Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 25 czerwca 2020

O pięknie

110620
Na uczcie u Agatona Sokrates mówił o pięknie samym w sobie, pięknie istniejącym niezależnie od okoliczności i od ludzkiego postrzegania. Uwodzicielska i tajemnicza wizja, ale tak niedosiężna, że nawet ten bosy mędrzec musiał być prowadzony za rękę, by znaleźć się w jej pobliżu.
A może Platon po prostu włożył w usta Sokratesa swoje marzenie? Albo swoją filozofię idei?
Wszak piękno nie istnieje samo w sobie, nie jest bytem niezależnym, realnym, obiektywnym. Ono istnieje tylko w nas jako odbicie rzeczywistości, otaczającego nas i przeżywanego świata. Indywidualne cechy tego naszego lustra powodują powstanie pięknego obrazu, albo nie. Dlatego jeden człowiek dostrzeże piękno w kształcie kwiatu konwalii, drugi usłyszy je w wyjątkowym wykonaniu utworu muzycznego, trzeci w zupełnie odmiennych dziedzinach albo nigdzie, bo i tak się zdarza.
Dwojakiego rodzaju jest piękno: dzieł natury i dzieł człowieka. Pierwszy rodzaj nie jest intencjonalny (może poza pewnym wyjątkiem, o którym napiszę niżej), wszak przyroda, czy natura, nie tworzą swoich dzieł z powodów estetycznych, a wyłącznie praktycznych, natomiast dzieła człowieka często takie bywają. Piękno, ale i szerzej: wrażenia estetyczne, brane są pod uwagę przy projektowaniu, na przykład w architekturze, a w sztuce są cechami pożądanymi i na nie cały proces tworzenia dzieła jest nakierowany, ale o tym może przy innej okazji.
Fascynuje mnie odbiór dzieł natury przez ludzi. Kształt kwiatów gwiazdnicy czy chabru jest połączeniem ewolucyjnej przypadkowości i potrzeby zapylenia, a dostrzegamy w nich piękno. Kolory kwiatów i ich zapachy, nierzadko tak wspaniałe w naszym odbiorze, mają wabić owady, i tutaj właśnie upatruję intencji natury.
Nie wiem, czy owady potrafią oceniać je pod kątem estetyki, raczej nie, ale i tak zostaje zbieżność, niechby tylko taka quasi estetyczna, skoro kwiat przyciąga nie tylko pszczoły, ale i nas. Czyż jednak możemy z całą stanowczością wykluczyć niechby ślad wrażeń estetycznych u owadów? Jeśli nawet możemy, to i tak zadziwiające podobieństwo reagowania u tak odmiennych gatunków ziemskich istot. Szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę nasze zdolności umysłowe z jednej strony, a mikroskopijny układ nerwowy owadów z drugiej.
Czy będzie zadzieraniem nosa pytanie przedstawiciela gatunku homo sapiens o inne istoty zdolne podziwiać kolory wschodu i zachodu słońca? Albo formy spiętrzonych skał, strumyk wśród traw na górskiej łące, lot jaskółki, śpiew skowronka? Tak łatwo udzielić negatywnej odpowiedzi, wszystko przypisując nam, ale nie wiem, doprawdy, czy słusznie. Ot, ptaki. Wiele ich gatunków praktykuje osobliwą formę zalecania się samców, mianowicie śpiew. Który ładniej śpiewa, ten ma większe powodzenie u ptasich pań, a w takim razie o ich wyborach decydują także względy estetyczne. Może więc i ptakom zdarza się patrzeć z ukontentowaniem na czerwcowy wschód słońca?
Dlaczego bywamy pod tak wielkim wpływem dzieł natury, także tej nieożywionej?
Wiem, że ludzki umysł znajduje upodobanie do pewnych kształtów, kolorów czy dźwięków i dostrzega w nich piękno, ale tak naprawdę nie wiem. Po prostu po raz kolejny próbuję wyjaśnić zagadkę. Zapewne nie wyjaśnię, ale pisząc, jestem bliżej. Może kiedyś, gdy poskładam wszystkie swoje cząstkowe próby odpowiedzi, z ich sumy wyłoni mi się prawda o pięknie i jego roli w moim życiu?
Są w nas ślady przeszłości ludzkości, jakimś niepojętym sposobem przekazane nam w genach. Chciałoby się podać tutaj kilka przykładów, ale przecież nie o teoriach genetycznych piszę, a o postrzeganiu piękna w naturze, powiem więc tylko, że takie ślady są, także w działaniu i skłonnościach naszych umysłów, a to znaczy, że nawet bardzo odległa przeszłość nie odchodzi bez śladu. Czasami, gdy myśl skręca mi w stronę nauki, uświadamiam sobie ogromną skalę czasu, w jakim ludzie żyli w bezpośrednim kontakcie z przyrodą. Około 99% czasu istnienia naszego gatunku żyliśmy jako zbieracze, myśliwi i wędrowcy. Dziesiątki tysięcy pokoleń naszych przodków żyło idąc dalej i dalej, a ledwie od dziesiątek pokoleń siedzimy w miastach, w sztucznym środowisku. Wyraźny w nas zew drogi, chęć wyrwania się za horyzont, to głos tamtego bardzo długiego szeregu naszych przodków. Dzięki niemu mają pracę biura podróży i przez niego czuję silne pragnienie pójścia polną drogą – w znane lub nieznane, byle dalej.
Czasami myślę, że nasza potrzeba kontaktu z naturą jest w istocie przemienionym i słabo uświadamianym pragnieniem powrotu do naszego domu. Jak we wspomnieniach dom rodzinny i nasze dzieciństwo jawią się rajem, tak i naturę, na łonie której żyliśmy tak długo, widzimy piękną.
Oto możliwa przemiana nie zawsze uświadamianej tęsknoty w poczucie piękna.
A może po prostu jego postrzeganie i przeżywanie jest dla nas tym, czym dla owadów nektar kwiatów: energetycznym paliwem? Im umożliwiającym latanie, nam prawidłowe funkcjonowanie naszego umysłu, a więc w istocie życie.

Na zdjęciach dzisiejszy zachód słońca. Nie był spektakularny, ale był pierwszym widzianym w tym roku. Słońce zaszło bardziej na północy niż na zachodzie, o godzinie 21.36.
Piękne są dni czerwcowe.





czwartek, 18 czerwca 2020

Deszczowa włóczęga

070620
Z Chrośnicy zboczami Leśniaka, Okola, Łysej Góry, Grapy, Kopy, Lastka i Ptasiej. Powrót do Chrośnicy.


Szybko opuściłem wygodną drogę i swoim zwyczajem poszedłem na przełaj, zamierzając zatoczyć pętlę na widokowych zboczach dwóch dużych gór kaczawskich. Deszcz ledwie siąpił, ale wszedłem w trawy sięgające pasa, w gąszcz przytulii czepnej (Janku, dziękuję za identyfikację), w rezultacie już po paru minutach byłem zmoczony i szukałem dróżki lub miedzy. Niewiele później musiałem założyć pelerynę. Deszcz padał przez kilka godzin, ale jeśli nie ma wiatru, a nie było, peleryna doskonale chroni, także przed mokrą trawą.
Deszcz i wysokie trawy na łąkach wymusiły zmianę planu dnia. Dobrze się stało, ponieważ poznałem nowe, ładne zakątki zboczy Łysej Góry. Blisko połowę trasy szedłem nieznanymi mi zboczami, co cieszyło mnie i zdumiewało: po tylu dniach łażenia tymi górami, jeszcze nie byłem w tak wielu miejscach!
Cóż, miewam odruchy starego konia: chodzenie znanymi drogami. Dzisiaj, wobec uciążliwości deszczowej wędrówki, łatwo było mi uznać potrzebę zmiany i zobaczenia, dokąd biegnie tamta droga. Zobaczyłem i polubiłem.
Jeśli łąki, to oczywiście kwiaty. Widziałem mnóstwo przetaczników, nierzadko całe ich ładny – niebieskie oczka łąki. Sporo niezapominajek, kwiatków tak zwykłych, pospolitych, a tak niezwykłych i ładnych. Raz zauważyłem niezapominajkę łąkową. Miała kwiatki wielkości łepka zapałki, z ledwie widocznym maleńkim żółtym oczkiem.
Widziałem nieliczne jeszcze kwiaty dzikich róż. Zdobiły je krople deszczu i skromność. Były ujmujące i pachnące. Ten zapach jest chyba zapominany, uznawany za niemodny i pospolity, ale takim jest ten nasz, przez nas zrobiony, a wąchane dzisiaj kwiaty pachniały nienachalnie, świeżo, delikatnie. Dlaczego znawcom od perfum ten zapach wydaje się banalny?
Wiele razy widziałem kwiatki w kolorze ładnego fioletu, jadłem je (Anno, Twoja wina czy zasługa?), smakowały mi, ale nie wiem, jak się nazywają.
Wyżej i nieco dalej ton nadawał właśnie kwitnący czarny bez. W te dni widać wyraźnie, jak wiele jest krzewów tej rośliny, a blisko, wśród traw, wyróżniał się łubin. Widziałem spore połacie łąk zdobnych kwiatami tej rośliny, ale przyznam, że na mnie może i większe wrażenie czyni zdolność utrzymywania przez liście łubinu wielkich i grubych kropel wody. Wydaje się, że liście nie chcą nasiąknąć wodą, jej krople błyszczą tak wyraziście, jakby szklane były czy może nawet diamentowe.
Tak! Diamenty powinny rosnąć na liściach łubinu! Byłyby łatwiejsze do zdobycia i tańsze.


Jak zwykle zwróciłem uwagę na wieczne połamańce, czyli wierzby iwy. Widziałem leżące i próchniejące konary, a na ich gałęziach świeże liście i resztki kwitnienia. Roślina ginie, a nadal rozsiewa nasiona.

Widziałem też wtulone w siebie wierzbę iwę i brzozę. Kiedy dwoje ludzi nie pasują do siebie, mogą się rozstać, drzewa tego nie potrafią. Muszą współżyć z przypadkowym sąsiadem, albo przez całe życie boczyć się na siebie. Czasami, kiedy patrzę na odchylone od siebie drzewa różnych gatunków, wydaje mi się, że one się nie znoszą, ale przecież nie mogą odejść od siebie. Drzewom dzisiaj widzianym udało się porozumieć.

No i grzyby! Co prawda zdecydowana większość widzianych raczej jadalna nie była, ale są, rosną. Znalazłem jednego podgrzybka, ale tak wymęczyłem go w kieszeni mokrego plecaka, że nie doczekał się wieczornego suszenia.
Zszedłem do Chrośnicy nowo poznaną ładną drogę, starając się zapamiętać jej mało widoczny początek przy szosie.
Po raz pierwszy miałem okazję przypatrzeć się ciekawemu obiektowi. Wyremontowano duży, kamienny dom, dodano boczne pawilony, porządny parking i otworzono hotel z restauracją i SPA. Widać solidność odnowienia budynku, nieliczenie się z kosztami. Na dużym dachu jest wielka instalacja fotowoltaiczna, odruchowo policzyłem jej moc (i koszt) na nie mniej niż 20 kW, czyli naprawdę dużo. Na parkingu stało kilkanaście samochodów.

To wszystko na uboczu, w nieznanej i niezamożnej wiosce rolniczej. Przez przeszkloną ścianę zajrzałem do wnętrza, zobaczyłem ludzi w eleganckiej sali restauracyjnej.
Nie dla mnie takie progi, ale ucieszyłem się z powodu tej inwestycji, ponieważ świadczy ona o rosnącej zamożności kraju.
Poranne mgły znikły, raz i drugi na chwilę pokazało się słońce. Zboczami Łysej Góry szedłem w nieznane. Oczywiście orientowałem się w dalszej okolicy, ale łąki na zboczach o urozmaiconej rzeźbie, zagajniki, drogi, były mi nieznane. Nie wiedziałem, co zobaczę za garbem zbocza ani gdzie wyprowadzi mnie polna droga, moja chwilowa towarzyszka. Miałem poczucie inności takiej wędrówki, posmak odkrywania, drogi w nieznane.
Ładnie tam jest. Tak ładnie, że na pewno wrócę.


Do moich Gór Kaczawskich wróciłem, gdy zobaczyłem bliski już zalesiony szczyt góry przede mną. Wiedziałem, że zbliżam się do znanej mi drogi przecinającej Chrośnickie Kopy. Szedłem łąką pod górę, coraz bliżej ściany lasu, spodziewając się przy niej drogi. Będzie tam, czy pomyliłem miejsca? Była. Teraz już wiedziałem, że trzeba mi skręcić w lewo, a gdy niewiele dalej droga skręci w prawo, opuścić ją wchodząc na zbocze góry. Wiedziałem, że będzie to Kopa, wiedziałem, gdzie wyjdę i co zobaczę. Ta wiedza radowała mnie na równi z wcześniejszą niewiedzą wędrowania nowymi drogami.
Pokręciłem się po okolicy, spojrzałem na karkonoskie szczyty, zajrzałem na ukrytą łąkę, pod brzozy, gdzie jesienią znalazłem kilkanaście zajączków, ale grzybów nie było. Wiedziałem przecież, że ich tam nie będzie, ale chyba jednak spodziewałem się je zobaczyć. Z paru miejsc widziałem Ostrzycę i dalszy Grodziec, dwie wyniosłe i znane góry dalekiego pogórze, a widziałem je niemal w linii, jedna za drugą.

Będąc tak blisko, nie mogłem nie odwiedzić Jaśkowych miejsc, prawda?
Siedząc tam, gdzie siedziała Jasia, spojrzałem na zbocze w dole i nie zobaczyłem ambony. W tej jednej chwili światy i czasy mi się pomieszały.

Rozejrzałem się, jakbym odpowiedź mógł znaleźć w otoczeniu. Znowu wróciło wrażenie jego odmienności. Chyba… tak, inny był brzeg lasu. Nieco niżej na stoku stała ambona, jestem tego pewny, a teraz jej nie widziałem.”

Odruchowo obejrzałem się za Jasiami, a nie widząc ich, wróciłem w swój czas.
Ambona spróchniała i się przewróciła, a ja, głupi, przez chwilę miałem wrażenie bycia... gdzieś.
Niedawno zaplątałem się w labiryncie leśnych dróżek Lastka, dzisiaj też musiałem kawałek drogi przejść ponownie, nie będąc pewny swojego miejsca, a szedłem na rozdroże, gdzie zaczyna się niedawno poznana dróżka. Chciałem nią przejść i u jej wylotu ponownie doznać tego miłego wrażenia otwierania się rozległej przestrzeni. Siedziałem tam po brzozą, oparty o jej pień, i patrzyłem.
Ta wędrówka była moim pożegnaniem z górami na około trzy miesiące, a gdybym nie przedłużył pracy, byłaby jedną z ostatnich.
Wstałem tknięty myślą o drucie w drzewie. Kiedyś widziałem pień dużego drzewa opleciony drutem wrośniętym w tkankę, ale zapomniałem gdzie widziałem. Teraz wydało mi się, że wiem i że to miejsce jest w pobliżu. Poszedłem tam i znalazłem. Kolczasty drut był przerwany, nie opinał już pnia, ale jeden jego koniec znikał w pniu, wrośnięty. Ech.
Deszcz znowu zaczął padać. Co prawda przypuszczałem, że ten deszcz mógł być łzami gór z powodu mojego wyjazdu, ale jednak postanowiłem wracać. Szedłem pod górę po łące, spodziewając się w jej kącie, za pierwszymi drzewami lasu, duktu w lewo. Byłem ciekawy czy będzie, czy może coś mi się poplątało... Był. Przeciąłem las, wyszedłem na łąki nad Chrośnicą, a gdy wieża kościoła była już blisko, zszedłem niżej, między domy wioski.
Otwierając drzwi samochodu, spojrzałem na stodołę po drugiej stronie wioskowej ulicy.

>>Po chwili przybiegła Jasia, mówiła coś do mnie, ale nie rozumiałem jej. Patrzyłem na stodołę po drugiej stronie szosy. Na murze był niezdarnie wymalowany napis: „Powrót Śląska do macierzy”.<<

Uśmiechnąłem się i wsiadłem do opla.
PS
Kupiłem nową mapę moich gór, spojrzałem na zdjęcie zdobiące pierwszą stronę, i wiedziałem, co przedstawia i w którym miejscu stał fotograf. Satysfakcjonująca chwila.




















sobota, 13 czerwca 2020

Muzyka i piękno

120620
Trzydzieści kilka lat temu oglądałem, zauroczony, taniec na lodzie w czasie olimpiady w Sarajewie. Przez minione lata nie zapomniałem o tym pięknym występie i czasami oglądam filmik na You Tube.

Taniec nadal mi się podoba. Czasami w czasie oglądania plączą mi się po głowie myśli o Sokratesie opowiadającym o pięknie.
Muzyczna oprawa występu opracowana była na podstawie Bolera Ravela, jednak została ponad dwukrotnie skrócona, trudno więc mówić o wierności do oryginału.
Przypadkowo znalazłem na You Tube inne wykonanie utworu, też niezupełnie wierne zamysłom kompozytora, ale ładne i wykonane w ciekawych okolicznościach.
Grupa ludzi, niekoniecznie znających się osobiście, zbiera się w publicznym miejscu żeby zabawić się w oryginalny lub prześmiewczy sposób. Tańczą, okładają się poduszkami, szokują przechodniów pomysłami i umiejętnościami.
Proszę obejrzeć ten króciutki filmik z Dworca Centralnego w Warszawie.

Ten nowy rodzaj rozrywki ma swoją nazwę, oczywiście angielską: flash mob, czyli błyskawiczny tłum.
Bywa, że uczestnicy flash mob grają, na przykład Bolero Maurycego Ravela.
Kilka słów o tym utworze. Skomponowany został 90 lat temu i nie od razu zyskał uznanie, a to z tego samego powodu, dla którego teraz jest tak popularny.
Otóż cały pomysł melodyczny utworu to ledwie kilkanaście taktów, a utwór nie jest krótki, trwa ponad 10 minut. Zaczyna się cichymi dźwiękami werbla, do którego dołącza flet i kilka instrumentów smyczkowych. Już słychać charakterystyczny rytm i melodię. Powtórzenia motywu grane są przez inne, nowe instrumenty, które po swojej partii solo nie milkną, a dołączają do akompaniamentu. Orkiestra przez cały czas grania zwiększa swój skład, muzyka nabiera odcieni, staje się wielobrzmiąca, bogatsza, głośniejsza, bardziej porywająca.
Kilka lat temu grupa muzyków z Sao Paulo w Brazylii zorganizowała muzyczny flash mob.

Dziewczyna wnosi w tłum ludzi werbel i zaczyna wybijać rytm. Po chwili dołączają kolejne instrumenty. Nie ma wieczorowych strojów, dyrygenta, oddzielnej przestrzeni dla orkiestry i melomanów. Kolejni muzycy wchodzą tak, jakby przypadkiem dowiedzieli się, że jest tutaj imprezka i postanowili wziąć w niej udział, chociaż wiadomo, że każdy szczegół, chwila wejścia, musiały być wcześniej ustalone.
Grając, pięknie odtwarzają wspaniałą muzykę.
Swoją chwilę ma puzon (chłopiec w oknie), saksofony, wśród nich także barytonowy (mężczyzna w ciemnych okularach) oraz ogromniaste tuby. Jedną frazę wiedzie pięknie brzmiący wibrafon. Wygląda jak powiększone cymbałki dla dzieci: dźwięk wydają metalowe płytki uderzane pałeczkami, a słychać go w piątej minucie.
Na koniec wjeżdża bęben wielki i gong, obydwa te instrumenty odezwą się ledwie kilka razy w ostatnich sekundach, ale jakże będą potrzebne i słyszalne!
Dźwięki załamują się nagle, w pełni rozkwitu i ekspresji, co tak doskonale oddali tancerze na lodzie, i co wspaniale podkreśla brzmienie bębna wielkiego w brazylijskim wykonaniu

Jeśli już jestem przy muzyce, zaproszę Was na wysłuchanie dwóch odmiennych i nietypowych wykonań najsławniejszej toccaty i fugi J. S. Bacha, opatrzonej katalogowym numerem BWV 565.
Będziecie zaskoczeni instrumentem muzycznym i jego dźwiękiem.

Drugie wykonanie jest w transkrypcji na harfę, ten wiekowy instrument, od tysiącleci używany przez muzyków.
Proszę zwrócić uwagę na delikatność i czystość dźwięków tego instrumentu, oraz – to dla męskiej części ludzkości, chociaż niekoniecznie – na piękne ruchy dłoni harfistki.

Dlaczego związałem ten post z książką  "Miłość, muzyka i góry"?
Kto czytał moją opowieść może pamięta, że po ucieczce z dyskoteki, Jasia wybrała toccatę i fugę d-moll jako odtrutkę po okropnych dla niej dźwiękach dyskoteki. A utwór Maurycego Ravela? W książce nie ma wzmianki o tym utworze, ale przez tyle lat obcowania Jasiów z muzyką, niewątpliwie i Bolera słuchali.

Posłuchajcie więc i Wy.

piątek, 12 czerwca 2020

Radkowskie Skały

310520
Z parkingu przy Stroczym Zakręcie na Radkowskie Skały. Zielonym szlakiem do Pielgrzyma, czerwonym powrót na parking.

Z parkingu wyszliśmy na jezdnię z zamiarem wygodnego dojścia do skał wznoszących się pionowymi ścianami tuż przy szosie, ale już po chwili, widząc inne skały między drzewami, zeszliśmy z dobrej drogi na wertepy.
Od zakrętu szosy opada żleb najeżony ciemnymi, omszałymi skałami. Nie są wysokie, ale robią wrażenie swoją mrocznością w ciemnym lasie, skomplikowanym ukształtowaniem terenu wokół, brakiem jakiejkolwiek przewidywalności, a może wprost chaosem, także ich ukryciem wśród gęstych drzew. Te cechy przydawały im uroku, ale i uniemożliwiały zrobienie dobrych zdjęć. Później, gdy szliśmy u podnóża całego szeregu wysokich Radkowskich Skał, okazało się, że nie ma jak objąć ich całych jednym ujęciem z powodu rozmiarów i skrajnie dużych różnic oświetlenia, na co szczególnie biadolił Janek.
Nic to, dobre zdjęcia udawało się nam robić naszymi własnymi aparatami.
Klucząc między skalnymi złomami, szukając przejść na uskokach, chcieliśmy tylko zobaczyć dalsze skały, a po obejrzeniu szliśmy ku następnym, widocznym niżej, między drzewami, i w rezultacie, idąc dnem żlebu, po skalnym rumoszu i gałęziach, doszliśmy do… szosy. W ten sposób poznaliśmy skrót omijający dwa najostrzejsze zawijasy zwane Stroczym Zakrętem.
Na jezdni było jaśniej i oczywiście równo. W pierwszych chwilach po zejściu z trudnego szlaku dziwnie się stawia stopy na jezdni. Iść można z głową w chmurach, kroki stawiać swobodnie, bez konieczności uważnego patrzenia pod nogi, niesamowite! Jednak po paru minutach zanika to niecodzienne poczucie inności, wygody bezpiecznego marszu.
Zatrzymałem się przy wylocie ciemnego żlebu, między dwiema basztami skalnymi.
Byliśmy tam – pomyślałem – zadowolony z siebie tak, jakbym wyczynu dokonał.
Poniżej Stroczego Zakrętu stoją w długim szeregu skalne słupy, baszty i fantazyjne wieże, a między nimi fragmenty murów zamczyska sprzed potopu albo i starszego. Ich wysokość oceniałem na 15 do 30 metrów, a stoją tuż przy szosie. Pionowe, niektóre przewieszone, najczęściej spękane, z wielotonowymi blokami oddzielającymi się od masywu.

Zbudowane są z piaskowca, ale patrząc na strukturę skał, widać odmienności w poszczególnych warstwach osadów. Poniżej twardych, odpornych na procesy niszczące, występują cieńsze warstwy mniej spoiste, więc łatwiej się rozsypujące. W efekcie wielkie bryły skał stoją na coraz cieńszych podstawach. Niektóre zamieniają się w skalne grzyby, większość z nich przewraca się, a ich pozostałości widać niżej, na zboczu, w postaci skalnych bloków porastanych mchami, paprociami i świerkami. Inne, a takich jest wiele, nawet bardzo wiele, stoją. Jeszcze stoją. W ciągu tego dnia kilka razy dochodziliśmy do wniosku, że może lepiej odsunąć się, odejść, bo a nuż skała osunie się teraz, a nie za 10 lat…
– Popatrz – Janek pokazał na szczyt skały, pod którą staliśmy. Pionowa ściana wysokości trzydziestu metrów, górą była mocno pochylona. Stałem pod wysokim okapem. Odsunąłem się, autentycznie przestraszony.
Na najostrzejszym zakręcie jezdni, którego trudno byłoby przejechać klasycznym zestawem tirowskim, szlak wchodzi w las i na długości paru kilometrów trawersuje strome zbocze pierwszego „stołu” tych gór. 

W wielu miejscach jest ono zawalone omszałymi skalnymi blokami, na nich leżą zwalone świerki lub rosną malutkie siewki. Przejście tamtędy byłoby niełatwą przeprawą. Takie miejsca, czyli dzikie, ciemne, bezludne i trudno dostępne, mają pociągający urok.
Tylko lawirująca wśród skał ścieżka umożliwia dość wygodne przejście.
Świerki, z domieszką modrzewi i niewielkiej ilości buków, rosną tam na skałach, ale radzą sobie całkiem nieźle. Niewiele widać stojących uschniętych drzew, ponieważ jednak martwych drzew się nie wywozi, sporo ich leży w różnym stadium rozkładu. Wrażenie zrobiła na mnie pozostałość po pniu drzewa leżąca na płaskiej skale – rozsypujące się w pył próchno. Są tam drzewa rosnące na wierzchu skalnego złomu, z korzeniami chodzącymi niżej, a przez to wyglądające tak, jak przysiadły na nim, dla pewności szeroko rozstawiając nogi. Są też drzewa, niektóre całkiem spore, rosnące na pionowych ścianach, uczepione wąskiego pęknięcia. Jakim cudem są w stanie tam żyć?
Widziałem parę dużych buków, takich o średnicach około metra. Drzewo wagi wielu ton rośnie na skale!
Właśnie, skały. Jest ich tam mnóstwo. To skalny świat. Ścieżka wiedzie tuż przy ich podstawach, a czasami, gdy są przewieszone, dosłownie pod nimi. Zza drzew wyłaniają się kolejne kolumny, w głębi widać ostatnią, pojawia się myśl o zmianie, o końcu tego skalnego poszczerbionego muru, ale oto mija się zakręt i za nim widać inne skały, zza których wyłaniają się następne szare baszty o najróżniejszych kształtach. Ich ilość oraz niepowtarzalność kształtów najpierw cieszy i fascynuje, później niepokoi, w końcu pojawia się myśl o otwartych przestrzeniach, ale zaraz znika, bo oto widzi się skałę inną niż wszystkie.

Między drzewami w dole zobaczyłem jasność łąki. Otwarta przestrzeń! – ucieszyłem się, ale ścieżka zakręciła, jasność została za mną, w dole ciemniały omszałe skały wśród szarych świerków, najeżonych martwymi gałęziami. Przede mną i nade mną pojawiły się następne wieże skalnego muru.
Dopiero na drugi dzień Janek zwrócił mi uwagę na inny szlak powrotny, wiodący wśród licznych skał, z których część ma swoje nazwy. Uznaliśmy jednak, że lepiej było zostawić je na inny dzień, żeby móc oglądać świeżymi zmysłami.
Nasz szlak kończył się na parkingu, ale szosą zeszliśmy nieco niżej, żeby zobaczyć dwie skały wypatrzone przeze mnie w czasie jazdy samochodem. Są na tych Jankowych zdjęciach.


Ta grubsza tylko wydaje się masywną, w rzeczywistości w połowie wysokości jest mocno podcięta. Próbowaliśmy odgadnąć, na którą stronę kiedyś się przewróci. Dzisiaj kilka razy zastanawialiśmy się nad przyszłym losem niestabilnych skał.
Po sąsiedzku stoi maczuga. Wyjątkowa to skała. Jej wysokość oceniłem na 15 metrów, ciężar na paręset ton, a stoi na nodze średnicy jednego metra. Wystarczyłoby, żeby wyżej, na pogrubieniu, z jednej strony odpadł kawał skały, a ta niesamowita konstrukcja straciłaby stabilność.
Wiał wiatr. Żeby zrównoważyć jego napór na skałę, napierałem na nią z przeciwnej strony. Jak widać, skała stoi dalej, czyli moje starania okazały się skuteczne :-)
Mamy plany na dalsze dni wędrówek w tym rejonie Gór Stołowych. Postaramy się wrócić tam jesienią.