Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wschód słońca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wschód słońca. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 stycznia 2025

Zima na kaczawskich szlakach

 040125

Na pewien czas mam dość czytania i pisania o tych różnych izmach współczesności, a myślę, że bywalcy tego miejsca też woleliby odpocząć bliżej przyrody. Tak zrodził się pomysł na pokazanie zimy z moich wędrówek. Nieco naiwnie myślałem, że w jednym wpisie zawrę wszystkie moje zimy na kaczawskich szlakach, a okazało się, że musiałbym napisać cały cykl wspomnień. Może to zrobię?

Zapraszam na szlaki pierwszych moich zimowych wędrówek po Górach Kaczawskich.

* * *

 Styczeń 2011 roku, pierwsza kaczawska wędrówka. Na zdjęciu Dudziarz i Polana Czterech Świerków. Tamtego dnia nie wiedziałem, na jaką górę patrzę, nie wiedziałem o późniejszym nadaniu nazwy polanie, o kilku dniach włóczenia się po zboczach tej góry. Nie wiedziałem o rozpoczynającej się tego dnia mojej wieloletniej przygody z Górami Kaczawskimi.


 Z dopisków:

>>Rozejrzałem się: w jednym tylko miejscu mokry, ciemny śnieg zdradzał obecność ukrytego pod nim strumyka. Ciche pluskanie wody i moje głośne sapanie. Wstrzymałem oddech. Najdelikatniejszy szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i… cisza. Na małej polance samotnie stojący świerk szeroko rozkłada swoje białe górą, dołem ciemnozielone, prawie czarne ramiona, a za nim droga i las nikną we mgle. Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła. Rozejrzałem się: szeroki, nieruchomy świerk, srebrzyste badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże ślady. Podobał mi się ten świat. Był nostalgiczny. Mój.

Ruszyłem dalej. Ślady za mną i krąg mgły wokół poszły za mną. Drzewa ruszyły w przeciwną stronę. Cisza wypełniła się odgłosami marszu: szeleszczącym tarciem ortalionu kurtki, cichym, miękkim, czasami trzepoczącym odgłosem ocierania się nogawek spodni, stękaniem śniegu ugniatanego butami.<<

 

Sztolnia gdzieś na Żeleźniaku, a w niej dzieło natury widziane tylko raz, właśnie wtedy: lodowe stalagmity.

 9 grudnia 2012 roku, Śnieżka o wschodzie słońca; widok z Łysej Góry. Zdjęcie zrobił towarzysz tamtej wędrówki.

Nieco wcześniej, na zboczu Łysej, kolega zrobił mi zdjęcie, po latach wykorzystane w projekcie okładki mojej ostatniej książki. Powyżej zamieszczam oryginał.


 Bliski koniec tego samego dnia; słońce zbliża się do Stromca, za ćwierć godziny schowa się za jego grzbietem.

 Śnieżne muldy oświetlone niskim słońcem.

 




Czternasta wędrówka, styczeń 2013 roku. Mgła, mróz i szadź zmieniająca drzewa i krzewy w baśniowe stwory z krainy świętego Mikołaja.

 Samotny dąb pod wzgórzem Ulina. Tamtego dnia widziałem tego próchniejącego staruszka po raz pierwszy, w późniejszych latach odwiedzałem kilkakrotnie. Rośnie w pięknym miejscu, widać go z daleka, a stojąc przy nim, wzrok leci równie daleko. Kiedyś przyszło mi do głowy, że tysiąc lat temu byłby obwieszony darami wotywnymi, a obok stałby ołtarzyk słowiańskiego bóstwa.

Obok zaczyna się rozległe pole. Kiedyś widziałem na nim przeogromną ilość kwitnących bratków polnych, czyli fiołków trójbarwnych. Widok nie do zapomnienia.

Miałem pisać o zimie, nie o kwiatach, ale właśnie takie są ścieżki moich wspomnień kaczawskich: obrazy i wrażenia pojawiają się same nie zważając na pory roku i chronologię.

 

Biwak. Tak zatytułowałem to zdjęcie zrobione 12 lat temu. Dzisiaj spojrzałem na nie i od razu pomyślałem o pewnej drodze biegnącej między wzgórzami Kobyła i Źróbek. Sprawdziłem trasę tamtego dnia i z satysfakcją dowiedziałem się, że szedłem tamtędy. Oczywiście nie zawsze, a właściwie dość rzadko się zdarza, abym na podstawie wyglądu drzewa poznał miejsce, ale w końcu przeszedłem cztery tysiące kilometrów drogami i bezdrożami Gór Kaczawskich.

 Sokoliki i Karkonosze widziane z Gór Ołowianych.

Te dwie góry Rudaw Janowickich widuję z wielu miejsc Gór Kaczawskich, a są stałymi towarzyszami szwendania się po zboczach Dudziarza. Ich widoczne z daleka największe skały, a zwłaszcza zrywająca się do lotu Jastrzębia Turnia, zawsze mnie kusiły – i nie raz im się to udało. Zdjęcie zrobiłem w lutym 2013 roku.


 Brzozy na zboczu Maślaka. Tamtego dnia idąc w gęstej mgle zgubiłem drogę, ale dzięki temu zobaczyłem znane mi już brzozy wyłaniające się z zamglonego niebytu. Były niczym zjawy z cudnego snu, którego nie chcemy przerwać obudzeniem. Później widziałem je wielokrotnie: nagie, w zwiewnej szacie wiosennej, w pełnym letnim słońcu, widziałem też jesiennie wystrojone, a zawsze piękne i moje. Trudno mi już zliczyć w tych górach drzewa uznawane za moje, jest ich naprawdę wiele. Kiedyś wspomniawszy grupę rosłych buków, zapragnąłem je odwiedzić, ale okazało się, że... nie pamiętam gdzie je widziałem. Czasami tak bywa, że nasza pamięć jest nieprzenikniona jak mgła w tamten dzień, ale przecież przychodzi czas podniesienia się mgły i przypomnienia. Buki odwiedziłem i od tamtej pory pamiętam gdzie rosną.

 Zdjęcie zrobione tego samego dnia na zboczu Dudziarza. Nadal mglisty, piękny dzień zimy. Dawno już minął, ale przecież nadal trwa we mnie.

 Śnieg na szlaku.

Pamiętam tamten dzień. Nie piszę o wędrówce, ponieważ tego dnia nie wędrowałem, a mozolnie przekopywałem się przez śnieg. Trasa liczyła ledwie 5 czy 6 kilometrów, a szedłem cały dzień! Rano miałem kłopot z zaparkowaniem samochodu, jako że wszędzie na poboczach leżały zwały śniegu zepchniętego z jezdni. Umordowałem się, ale ani wtedy, ani tym bardziej później, nie żałowałem. Przeżyłem prawdziwie zimowy dzień, a trudno teraz o taki. Pamiętam wielkie śniegi którejś zimy mojego dzieciństwa, byłem wtedy u babci na wsi. Kiedy rano wyszedłem na podwórze, zobaczyłem widok trudny do wyobrażenia: od domu do studni, obory i stodoły wiodły wykopane przez wujka i dziadka wąwozy o pionowych ścianach sięgających mi piersi, a nad nimi leżały pryzmy śniegu wyżej mojej głowy. W tamtych czasach rolnicy mieli wielkie sanie ciągnione przez konie. Pamiętam jazdę nimi, zupełnie odmienną od jazdy furmanką. Okresy sanny trwały długo, całymi tygodniami, a dzisiaj wielu ludzi nawet nie wie, co to słowo oznacza.

Tego lutowego dnia, niemal 13 lat temu, Pani Zima przypomniała mi dawne zimy. Obniżenie widoczne w głębi to Trzmielowa Dolina.

 


Z tego samego dnia: igły białe i zielone.



 Koniec zimy, a więc rzadkie połączenie deszczu i mrozu. Oto efektownie wystrojone  różane krzewy i
nawłocie.

 Jedno z moich ulubionych zdjęć, a zrobiłem je w marcu 2013 roku, widać na nim fragment Dzwonkowej Drogi. Właśnie wtedy rozpoczęła się moja przygoda z tą najdłuższą w Górach Kaczawskich drogą mającą swoją nazwę. W dwa dni przeszedłem ją niemal całą, a w odwiedzinach byłem kilkakrotnie; ma swoją historię i jest drogą cierpienia.

 


Impresja stworzona przez wiatr, a może są to zamarznięte fale morskie?...

 

Ostrzyca, najwyższa i najbardziej znana góra Pogórza Kaczawskiego, tutaj widziana z Sądreckich Wzgórz. Jest pozostałością po znacznie większej górze z wulkanem. Tej starej góry już nie ma, a Ostrzyca jest nekiem, czyli słupem magmy zastygniętej w bazalt kiedyś wypełniający gardziel wulkanu. Zwracam uwagę na pole: widać na nim jedynie ślady zwierząt. Ludzi tam nie ma. Nie bywają w bardzo wielu malowniczych miejscach tych gór, chociaż akurat na Ostrzycy można spotkać człowieka.

 Wzdłuż tego ogrodzenia biegnie polna droga. Nie widać jej? Właśnie tak! O ileż urokliwsza jest taka dziewicza droga od wydeptanego szlaku, na którym z przodu widać plecy turystów, a od tyłu dobiega odgłos sapania innych. Jest i wada: czasami nie wiadomo, jak głęboko wpadnie noga w śnieg, ale ta niepewność zbliża nas do prawdziwego wędrowania.

 Samotna brzoza przy polnej drodze, słońce, śnieg i jedynie ślady zwierząt. Czy trzeba czegoś więcej?



 Tego pogodnego dnia końca marca zima ani myślała wpuścić wiosnę. Mróz nie był wielki, chyba mniej niż 10 stopni, ale wiał silny wiatr. Kiedy po przyjeździe na miejsce otworzyłem drzwi samochodu, mroźny wiatr uderzył we mnie taranem. Szybko zatrzasnąłem drzwi i pomyślałem o powrocie. Musiałem chwilę mobilizować się by wyjść, a wróciłem późnym wieczorem, oczywiście. Było zimno, ale dopiero gdy wyszedłem na przełęcz, którą wiatr pędził na drugą stronę wzgórz, odczułem prawdziwe zimno: wydawało mi się, że nie mam na sobie grubych ubrań i stoję nagi. Wiatr pędził tumany suchego, drobnego śniegu, rzeźbiąc nim wąwozy, góry i doliny.

Idąc gdzieś daleko od drogi, będąc na odludziu, czasami wydaje mi się, że moja obecność tam jest nietaktem, wtrącaniem się profana w jakieś tajemnicze obrzędy Natury, więc powinienem wycofać się i zostawić boginię samą. Podobna myśl pojawiła się na tamtej przełęczy kiedy zobaczyłem swoje ślady. Stanowczo nie pasowały tam.

Z dopisków, opis pierwszego dnia w moich górach:

>>Gdy w drodze powrotnej wyszedłem z lasu, dopadł mnie lodowaty wiatr kąsający twarz i lewe ucho. Sięgnąłem ręką do czapki chcąc naciągnąć ją głębiej na uszy, i poczułem opór: kurtkę pokrywała sztywna warstwa lodu. Na otwartej przestrzeni gdzieś mi się zagubiły znaki szlaku, szedłem więc na przełaj, kierując się ku widocznym w oddali światłom samochodów na szosie. Śnieg także pokryty był skorupą lodu z chrzęstem pękającą pod butami; wyciągałem stopy podnosząc je pionowo w górę, parę razy zapadłem się po kolana, na prawej stopie czułem zimny okład, ale widząc coraz bliższe światła przed sobą, już nie próbowałem usunąć śniegu z butów. Szedłem na drewnianych nogach, a gdy nasyp drogi górował już nade mną pomyślałem, że idę niczym Rohan ku Niezwyciężonemu. Dziwne są ludzkie skojarzenia. Odległość od domku z balkonem do parkingu wynosi ponad kilometr – rano przeszedłem tę odległość w chwilę, ledwie ją zauważyłem, a teraz nie wiedzieć czemu droga wydłużyła się niemiłosiernie. Szedłem i szedłem, a parkingu nie było. Gdy w końcu się odnalazł, przy samochodzie rozerwałem zatrzaski kurtki i z trudem ją zdjąłem – była sztywna niczym pancerz. Z ulgą zwaliłem się na siedzenie. Dotarłem.<<

* * *

Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.

wtorek, 24 września 2024

Ostatnie dni lata

 18-200924

Ostatnie dwie letnie wędrówki po polach Roztocza.

Wspomniałem teraz rozmowę z moim czteroletnim wnukiem, który niedawno zapytał się mnie, „dlaczego włóczę się po polach”. Jak wytłumaczyć dziecku potrzebę tych włóczęg, skoro sam mam z tym kłopoty? Poszedłem na skróty mówiąc o podobaniu się tych pól, ale przecież to tylko część prawdy. Reszta jest trudna do zdefiniowania, będąc skutkiem wpływu urody natury na mnie, potrzeby ciszy i samotności, a nade wszystko dziwnego i nienasyconego pragnienia drogi przede mną i zobaczenia co jest za horyzontem. Może dane mi będzie powiedzieć kiedyś o tym wszystkim dziecku mojego dziecka, a może nawet uda mi się pomóc mu poczuć w sobie zew drogi?… Miałby wtedy coś, czego nikt mu nie odbierze i co będzie tylko jego.

 Siedziałem na wysokiej między pod znajomą brzozą, patrząc na rząd kilku brzózek rosnących na zboczu po drugiej stronie doliny. Podobały mi się, więc kiedy już zjadłem kanapkę i wypiłem herbatę, poszedłem tam obejrzeć je z bliska. Nim doszedłem do nich, na polu znalazłem mnóstwo kwitnącego łyszczca czyli gipsówki polnej. Mam słabość do tej rośliny, jej kwiaty zauroczyły mnie; wiele raz zatrzymywały mnie kolejne kwitnące kępy. Są za małe aby mój aparat ustawił na nie swoje oko, na zdjęciach niewiele widać ich urody. Na tym samym polu widziałem też niebieskie dla odmiany kwiaty przetacznika. To jedna z tych jakże pospolitych i jednocześnie jakże ładnych roślinek.



Pole przylega do niewielkiego, ale stromego zdebrza. Próbowałem dojrzeć jego ciemne dno wychylając się nad skrajem urwiska, ale było to równie trudne, jak uchwycenie obiektywem różnic poziomów, owego nagłego uskoku, nurkowania gruntu w ciemny dół między drzewami.

 Gdzieś na trasie kilka razy słyszałem głośny huk. Strzały myśliwych? Raczej nie, dźwięk był nieco inny, ale przecież nie jestem znawcą broni. Trochę się bałem (przypadkowego postrzału) ale kiedy kolejny huk wydał mi się bliski, poszedłem w jego stronę i oto co zobaczyłem na brzegu pola kukurydzy od strony lasu. Pierwszy raz widziałem coś takiego, więc tylko domyślam się zastosowania. Urządzenie co kilka minut odpala zgromadzony w rurze gaz aby hałasem wystraszyć dziki. Te mądre zwierzęta wiedzą, że kolby kukurydzy są kalorycznym i smacznym pożywieniem, a że wyrosły tuż pod ich lasem, częstują się nie znając ludzkich praw własności.


 Pierwszego dnia popołudniu dogoniła mnie burza. Było klasycznie: pociemniało, zerwał się porywisty wiatr, z suchym trzaskiem raz i drugi walnęły w ziemię bliskie pioruny. Pamiętając o niechowaniu się pod drzewa, przeciąłem pobliskie pole i stanąwszy po zawietrznej zwartej ściany krzewów tarniny założyłem pelerynę. Byłem gotowy na przywitanie ulewy, ale... tylko pokropiło. Po kilku minutach ciemne chmury burzowe zniknęły zastąpione świecącymi w niewidocznym słońcu wysokimi, kłębiącymi się bałwanami.


To malownicze miejsce znałem z poprzednich wędrówek, wiedziałem o kilku rosnących tam dębach, ale dzisiaj poszedłem nieco dalej, na drugą stronę wąskiej dolinki, chcąc z bliska zobaczyć rosnące na miedzach pojedyncze drzewa. W ten sposób poznałem kilka kolejnych dębów oraz parę brzóz i grusz. Z trzema dębami zawarłem bliższą znajomość urządzając pod nimi przerwy. Obramowane zielonymi gałęziami widoki spod polnych drzew mam za najładniejsze. Świeciło słońce, nade mną zielone sklepienie liści, między nimi i dalej czyste błękitne niebo, idealna temperatura do marszu polami i ciągle obecna świadomość przeżywania ostatnich chwil lata. Pięknego w tym roku, ciepłego lata. Odchodząc, często odwracałem się i patrzyłem na moich nowych znajomych chcąc zapamiętać ich wygląd, kolory, zarys wzgórza z miedzami i ten przeczysty błękit nad nimi. Żegnałem lato.




















 W pobliżu jest zalesiony długi wąwóz zwany przez miejscowych Lisim Dołem; jego brzegiem wiedzie malownicza droga polna. Oczywiście odwiedziłem ją, robiąc pętlę wokół wąwozu.




Obrazki ze szlaków




 Jutrzenka miała dzisiaj swój dzień. Niewątpliwie dla mnie tak się wystroiła, wszak patrzyłem na nią. Słońce wzeszło od razu jasne i silne, i takie było cały dzień.




 Wczesny ranek z mgiełkami rozpraszanymi słońcem.

 Wspomnienie wiosny: kępa kwitnącego lnu na środku mało używanej drogi. Chyba zgubiono nasiona? 

 Mimo tych wszystkich ciemnych chmur zbierających się nad rolnictwem, mimo niepewnej opłacalności, rolnicy robią to, co od wieków robili ich przodkowie: sieją, by w stosownym czasie zebrać nowy plon – ZIARNO.

 Droga, krzew różany i cień krzyża.

 Wierzbówka zapomniała już o godach, teraz szykuje się do puszczenia w świat swoich nasion.

 Polna droga. Jedna z tych, którymi chciałoby iść póki dnia i sił.

 Droga i dal. Dzień był pogodny, ale w powietrzu wisiała delikatna mgiełka, zapowiedź jesiennych dni.


 Jaka to roślina? Często ją widuję, ale mądra strona nie potrafi ją zidentyfikować z całą pewnością. Może to tymotka łąkowa? Proszę o pomoc.


 Droga w wąwozie i ślady spływu wody.

 Daleka droga. Pójść tam?

 Puchnące i rozrastające się w górę mięsiste, oślepiająco białe chmury. Wydają się tak masywne, tak nasycone materią, że aż dziw bierze, że nie można po nich chodzić.




Wąwóz z drogą. Dwa razy przechodziłem w pobliżu, a dopiero dzisiaj poznałem ten ładny zakątek, tak charakterystyczny dla Roztocza.

 To stara, zarastająca, więc zapewne nieużytkowana plantacja orzechów włoskich. Miałem nadzieję na zebranie orzechów, ale nie znalazłem ani jednego. Drzewa przemarzły na wiosnę. Liście odrosły, ale już bez kwiatów.


 Brzezina. Niezarośnięta nawłocią, słoneczna, uśmiechnięta, piękna.

 Wiszące drzewo. Tak mi się pomyślało kiedy je zobaczyłem.

 Pole zaorane po samą krawędź urwistego dołu. Myślę, że nie z powodu chytrości, żądzy ziemi charakterystycznej dla chłopów przez wieki, a… Dlaczego? Co każe rolnikowi podjeżdżać maszyną na samą krawędź urwiska? Przyzwyczajenie? Mówi się o wyssaniu z mlekiem matki pewnych cech, sposobów reagowania czy widzenia świata. Może tak właśnie było? W ten sposób wiecznie głodni ziemi przodkowie rolnika zaszczepili w nim swój imperatyw: ziemia musi rodzić!

 Brzozy i słońce.

 Wilczomlecz sosnka. Jedna z kilku roślin odruchowo kojarząca mi się z… Jankiem :-)

 Owoce aronii. Rwałem całymi garściami, rozgryzałem i wysysałem z nich słodko-winny smaczny sok. Ani w tym roku, ani w poprzednich, nie widziałem zbiorów tych owoców. Zdjęcie wydaje się zbyt kolorowe, ale takie było wtedy światło, na godzinę przed zachodem.



 

Wieczór. Coraz bardziej stonowane kolory, więcej mgiełki i szarości, tylko na wzniesieniach wyraźniejsze ślady kolorów. Na niebie jeszcze było jasno, powoli zmieniały się gorące barwy, ale na dole już było po dniu, ciemność wypierała szarość.

Statystyka: pierwszego dnia szwendałem się niecałe 11 godzin i niewiele przeszedłem, czując wyjątkowo silną ociężałość. Czyżby początek końca? Ale nie. Dwa dni później na szlaku byłem blisko 13 godzin, a przeszedłem ponad 20 km, i do końca dnia nogi chętnie mnie niosły – jak za dawnych czasów. Niech tak zostanie, wszak wiele jeszcze dróg mam do poznania.