwało pięć godzin. Przyczyna wiadoma: ogromna ilość skał przyciągających wzrok i zatrzymujących krok.

Trzy godziny w Chełmsku Śląskim.

















niedziela, 16 czerwca 2024

Pod brzozami

 120624

Nie planując wyjazdu wstałem o zwykłej porze, ale zobaczywszy słońce szkoda mi się zrobiło dnia spędzonego pod dachem. Po dwóch kwadransach wyjechałem, na miejscu byłem dwie godziny później niż zwykle, ale przecież trwają najdłuższe dni roku. Wróciłem na Górny Gościniec z zamiarem dokładnego poznania okolicznych dróżek. Na mapie widać szereg niebieskich „wypustek”, to ślady braku pośpiechu, konkretnego jednego celu, ale i mojej ciekawości: co zobaczę za grzbietem albo zakrętem tej drogi? To zdjęcie zrobiłem na pierwszej bocznej drodze, w którą skręciłem.

 Było warto. Każdą drogę warto poznać. Każda może nam dać coś, czego nie przewidzimy z góry. Może to być ładny i smaczny drobiazg, jak kępa kwitnących wierzbówek wśród których znalazłem maliny z dojrzałymi owocami; widok samotnego drzewa na odległym horyzoncie budzący pragnienie wędrówki; miła chwila sam na sam z przyrodą i własnymi myślami na miedzy pod brzozą, albo coś jeszcze innego, nieprzewidywalnego. Oczywiście nierzadko bywa, że nic ciekawego nie zobaczę i zawracam, ale zawsze mogę sobie wtedy powiedzieć, że próbowałem. A może nieuważnie patrzyłem?

Do jednej z poznanych dzisiaj dróg szedłem kilka kilometrów. Widziałem ją na zboczu równoległego pagóra w odległości około 2 km, była nitką skosem przecinającą pola. Jeśli widzę ją długo i z takiej odległości, to znaczy, że będąc na niej, zobaczę wzgórze, którym właśnie idę. Poszedłem nie najkrótszą trasą. Górny Gościniec skończył się w małej wiosce, dalej droga prowadziła brzegiem lasu i rozległych pól. Pusto tam i cicho; daleko od szosy – tak mi się pomyślało. Dalej droga była mało wyraźna, miejscami zarastająca tak, jak okoliczne pole. Poznałem takie miejsca i w innych rejonach Roztocza. Bywa, że odległych pól rolnicy nie uprawiają, zwłaszcza gdy są małe lub ziemia nie jest urodzajna. Czasami takie pola są zalesiane, czasami po prostu zarastają. Miedzy nimi tu i ówdzie widać wąskie poletka nadal uprawiane, a ściskane z obu stron ścianą drzew i krzewów. Dróg tam mało, a istniejące bywają zarośnięte trawami i chwastami tak gęsto i wysoko, że trudno się nimi idzie. Na tej mapie widać część zarośniętych pól, w rzeczywistości jest ich więcej; widać też zalesione obniżenia wąwozów. Niebieska linia wyznacza moją drogę.

 Jak zwykle daleki widok otworzył się nagle – wyszedłem na drogę widzianą wcześniej. Zatrzymałem się i patrzyłem.

 Już w pierwszej godzinie włóczęgi zwróciłem uwagę na urodziwą brzozę rosnącą na wysokiej między; może i zapomniałbym o niej, ale one mi nie dała, pokazując się jeszcze kilkakrotnie. Posłuchałem wołania i poszedłem poznać ją z bliska. Często skręcam ku samotnym drzewom polnym z zamiarem zrobienia przerwy pod nimi albo chociaż dotknięcia pnia, ale bywa to utrudnione albo i niemożliwe z powodu gęstego zarośnięcia chwastami czy leżących na nich stert uciętych gałęzi. Okazało się, że są to bliźniaczki, a miedza pod nimi jest idealna na dłuższe posiedzenie. Siedziałem i gapiłem się przed siebie, a myśli jak to one – hasały samopas.


W czasie pierwszych wędrówek roztoczańskich odruchowo porównywałem krajobrazy do kaczawskich. Nie zawsze wypadało korzystnie dla Roztocza, ale dość szybko zaakceptowałem je, a niewiele później uznałem za swoje. W Sudetach było inaczej. Owszem, podobały się góry, ale pewną obcość czułem. Dopiero Góry Kaczawskie to zmieniły. Nie tyle całe Sudety, co właśnie te niskie górki i ich pogórze stały się swojskie, moje, lubiane. Patrząc na roztoczańskie pagórki czasami myślę, że Góry Kaczawskie tak mi się podobają z powodu pewnego podobieństwa do Lubelszczyzny, zwłaszcza jeśli uświadomię sobie jak łatwo związało mnie ze sobą podobne Pogórze Wałbrzyskie. Tu i tam kępy drzew wśród pól, łagodne pagórki, pola i polne drogi podobne do tych z wioski moich dziadków, u których jako dziecko mieszkałem. Oczywiście nie brakuje licznych i poważnych różnic, ale przecież urok wspomnień wiele zmienia, a przy tym nie zawsze racjonalnie uwypukla szczegóły. Ot, miedze. We wsiach mojego dzieciństwa na wielu miedzach były ścieżki, ludzie szli nimi skracając sobie drogę do szosy albo do odległej stacji kolejowej. Dobrze się po nich biegało. Teraz takich nie ma, a zarośniętymi i nierównymi trudno się idzie. Ta, na której siedzę, może dlatego mi się podoba, że jest równa i płaska, podobna do tamtych z lat sześćdziesiątych? Inne są też polne drogi, brakuje na nich trzeciego, środkowego śladu: nierównej, skopanej kopytami, ścieżki koni ciągnących furmanki, ale do tej różnicy szybko przywykłem.

 


 

Przed sobą, na wyciągnięcie ręki, miałem wiszące gałązki betuli. Na liściu siedział jakiś… chrząszcz?, a przy nim wiele narośli. Galasy? Dotknąłem je palcem chcąc poznać fakturę, a wtedy te „galasy” ruszyły się. Czy to dzieci tego większego osobnika? Nie wiedziałem. Powróciło wrażenie obserwowania obcego świata. Nieznanego mimo współistnienia z naszym; dzielącego tę samą przestrzeń, a jednocześnie rozdzielonego granicą trudną do przekroczenia; światów sobie obcych i wzajemnie obojętnych. Świat ludzi nie jest jedynym, a Ziemia nie jest tylko nasza.

Są na Roztoczu miejsca szczególnie lubiane i odwiedzane wiele już razy. Dzisiaj przybyło kolejne.

Obrazki ze szlaku

 Pierwsze kwiaty cykorii podróżnik. Mam je za jedne z najładniejszych wśród dziko rosnących. Będą mi towarzyszyć aż do późnej jesieni.

 Bylica pospolita, zwykłe badyle wszędzie rosnące, ale na tle błękitu nieba wygląda mniej pospolicie. Obok wielu innych, ta roślina kojarzy mi się z ciepłą i słoneczną porą roku, z wędrówkami polnymi drogami, przy których często rośnie.




 Przytulia pospolita, kolejna zwykła niezwykła roślina. Jest jedną z tych, których często nie zauważamy, ale przecież jeśli już się im przyjrzymy, okazują się być ładne.

 Ładne kwiaty, nieprawdaż? A to przecież zwykły ziemniak czyli pyr!







 Nie spodziewałem się zobaczyć jeszcze w tym roku tak wiele kwiatów lnu! Widać, że pełnia kwitnienia minęła, ale tyle zobaczyłem, żeby mieć wyobrażenie wcześniejszego wyglądu pola lnu. Udało mi się nawet zrobić parę zdjęć kwiatom. Czyż nie są piękne? Oceniając, proszę wziąć pod uwagę moje (i aparatu) raczej niewielkie umiejętności fotografowania.



 Górny Gościniec. 

Nagie drzewo, wspomnienie zimy. Czy to możliwe? Naprawdę tak będzie wyglądał świat za pół roku?


 Wierzbówki kiprzyce i maliny. Radość dla oczu i podniebienia.

 Dwie sosny i brzoza tak gruba, że aż niepodobna do siebie.

 Gwiazdnice. Nie wiem, jakie. Chyba gajowe, może trawiaste. Na pewno ładne i nie wielkokwiatowe.






 Droga i kwiaty.

Trasa: od Kolonii Biskupie Górnym Gościńcem do Gwizdowa. Powrót drogami na południe od Gościńca, oczywiście na zachodnim Roztoczu.

Statystyka: 10 godzin na szlaku długości 19,5 km.

PS

W reklamie płynu do prania zamieszczono taki napis: „Z miłości do prania”. Czy naprawdę ktoś kocha pranie? Czy nie można było wymyślić mniej głupie hasło? Niechby „Z umiłowania czystości”?