Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą len. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą len. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 sierpnia 2025

Cztery dni na Roztoczu I

 09-120825

 Nienasycenie słońcem i drogą wygoniło mnie na Roztocze. Byłem tam cztery dni, a spałem jak zwykle (chyba nie lubię eksperymentów) w Agroturystyce Pod Lipą w Chłopkowie. Przez połowę czasu słońca nie widziałem, ale nie narzekam, skoro druga połowa była słoneczna, a deszczów i błota nie było.

Oczywiście przeważały powroty, ale jak zawsze poznawałem nowe zakątki, a przez cały pierwszy dzień chodziłem nieznanymi drogami. Trudno i mnie w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Piszę o trudności ponieważ na Roztoczu, głównie zachodnim, byłem już 180 dni, a przeszedłem ponad 3 tysiące kilometrów.

Dobrze, tyle wystarczy tytułem wstępu, teraz zapraszam na szlak.


 Ubierający i żywiący nas len. Ta roślina ma u nas nie tylko wielowiekową tradycję uprawy, była także pieniądzem po przetworzeniu na tkaninę. Pieniądz to w istocie powszechnie akceptowany środek wymiany dóbr. Może mieć formą papierowych banknotów, monet z drogich metali, przysłowiowych muszelek, albo… sztuki płótna. Taką podwójną funkcję, użyteczną i finansową, tkanina lniana pełniła u nas przez wieki. Prymitywne, powiecie? Nieprawda. Może tylko nieporęczny był ten pieniądz i trudny do podzielenia na drobne części, ale za to odporny na inflację ponieważ niemożliwy do dodrukowania jak nasze obecne pieniądze, a nade wszystko miał autentyczną, niezaprzeczalną wartość wewnętrzną: po prostu można było uszyć z niego ubranie. Nikt nie był w stanie, żaden król czy bankier, zredukować wartości sztuki lnianego płótna, jak obecnie zrobią z pieniędzmi 
politycy. Przepraszam za użycie tego paskudnego słowa. 
Czy to jest „ekologiczna” uprawa zboża? Raczej skutek zaniedbania. Takie są rezultaty niepryskania zboża chemią, czyli środkami ochrony roślin. Ponieważ w przyrodzie wiecznie brakuje zasobów, to, co wzięły z ziemi zielska, nie wzięła pszenica na swój rozwój. Oczywiście nie jestem przeciwnikiem upraw ekologicznych, trzeba tylko zdać sobie sprawę ze skutków finansowych: bochenek chleba kosztowałby nie 20 czy 50, a kilkaset procent więcej.

 




Żniwa są spóźnione z powodu deszczowej aury, ale w te dni niemal wszędzie jeśli nawet nie widziałem kombajnu, to go słyszałem, a bywało, że widziałem kilka jednocześnie. W ostatnim dniu uznałem, patrząc na pola, że żniwa są na półmetku. W tym tempie za kilka dni ucichnie na pustych polach.

Znajome drzewa.


 
Wielopienny, malowniczy grab rosnący na krawędzi urwiska, a obok duża lipa. To zakątek na odludziu, koniec pola, za nim są zalesione doły, a człowiek pojawia się tam tylko w czasie prac polowych. Pod drzewami jest dobre miejsce na zrobienie przerwy. Dobre to takie, gdzie jest różnica poziomów (na przykład niewysoka miedza) zapewniająca wygodne siedzenie, cień i ładny widok.

 




Na drugim zdjęciu zaznaczyłem dąb. Ilekroć jestem w okolicy, staram się właśnie pod tym masywnym drzewem rosnącym na wysokiej miedzy zrobić przerwę. Na polu pod nim znalazłem małą siewkę, dębaczka z trzema listeczkami i pniem grubości zapałki. Przeżył żniwa, bo kombajnista ustawił heder powyżej jego wysokości, ale co będzie przy orce? Pod sąsiednim dębem (a rośnie ich tam, samotników na miedzach, bodajże 10) zobaczyłem dziesiątki siewek. Szkoda ich, bo przyszłości nie mają.

Dla mnie możliwość rozróżnienia tak drobnych a dalekich cech krajobrazu jest świadectwem jego znajomości, budzi poczucie bycia u siebie, swojskości. Jeśli wiem, gdzie prowadzą drogi i z daleka rozpoznaję drzewa, jeśli widok budzi wspomnienia, wtedy ta kraina jest naprawdę moja.


 Dębowe miejsca widziane z oddali.

Miedze na Roztoczu















 Jest ich całe spektrum: od wysokich, stromych i zarośniętych miedz nie do przejścia, przez takie, które co prawda pokona się, ale nie zawsze bezpiecznie, do symbolicznych, ledwie zarysowanych, możliwych do przejścia jednym krokiem. Ich profil zależy głównie od ukształtowania terenu. Tam, gdzie nie ma wzgórz, miedze są niskie, a największe spotyka się na zboczach, gdy pola je trawersują, a nie zbiegają w doliny. Właśnie tam wieloletnia odpowiednio prowadzona orka tworzy tak charakterystyczne tutaj niesymetryczne miedze, które szczyty mają na poziomie wyższego pola, ale wznoszą się nawet i pięć metrów ponad pole niższe. Najwyższą widzianą miedzę oceniłem na około 7 metrów wysokości, więc sięgnęłaby komina parterowego domu. Niemal zawsze są zarośnięte. Rosną na nich drzewa, dzikie róże, głogi, czarne bzy, a w każdym wolnym miejscu trawy, nawłoć lub bylica. Aby miedze skutecznie broniły przejścia niekoniecznie muszą być wysokie: przez zwarte ściany krzewów różanych nawet sarny nie przejdą, mimo że potrafią znaleźć przejścia w gąszczu głogów.

 Przekraczając miedze wykorzystuję przejścia wydeptane przez zwierzęta. Zawsze dobrze są wybrane, w miejscu najdogodniejszym, chociaż bywają wśród nich tak niskie, że trudno z nich skorzystać, chyba że na czworaka.

Późna już była godzina, słońce jeszcze jaskrawe ale niskie, rzucające długie cienie, w powietrzu wisiała delikatna mgiełka przedwieczorna. Droga wspięła pod szczyt wzniesienia i skręciła idąc dalej trawersem. Znałem to miejsce, widok z niego jest jednym z najładniejszych na Roztoczu, a znam ich sporo; o takich jak ten, najładniejszych, milczą przewodniki.



 Patrzyłem z estetyczną satysfakcją ale i z odrobiną żalu budzonego… nie wiem, czym. Może po prostu końcem dnia i wędrowania. Chciałem zapamiętać każdy szczegół, każdy ulotny odcień nastroju tej chwili. Czułem zachłanność, nienasycenie, poczucie ważności, a gdzieś w tle czaiła się niewyrażona myśl o przełomie lata, które w te dni wspięło się na swój szczyt, osiągnęło pełnię i szykuje się do schodzenia drugim zboczem na spotkanie jesieni.

Ciąg dalszy nastąpi.

poniedziałek, 14 lipca 2025

Skały i len

 270625

Rok temu byłem z Jankiem w czeskich Górach Stołowych, a poznawszy niewielką ich część, obiecaliśmy sobie wrócić. Dzisiaj przyjechaliśmy do Skalnego Miasta Adrspach. Parking jest płatny, za wejście do parku płaci się około 40 zł, a bramkę otwierają o ósmej. Jak się okazało, byliśmy dzisiaj pierwszymi zwiedzającymi. Tak wczesną godzinę polecam wszystkim, ponieważ później jest znacznie więcej turystów, zwłaszcza w weekendy.

Tuż za bramką otwiera się widok na jeziorko Piskovna, czyli Piaskownia. Niewielkie, malownicze, z pięknym kolorem wody i wielkimi rybami; wokół biegnie szlak, a prowadzi przez niektóre ze skał wznoszących się bezpośrednio nad wodą. Piękne miejsce.



 Klasyczna trasa przez Skalne Miasto wiedzie zielonym szlakiem i ma długość około 4 kilometry, a podawany czas przejścia wynosi 2,5 godziny. Jeśli jednak chce się spokojnie obejrzeć skały i zrobić zdjęcia, dodać trzeba przynajmniej godzinę. 

 Jak na miasto przystało, wchodzi się przez kamienny portal, ale na tym szczególe wszelkie podobieństwa do ludzkich budowli się kończą, a zaczyna świat kamieni przeniesiony do nas wprost z baśni. Taka myśl na pewno nie jest oryginalna, ale pojawia się i trwa nieodparcie, jeśli tylko wzrok trzymamy wyżej, na kamiennych olbrzymach. Wrażenie nieco rozwiewa się po opuszczeniu oczu i zobaczeniu starannie wykonanych drewnianych kładek, po których wiedzie znaczna część szlaku. Ale czy mieszkańcy baśniowego świata nie używają drewnianych dróżek?...

 Skały pode mną, skały obok i nade mną, a bywało też, że czarne skały widziałem zamiast nieba.



 Były spiętrzone, stłoczone, wyrywające się ku górze, podpierające się wzajemnie i rozpychające; szare, niemal białe, czarne, beżowe, miejscami zielonkawe lub ceglaste. Skały wąskie i strzeliste niczym groty włóczni Karkonosza, ale i masywne, niekształtne, przytłoczone swoją masą jak teściowa Liczyrzepy. Są skały o kształtach tak dziwnych i tak różnorodnych, że dziwić może pomysłowość Natury. Między stłoczonymi pionowymi olbrzymami przechodzi się tylko dzięki wielkiej pracy twórców ścieżki, a na jej końcu czeka ślepa ściana. Pomyłka? Przecież nie. Atrakcja, spod której trzeba wrócić? Dopiero po dojściu do samej ściany, od której ciągnie wilgocią i chłodem, widać wąską szczelinę przejścia. Szedłem szorując ramionami i plecakiem o skały, a wyszedłem na niewielki placyk, właściwie skalną studnię. Skały nie napierały już na mnie, odsunęły się na odległość dziesięciu kroków dając mi ulgę i możliwość odetchnięcia. Nad głową zamiast czarnych kamieni lub oślepiającego jasnością zygzaka, w który skały zmieniają tu niebo, widziałem normalny błękitny przestwór, chociaż ograniczony wierzchołkami skał. Po chwili minąłem skalny załom i znowu wszedłem w wąskie przejście między olbrzymami które, miałem wrażenie chwilami graniczące z pewnością, już się pochylają i zaraz runą na mnie. Idąc tak wyrównanym dnem lub, co częściej, drewnianą kładką, nie musiałem cały czas patrzeć pod nogi. Zaglądałem w mijane szczeliny, w ślepe zaułki kończące się wysokimi ścianami, ale i mijałem wąskie, dzikie, ale możliwe do pójścia w głąb przerwy w zwartych ścianach. Zatrzymywałem się przy niektórych i wzrokiem szukałem drogi wśród skalnego rumowiska i zwalonych drzew. Kusiły mnie. Co jest dalej? Może nikt jeszcze nie widział skał tam stojących? Może gdzieś tam jest jaskinia, a w niej…? A może ukrywają się tam zwierzęta które przeżyły ostatnie zlodowacenie? Ktoś wpadł na mój plecak, trzeba było iść dalej i przestać fantazjować.

 Warto było przejść dodatkowych paręset metrów żółtym szlakiem by zobaczyć Wielki Wodospad. Szczerze mówią taki wielki to on nie jest, ale wrażenie czyni wielkie. Woda spływa po niemal pionowej ścianie w ciasnej, ciemnej i głębokiej studni skalnej, a dochodzi się do niej przez dużą jaskinię. Właśnie połączenie ciemności jaskini, dzikich kształtów jej ścian i sklepienia, w załomach których wzrok się gubi, sczerniałych mokrych skał z przelewającą się po nich wodą i zamykającym obraz od góry skrawkiem jasnego błękitu nieba, czyni to miejsce wyjątkowym.

Po czterech godzinach poczułem zmęczenie. Nie fizyczne, szlak jest wygodny, a spotykanych tu i ówdzie schodów nie ma na tyle dużo, by się zmęczyć. Chodziło o umysł, o wyczerpanie jego zdolności percepcji. Byłem przytłoczony nadmiarem bodźców, dlatego z ulgą, której jednak i żal końca towarzyszył (sprzeczności są naszą cechą), doszedłem do jeziora po zrobieniu pętli zielonym szlakiem i zobaczeniu miliona skał. Przesadzam? Może, ale na pewno niewiele.

Wiele skał ma swoje nazwy. Na ogół związek między nazwą a kształtem jest wyraźny, bywa nawet zabawny dzięki skojarzeniom, ale niektórych nie rozpoznałem.

Na fotografiach niżej przedstawiam kilka z nich.

 Od lewej: Dzban, Indianin, Kochankowie.

 Na tym zdjęciu od lewej: Rękawica, Starosta, Ząb Karkonosza. Hmm, to jego ząb? Albo był wielkim chłopiskiem, albo miał genetyczny przerost zębów.


 Głowa Cukru


 Żółw


 Wracając, zatrzymaliśmy się w Chełmsku Śląskim. Biedne, pustoszejące miasteczko, które miastem już nie jest. W dawnym zespole drewnianych domów tkaczy, znanym jako Dwunastu Apostołów, mieliśmy okazję rozmawiać z opiekunką muzeum tam urządzonego. 

 



Opowiadała o historii tego miejsca, o pracy tkaczy, o procesach przetwarzania włókien lnu na nici i następnie na tkaniny. W pewnej chwili usłyszałem, zaskoczony, o Turobinie. Wszak to znane mi miasteczko na Roztoczu! Okazało się, że grupa ludzi próbuje przywrócić zwyczaj tkania lnianych płócien w technologii jak najbardziej zbliżonej do dawnej, a ten wymóg dotyczy także upraw lnu. Współpracują w plantatorami z okolic Turobina, gdzie len faktycznie nadal się uprawia i nie raz miałem okazję podziwiać jego błękitne kwitnienie.

Oby się im wiodło! Mają na to szanse, wszak coraz bardziej ludzie cenią naturalne produkty, nie tylko spożywcze. Len nas, dawnych Polaków, ubierał i po części żywił. Ubiór zrobiony z lnu nie ma w sobie ani krztyny chemii, jest trwały i dobrze się go nosi, a olej lniany przewyższa walorami ten rzepakowy. Len jeszcze przed II Wojną był powszechnie uprawiany w Polsce. Jeszcze moi dziadkowie siali len, a mama jako dorastająca dziewczyna pomagała matce w pracach przy nim. Pamiętam drewniany kołowrotek w domu babci. Kiedyś nawet próbowałem prząść nić, poinstruowany przez babcię, ale okazało się to trudniejsze niż obsługa smartfona.

Warto wiedzieć, że w czasach Piastów tkanina lniana była u nas powszechnie akceptowanym… pieniądzem. Tak, pieniądzem. Kawałek tkaniny miał określoną wartość i służył, jak wtedy mówiono, jako płacidło. W związku z tym faktem dwie uwagi. Pierwsza: ówcześni Słowianie posługiwali się środkiem wymiany będącym jednocześnie towarem jak najbardziej użytkowym, w przeciwieństwie do monet ze srebra czy złota, czy tym bardziej papierowych banknotów. Druga: są językoznawcy, którzy wywodzą nasze słowo „płacić” od płótna, którym przez wieki płacono. Jeśli tak faktycznie było, zadziwić może długowieczność słów i przemiana ich znaczenia.

Obrazki ze szlaku

 Kiedy patrzyłem na ryby w jeziorze, pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się nabrać chęci na… zjedzenie takiej ryby.  W tej mojej reakcji było coś barbarzyńskiego, co budzi głęboki sprzeciw, ale jednocześnie był pierwiastek pierwotności i naturalności. Zderzenie naszego cywilizacyjnego wydelikatnienia z cechą natury, o której wolimy nie wiedzieć: wzajemnego bezwzględnego zjadania się żywych organizmów.





 Rozpaczliwie sterczące korzenie drzew.


 Drewniane rzeźby.

 Zakaz wchodzenia na bosaka? Czyżby aż tak troszczyli się o dobrostan turystów? :-)

 Figura Nepomucena z 1720 roku. Stoi na rynku Chełmska Śląskiego.

Trasa: Skalne Miasto Adrspach w czeskich Górach Stołowych. Przejście pętli o długości ok. 6 km wyznaczoną zielonym szlakiem i częściowe obejście jeziora Piskovna trwało pięć godzin. Przyczyna wiadoma: ogromna ilość skał przyciągających wzrok i zatrzymujących krok.

Trzy godziny w Chełmsku Śląskim.