Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 26 marca 2021

Trzmielowa Dolina

 

070321

Trzmielowa Dolina

Kręta, ostro pnąca się pod górę wioskowa uliczka wyprowadziła mnie na otwartą przestrzeń rozległego zbocza góry. W oddali, po drugiej stronie doliny, zobaczyłem całą ścianę Karkonoszy i na jej tle rudawskie szczyty.

Bliskie wzgórza były beżowe i zielone, więc jesienne, karkonoskie natomiast stały czarne, białe i sine, czyli nadal zimowe. Na zaśnieżonym, wschodnim zboczu Śnieżki zobaczyłem niewielki, delikatny, jasny odblask wschodzącego słońca. Wyglądał pięknie, zwłaszcza w zestawieniu z surowością barw całego łańcucha górskiego. Powoli schodziłem po zboczu patrząc na rozlewanie się tej jasności po kolejnych szczytach, jej intensywnienie i jednoczesną przemianę barw. Aparat jak zwykle niewiele dojrzał. Zdjęcie pokazane tutaj jest nader słabym odzwierciedleniem rzeczywistości.

Kwadrans później, nim światło zdążyło dotrzeć na moje zbocze, chmury zakończyły spektakl początku dnia. Słońce zobaczyłem ponownie dopiero popołudniu. Dzień był więc chmurny, a i wietrzny, dobrze więc, że wbrew przewidywaniom ubrałem się ciepło.

* * *

Dzisiejszy wyjazd traktowałem jako jeszcze jeden dzień żegnania się z moimi górami, dlatego na włóczęgę wybrałem kolejne miejsca znane i lubiane – tym razem zbocza Maślaka i Trzmielową Dolinę. Myślę, że w ciągu minionych dziesięciu lat na pewno nie mniej niż pięć dni spędziłem w tej okolicy – jednej z najładniejszych w Górach Kaczawskich. Rozległość i urozmaicenie odkrytych zboczy jest tak duża, że całego dnia nie wystarczy dla zajrzenia wszędzie, gdzie ładnie i gdzie jeszcze dzisiaj nie byłem. Po prostu szwendałem się tam i z powrotem, a zaznaczone na mapie ślady są znacznie uproszczone.

Nie mogłem nie odwiedzić Lipowej Dolinki – bocznej, niewielkiej doliny schodzącej do Trzmielowej swoim własnym strumieniem. Nazwa jest moja, a taką nadałem z powodu wielkiej lipy rosnącej przy źródle.

 

Stoi na łagodnym zboczu, mając za sąsiadów samotną brzozę z jednej strony, a z drugiej sporą kępę, właściwie istny gąszcz tarnin, głogów, róż i czarnego bzu rosnących nad źródłem. Jej konary rozgałęziają się szeroko i nisko, tuż przy ziemi, a nadal jest nienasycona słońca. Dzisiaj zobaczyłem, jak odpycha sąsiednie małe drzewka innych gatunków. Można było usłyszeć jej wołanie: moja przestrzeń, moje słońce!

Wokół wznoszą się rozległe zbocza, a w dole ciemnieje las porastający dno Trzmielowej Doliny. Uroczy zakątek.

Obszedłem lipę chcąc zobaczyć źródło, i wtedy dostrzegłem wielką dziuplę w jej pniu. Dziwne, ale i nieco wstydliwe: byłem tutaj kilka razy, ale nigdy od tej obniżonej i podmokłej strony, zawsze przerwę robiłem siadając lub stojąc na suchym zboczu z drugiej strony drzewa – tłumaczyłem się sam przed sobą, ale prawdziwy powód jest inny: jestem, a przynajmniej bywam, gapą. Tak po prostu.

Chyba zmieściłbym się w niej – pomyślałem po zajrzeniu do środka. Już odszedłem kilka kroków, gdy przyszło mi do głowy, że skoro odkryłem dziuplę, skoro nie mam pewności przyjścia tutaj kiedyś… Zawróciłem, zdjąłem plecak, i bokiem, przykucnięty, wszedłem do środka i się wyprostowałem. Na dowód mam zdjęcie. Usiąść byłoby trudno, ale ulewę można tam przeczekać. Lipa próbuje zabliźnić ranę, i chociaż obramowała otwór grubym kołnierzem żywej tkanki, widać, że nie zdąży, chociaż czerstwa z niej staruszka. Stojąc tam, przypomniał mi wąż i inne stwory wypędzone przez Stasia Tarkowskiego z dziupli baobabu. Dobrze, że kaptur mam na głowie – pomyślałem w odpowiedzi na to skojarzenie.


 

* * *

W górnej części Doliny, w pobliżu ruin folwarku, rosną wzdłuż drogi dwa jawory i trzy wiązy. Oczywiście odwiedziłem je dzisiaj. Ileż to razy w minionych latach próbowałem rozpoznać wiązy po korze! Teraz czasami mi się udaje, a dzisiaj odniosłem wrażenie dostrzeżenia innej cechy pomocnej w zimowym rozpoznawaniu. Dodam tylko, że liście wiązów bardzo szybko ulegają rozłożeniu, więc szukając po drzewem, prędzej się znajdzie bardzo odporne liście dębu albo innych, dalszych drzew, niż tak charakterystyczne liście wiązu. Stary, duży wiąz czyni silne wrażenie swoją rosochatością, powykrzywianiem, uschniętymi konarami, naroślami, kępami odrośli wyglądających jak szczecina na pysku stwora. 

Żeby w pełni dostrzec tę ich cechę, należy podejść pod drzewo w grudniowy zmierzch, albo w nocy i zapalić latarkę. Wrażenie murowane. Czy to znaczy, że nie lubię tych drzew? Ależ nie! Dla równowagi można popatrzeć na wiąz w słoneczny dzień wczesnej wiosny i dać się zachwycić urodą jego jasnozielonych skrzydlaków. Drzewo, jeszcze bezlistne, wygląda jak obsypane kwieciem. Pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć wiąz tak wystrojony wiele lat temu, a ciągle pamiętam jego wygląd i swoje oczarowanie. Właśnie tak: oczarowanie.

Oglądałem i inne drzewa, jak zwykle. Patrząc na pień dużego buka i jego potężne korzenie, przyszło mi do głowy pytanie: czy na Roztoczu są buki? Były w tym pytaniu obawa i nadzieja, ale obawy było więcej. Widziałem zrośnięte drzewa różnych gatunków, na przykład brzozę, której naliczyłem dziesięć pni, spomiędzy których wyrasta wierzba iwa. Zwracam uwagę na takie drzewa widząc przykład skrajnej odmienności losów zwierząt i drzew. Ptak lub wiatr rzucił nasiona tych drzew obok siebie, a one same już nic nie mogą poradzić i muszą całe życie rosnąć obok siebie. Czasami wydaje mi się, gdy patrzę na tak ściśle zrośnięte pnie drzew różnych gatunków, że nie zawsze im dobrze ze sobą.

* * *

Zniecierpliwiony prowadzeniem mnie lasem jak po sznurku, a może po prostu żądny przygody, zostawiłem skręcający szlak i poszedłem duktem na wprost. Ogólny kierunek się zgadzał, gdzieś tam wyjdę – pomyślałem. Szedłem i szedłem, dukt uciekał za bardzo na południe, wszedłem w jakiś poprzeczny, później zobaczyłem jaśniejszą plamę między drzewami i skręciłem ku niej. Jęzor łąki otoczony lasem wznosił się stromo, nie wiedziałem gdzie jestem, ale też wiedziałem, że na szczycie, gdy zobaczę chociaż kawałek dali, będę wiedział – i tak było. Po drugiej stronie wąskiej doliny zobaczyłem górę niemal od razu zidentyfikowaną jako Ulinę. 


Widzenie jej na wprost oznaczało, że mimo poprawki wyniosło mnie za bardzo na południe – pomyślałem i ruszyłem ku ścianie lasu w poszukiwaniu drogi na północ. Poszło łatwo i szybko. W moich górach nie zabłądzę, jeśli jestem na otwartej przestrzeni, chociaż w lasach mogę się zaplątać.

* * *

Na widokowym zboczu Kobyły odwiedziłem znaną jarzębinę: jej pień jest dokładnie, ściśle i równo owinięty drugim, cieńszym. Widok ten kojarzy mi się, nie wiem dlaczego, z kobiecym fantazyjnym uczesaniem.

Dłuższy czas stałem tam i patrzyłem.

Po drugiej stronie doliny, w odległości dwóch kilometrów, widziałem samotne, rozłożyste drzewo; przypomniałem sobie wspólne z Jankiem ustalanie gatunku tego drzewa parę lat temu. Bardziej na prawo, pod szczytem Gackowej, na brzegu lasu widziałem parę dużych drzew, jest wśród nich wyjątkowy okaz buka, podziwiany i fotografowany, chyba nawet parę razy. Jeszcze dalej, już na horyzoncie, widziałem przeciętego na pół Wilkołaka, a bardziej na prawo niewyraźny ślad wieży na zalesionym szczycie Zawadnej. Obok wznosi się pokaźna góra, w której po chwili zastanowienia rozpoznałem Jastrzębną; to u jej podnóża jest jedno z licznych miejsc, które oczarowały mnie i przywiązały do tych gór. A za nią? Próbowałem wyobrazić sobie mapę i usytuowanie gór, bo z odległości piętnastu kilometrów szczegółów nie widać. To prawie na pewno Góra Śmierci z kopalnią bazaltu. Kilka lat temu otrzymałem list z USA, proszono mnie o pozwolenie na wykorzystanie opublikowanego na blogu zdjęcia tej kopalni, w tworzonym przez grupę fascynatów katalogu wszystkich kopalń na świecie.

Po ziemi przesuwały się jasne plamy światła – ślady okien w pędzonych wiatrem chmurach. Jedna z nich przez chwilę oświetlała Wielkie Organy u podnóża Wielisławki. W jej pobliżu jest chyba pierwsze w tych górach prawdziwie moje miejsce, poznane już dziesięć lat temu i wiele razy odwiedzane. Wspomniałem też historię poszukiwań jaskini na zboczu góry i mój strach, z którym wchodziłem w korytarz wysokości krasnoludka.

A po drugiej stronie grzbietu patrzyłem na łagodną grań przystrojoną brzozami, którą kiedyś zapragnąłem poznać, a bliżej, przy polnej drodze wybiegającej z lasu, widziałem rozłożysty, masywny świerk, świadka mojej przerwy śniadaniowej sprzed paru laty.

Wszędzie są moje ślady, a teraz mam pojechać na drugi koniec Polski i tam robić nowe. Czuję w sobie chęć i niechęć jednocześnie, ciekawość i jej brak; wszystkie te odczucia tak naprawdę są wyrazem mojej niechęci rozstawania się z tymi miejscami. Ot, ludzka logika!

* * *

Niżej wiązów odszukałem podwójne źródło największego strumienia płynącego dnem doliny. Towarzyszyłem mu na może stu metrach, a później uznałem, że skoro poznałem te źródła, to może poznam inne? Sporo jest tam strumieni, nie znam ich wszystkich. Dzisiaj poznałem, bądź odwiedziłem, jeszcze parę innych.

Jeden z bocznych strumieni poznałem na niemal całej długości, od źródła pod pokaźnymi jaworami splecionymi ze starą czereśnią, po ujście na samym dnie Doliny, gdzie specjalnie zszedłem żeby zobaczyć jak z dwóch strumieni staje się jeden. Zaskoczył mnie swoim wyglądem, ponieważ miewa cechy strumieni płynących w wyższych górach: skacze po skałach, prędki i głośny. Początku strumyka z wrzuconym do niego złomem nie odwiedzałem, nie chcąc psuć nastroju, ponieważ w źródłach i strumykach mam skłonność dostrzegania – ukryty politeista – boskich pierwiastków. Nie godzi się zaśmiecać Ziemi, a już szczególnie źródeł.

* * *

Odwiedziłem jeszcze miejsce, w którym Jasio żegnał się z górami, podpatrywany przez Jasię, i zszedłem do drogi przecinającej górną część Trzmielowej Doliny. Rośnie tam wysoka, stara lipa. Oczywiście moja lipa. :-)

Stojąc pod nią, mam piękny widok.

Na wprost, obok szczytu Wysoczki, w odległości dwóch kilometrów wznosi się daglezja, odwiedzana nie raz, także dzisiaj rano. Góruje nad wszystkimi drzewami w okolicy, sama jedna, bez konkurencji. Daleko za nią otwiera się rozległa przestrzeń Kotliny Jeleniogórskiej, ograniczonej z drugiej strony wielką ścianą Karkonoszy. Z dna kotliny wyrasta mrowie małych i malutkich górek, przy dobrej widoczności widać między nimi kolorowe ziarenka piasku – domy miasteczek i wiosek. Teraz, w tej przedwieczornej godzinie, bliskie góry były ciemne, dalsze stopniowo jaśniejsze, jakby do ich szarogranatowych barw dodawać coraz więcej mlecznej bieli, ale i troszkę delikatnie żółtych i pomarańczowych opalizujących barw. Falista ściana Karkonoszy ledwie była widoczna, niemal bez granatów zastąpionych kolorami delikatnej mgiełki prześwietlonej z boku niskim słońcem o nasycających się kolorach. Aparat jak to on: guzik widział, a ja widziałem i obrazy te dodam do wielu innych, równie pięknych, i zadbam o ich przechowanie.

Niemal cały dzień widziałem Sokoliki i Jastrzębią Turnię – skałę odwiedzoną niedawno. Nawet jeśli znikała mi z oczu, to nie na długo. Ona ma zadziwiającą zdolność przyciągania wzroku.

Jeszcze odwiedziłem grupę brzóz rosnących przy polnej drodze na uskoku, i poszedłem do wsi.

  

Mocno czułem w nogach jedenaście godzin włóczenia się, skoro z ulgą usadowiłem się w fotelu samochodu.
















piątek, 19 marca 2021

Powitania i pożegnania

 

280221

Dziesięć lat temu dzień dwudziesty trzeci stycznia był mglisty, mroźny i przysypany śniegiem. Niewiele widziałem dali, a jedną z pamiętanych chwil był widok w stronę Karkonoszy z drogi obok ruin folwarku nad Trzmielową Doliną. Nie bardzo wiedziałem co widzę, zapewne nie wiedziałem, że jestem na skraju tej doliny – prowadzony szlakiem szedłem na Skopca, a w Górach Kaczawskich byłem po raz pierwszy w życiu.

Nade wszystko nie wiedziałem o ważności swojej decyzji pójścia tam. Śmiało mogę powiedzieć, że ten dzień wpłynął na moją przyszłość nie tylko z powodu stu siedemdziesięciu jeden dni spędzonych w tych górach, ale i miejsca pracy. Nie chcę wiele o tym pisać, powiem tylko, że w ciągu tych dziesięciu lat były chwile, gdy mając serdecznie dość tej pracy i niektórych ludzi, chciałem ją zmienić, a przed tamtymi uciec, ale wstrzymywały mnie myśli o tych górach; z domu pod Skopiec mam sześćset kilometrów. Teraz zaczynam ostatni miesiąc pracy w Lesznie, a więc i okres żegnania wędrówek kaczawskich. Tak, mam tutaj wracać, mam przyjeżdżać z Lubelszczyzny i dalej chodzić swoimi ścieżkami, ale jednocześnie coś mi przeszkadza w uwierzeniu w te plany. Może wydają mi się zbyt ładne i dlatego? Wiem, że w tym, co ode mnie zależne, starań nie zaniedbam.

* * *

Dzisiaj nie poznawałem nowych miejsc, a odwiedzałem niewidziane od kilku lat, chociaż dokonałem drobnego odkrycia. Otóż kiedyś szukałem drogi na wzgórze Pasternik ze wsi Tarczyn – i nie znalazłem. Na wzgórze doszedłem, ale przedzierając się przez gęsty las. Dzisiaj, po wejściu na Pasternik inną drogą, prostą i wygodną, przypomniałem sobie tamto niepowodzenie i podjąłem drugą próbę. Znalazłem nie tylko dobre i widokowe przejście, ale i ładny strumień, Wierzbnik. Mam nadzieję na jego odwiedzenie i przypomnienie sobie przejścia. Cała tajemnica drogi tkwi z dojściu w sam kąt jęzora łąki wrzynającej się w las i przejścia przez strumień. Po drugiej stronie czeka droga, którą wtedy szukałem.

Zdecydowana większość polnych dróg schodzących do wiosek kończy się na podwórzu prywatnego gospodarstwa. Wiele razy tłumaczyłem się z obecności pod domem, wiele razy obszczekiwały mnie tam psy. Kiedy dzisiaj zszedłem do wioski, zobaczyłem moją drogę znikającą za zamkniętą bramą; skręciwszy w bok, do szosy doszedłem przekraczając spory strumień po kamieniach na jego dnie.

Wypatrzyłem na mapie wzgórze, na którym nie byłem, a przecież nie może tak być w moich górach. Grodzina okazała się widokową górką. Siedząc pod lasem, na jej zboczu, widziałem grupę saren spokojnie idących w moją stronę. Nie widziały mnie, a zobaczywszy, odbiegły bez paniki, co ucieszyło mnie. Dalej, na wielkim polu, widać wijącą się nitkę drzew rosnących nad Złotym Potokiem. Byłem tam, ale kilka lat temu, jest więc okazja odwiedzić źródło. Wstałem i poszedłem. Strumień płynie w jarze głębokości ponad dwóch metrów, blisko źródła jest stromy, szedłem więc górą. Właściwie przedzierałem się przez chaszcze i zwaliska drzew. Sądząc po moim zdziwieniu, chyba nie pamiętałem o istnieniu paru źródeł, a wody każdego z nich wyżłobiły jary o niemal pionowych ścianach. Rozległych pól wokół nie widziałem, a blisko, tuż przy mnie, były splątane rośliny i wąski półwysep na rozwidleniu koryta strumienia. Przedarłem się do większego źródła, woda wypływa z ziemnej jaskini, sporo pod powierzchnią gruntu. Dziwne źródło.

Skupisko roślin tam rosnących i umierających przywołuje myśli o dżungli, a przecież wystarczy przejść kilka kroków by wyjść na otwartą przestrzeń. Ten nagły skok horyzontu – od pojedynczych metrów do kilometrów, od półmroku szarego gąszczu do słonecznych przestrzeni zielonych pól – zawsze robi na mnie wrażenie.

Wiedziałem, że kilometr dalej strumień przepływa lasem, w którym kiedyś działały kopalnie złota; na mapie ten obszar nazwany jest Nadbobrzańskim Klondike. Był czas (bodajże za pierwszych Piastów), gdy Polska była liczącym się producentem złota, może nawet największym w Europie. Czy nie brzmi głupio, nota bene, mówienie o produkcji złota? Czy jego dobywanie i wytapianie jest produkcją? Przecież nie, a tak się mówi.

* * *

Może przy tej okazji mała dygresja?

Złoto, jak wszystkie pierwiastki poza wodorem, produkują gwiazdy. W wielkim skrócie: wodór jest materią pierwotną Wszechświata, a pierwiastki od helu do żelaza powstają we wnętrzu wszystkich gwiazd. Dzieje się tak przez połączenie dwóch lżejszych pierwiastków w jeden cięższy, przy czym ten nowy jest odrobinę lżejszy niż tamte dwa razem. Różnica masy uwalniana jest w postaci energii (bo materia jest formą skupienia energii), w efekcie gwiazda stabilnie świeci. Taki mechanizm działa do chwili syntezy żelaza, przy czym ilość uwalnianej energii w tym szeregu przemian stopniowo maleje. Przy tworzeniu cięższych pierwiastków, zmienia się bilans energetyczny: energia nie jest uwalniania, a wprost przeciwnie – potrzebna jest dodatkowa aby doszło do syntezy. Tej energii zwykła gwiazda nie jest w stanie dostarczyć. Jeśli zaczyna jej brakować lekkich pierwiastków, powoli gaśnie.

Skąd więc mamy złoto, uran czy ołów? Te pierwiastki są tworzone w supernowych. Tak nazywane są słońca przynajmniej kilka razy większe od naszego, które kończą swój żywot niewyobrażalnie wielkim kataklizmem: gdy zaczynają przygasać na skutek braku paliwa, czyli lekkich pierwiastków, zostaje naruszona równowaga sił w nich panująca, w efekcie gwiazda zapada się pod wpływem swojego ogromnego ciążenia; po prostu zgniata siebie samą swoim niewyobrażalnym ciężarem. Ponieważ dzieje się to szybko, jej wierzchnie warstwy zderzają się ze sobą w środku gwiazdy. Po zderzeniu ta implozja zamienia się w przeciwieństwo, w eksplozję kosmicznych rozmiarów. Raz na setki lat zapala się nowa gwiazda na ziemskim niebie – to właśnie wybuch supernowej, gwiazdy świecącej jak milion Słońc. W tym krótkim epizodzie ów wybuch dostarcza energii potrzebnej do syntezy ciężkich pierwiastków. Złoto jest więc najprawdziwszym popiołem wielkiej gwiazdy, która wybuchła jako supernowa nim jeszcze powstało Słońce i nasz Układ Słoneczny. W pyle będącym ich budulcem były pozostałości po tamtym wybuchu, są więc i w skałach Ziemi. Nosząc obrączkę czy kolczyki, nosimy drobiny materii powstałej przed miliardami lat w piekle wybuchu nieistniejącej już gwiazdy. Nasze złoto jest jej cząstką.

Aby dokonać syntezy, czyli utworzenia nowego pierwiastka przez połączenie innych, lżejszych, potrzebne są ogromne ciśnienia i milionowe temperatury, o czym nie wiedzieli alchemicy. Sądzili, że złoto jest materią możliwą do uzyskania drogą reakcji chemicznych. Co prawda złota nie uzyskali, ale przyczynili się do powstania chemii.

* * *

Będąc tutaj ostatnio, przeszedłem Potok na całej długości.

Słowo wyjaśnienia. Napisałem „Potok”, a nie „potok”, jako część nazwy strumienia nazywającego się Złoty Potok.

Pomyślałem wtedy, że dobrze byłoby pomyszkować w lesie, może znalazłbym ślady dawnych prac, a może nawet jakiś samorodek by się trafił?… Dzisiaj też tam nie byłem, ale dzięki temu moja cicha nadzieja na znalezienie wielkiej bryły nie doznała uszczerbku. :-)

Dalej, za polem, wznosi się grupa sporych gór, których nie mogłem zidentyfikować będąc parę tygodni temu na północnych krańcach pogórza; zapewne także dlatego chciałem tam być i spojrzeć w drugą stronę – w nadziei na odnalezienie na dalekim horyzoncie miejsca, z którego wtedy patrzyłem. Oczywiście był i drugi powód: odwiedzenie jednego z moich miejsc. Znalezione przypadkowo kilka lat temu, zauroczyło mnie od pierwszego spojrzenia. Siedząc na zboczu tego wzgórka, gdziekolwiek spojrzę widzę ładne widoki, ale jedna jego część przyciąga mój wzrok niczym magnes. Mógłbym zastanawiać się, czy ten owal pola opadający po zboczu, czy falująca linia zarośli na miedzy, brzeg lasu, może inne szczegóły, czynią to miejsce wyjątkowym, ale chyba w niemożliwym do ustalenia połączeniu tych szczegółów tkwi tajemnica urody. Wracałem tam kilka razy i zawsze z tym samym ukontentowaniem patrzyłem na tę cząstkę kaczawskiego pogórza. Zawsze też odchodzę i wracam, by jeszcze raz spojrzeć i silniej zapisać obraz w pamięci, bo nie wiem, kiedy będzie mi dane być tam ponownie.

  

Wracałem i dzisiaj, a odchodząc, oglądałem się póki wzgórze było widoczne.

Widziałem pierwsze zieloniutkie listeczki roślin polnych, widziałem też kwiaty. Ze znanych wymienię sporą grupę stokrotek znalezionych na południowym stoku wzgórza, a w wielu innych miejscach przetaczniki. Nazwy pewnych fioletowych, małych i niepozornych kwiatków, zapomniałem. Stokrotki były cudne, ale zdjęć nie mam, ponieważ aparat ich urody nie widział, a to z powodu krzemowej ślepoty, dość częstej przypadłości chipów wszelkiej maści.

Chciałem lepiej poznać pewne fragmenty zboczy blisko wsi Bystrzyca, ale wszędzie tam są ogrodzone łąki, nierzadko tak dokładnie, że nie ma możliwości przejścia. Nie tylko tam: wokół wielu wiosek kaczawskich są ogrodzenia, a w zielone miesiące pasie się tam bydło. Wybrana droga też wymagała przechodzenia przez siatki, wzdłuż jednej z nich szedłem ze sto metrów, nim znalazłem przejście. Odwiedziłem pewną grupę brzóz (wszystko u nich w porządku), i znanym przejściem przeszedłem na drugą stronę łańcucha wzgórz. Po drugiej stronie doliny wszedłem na wzgórze bez imienia, wyróżniające się widokami i grupą widocznych z daleka buków; chciałem je odwiedzić. Siedziałem pod nimi, gdy zobaczyłem skręcający w moją stroną samochód terenowy. Kierowca przedstawił się jako właściciel ziemi wokół. Będą kłopoty? – zadałem sobie pytanie. Nie było. Rozmawialiśmy calutką godzinę. Dowiedziałem się, między innymi, o nieistniejącym już grobie pod bukami, w którym pochowano Niemca, przeciwnika polityki Hitlera. Pomyślałem, że o grobie takiego człowieka mogliby mieszkańcy pamiętać.

Słońce już zachodziło, gdy wszedłem na grzbiet i zobaczyłem góry po drugiej stronie doliny: Łysą Górę i Chrośnickie Kopy. Jak zwykle, to już odruch u mnie, policzyłem i nazwałem szczyty tego masywu, wśród nich Lastka, zrobiłem też sporo zdjęć, ale na żadnym nie widać tak intensywnych i ładnych barw zachodu, jakie ja widziałem.


 


Zawróciłem i zszedłem do wioski. Zmierzchało się, gdy ruszyłem w drogę powrotną.

* * *

Może jeszcze wspomnę o liczeniu wyjazdów. Nie jestem pedantem; moje rzeczy, także te wirtualne, zapisane w komputerze, potrafią żyć swoim życiem i zaskakiwać mnie miejscem ukrywania się, a wszystkie wyjazdy mam dokładnie policzone dzięki komputerowi. Początkowo folderom ze zdjęciami nadawałem tytuł będący datą i nazwą gór, ale komputer mieszał mi kolejności folderów, więc do nazwy dodałem numer porządkowy. Folder zawierający zdjęcia z dzisiejszej wędrówki ma nazwę „171 Góry Kaczawskie 280221”. Jeśli w górach jestem parę godzin, albo godzinę, jak niedawno z Jankiem, daję ułamkową liczbę porządkową, żeby nie liczyć tej godziny jako dnia.

Oto dzisiejsza trasa:

Z przysiółka Posępsko na wzgórze Pasternik. Odszukanie drogi do Tarczyna. Z tej wioski przez Przyszów na wzgórze Grodzina. Odwiedzenia źródła Złotego Potoku i mojego miejsca pod Buczyńcem. Wejście na wzgórze pod Księżą Górą. Przejście zboczami Sołtysiej Czuby i Pustaka pod Posępsko. Wejście na szczyt z bukami obok szczytu Babińca. Powrót do Posępska.



















wtorek, 16 marca 2021

O bólu

160321

Organizm jest mną, ale działa jakby w tle, niezupełnie na poziomie świadomości. Po prostu funkcjonuje. Robi to, czego od niego oczekuję i co sam bez mojej wiedzy ma robić. Teraz jest inaczej. Zagnieździł się w nim wróg. Słucham mojego ciała z podejrzliwością i niepewnością, czasami z obawą, nadzieją, lub rezygnacją, a nawet ze złością zamienianą w poczucie beznadziei w czasie najgorszych chwil, ponieważ ono nie jest już tylko moje i nie w pełni jest mi posłuszne. Siedzi w nim przyczajony ból, chwilami daje o sobie znać lekkim uderzeniem, jakby chciał mi przypomnieć o swojej obecności. Jestem, nie zapomnisz o mnie – tak mówi. Pamiętam.

Od pierwszego ataku minęło dwadzieścia lat, ale pamiętam i poznałem go w pierwszej chwili pojawienia się we mnie. Wrócił.

Wiem, że nic nie pomoże szukanie pozycji, w której mniej będzie bolało, ale nie potrafię spokojnie leżeć. Pościel jest wymięta, przesycona potem, a ja przekręcam się, właściwie miotam w tych bezradnych i nieskutecznych, a ciągle powtarzanych próbach znalezienia ulgi.

Za oknem czasami jest jasno, czasami ciemno – zupełnie bez sensu, bo bez związku z moją aktywnością wyznaczaną jedynie kolejnymi falami bólu.

Czas i pory dób nic nie znaczą. Godzina jest bezmiarem czasu, minuta godziną. Nie wiem, kiedy przestanie boleć, może za godzinę, może za kilka. Jak wytrwać bezmiar wypełniony bólem?

Ból wypełnił nie tylko moje ciało, ale i świadomość. Rozpycha się w niej wypierając inne myśli. Tylko czasami i tylko na chwilę zalęgnie się w głowie coś, co nie jest związane z bólem, ale zaraz znika gaszone jego odczuwaniem. Pojawia się myśl o potrzebie oderwania się od bólu, zajęcia czymkolwiek – nie dla pokazania sobie bycia ponad fizyczne dolegliwości, tak daleko w ogóle nie sięgam, a po prostu w nadziei na ulżenie. Próbuję pomóc sobie pewnym przykładem z antyku, utwierdzam siebie w możliwości i skuteczności takich starań, ale jeśli nawet udaje się zapanować nad myślami i pokierować nimi, to tylko na chwilę. Jestem bezradny. Chciałbym zwinąć się w kłębek i wyłączyć świadomość.

Uświadamiam sobie, że od dwóch dób nie jadłem. Nie odczuwam potrzeby. Stanąłem na wadze, schudłem dwa kilo, od młodości nie ważyłem tak mało – 73 kilo. To moja waga sprzed niemal półwiecza.

Chodzę zgięty w pół. Czy wtedy mniej boli? Z wysiłkiem prostuję się i wtedy zauważam, że nie boli bardziej, ale muszę wysilać wolę chcąc utrzymać wyprostowaną pozycję. Nie wiem, dlaczego. To jakiś prastary odruch, każący się kulić, przyjmować bezpieczną pozycję płodu chronionego ciałem matki.

Wiercę się w łóżku, mimo woli stękam, w końcu zauważam, że w jednej pozycji leżę dłużej, że myśli nie są już tak przykute do bólu i zaczynają swoje wędrówki.

Nie wiedząc kiedy – usnąłem.

Obudziłem się i czujnie nasłuchiwałem wiadomości z mojego ciała. Nie boli. Mogę wyprostować się i po prostu leżeć nie odczuwając bólu. Co za fantastyczne odczucie! Nieufność jednak została, dlatego na myśl o zmianie pozycji pojawiła się obawa: a czy nie zacznie boleć? Nie mogę w pełni się odprężyć, chłonąć cudowności chwil bez bólu, odruchowo czekając na jego powrót, na te pierwsze oznaki ostrego kłucia pod żebrem.

Patrząc na zegarek myślę, gdzie byłbym i co robiłbym, gdyby nie ból. Przecież dzisiaj miałem spotkać się z Jankiem i wspólnie pojechać do Ani i Darka. Tak długo odwlekane, z trudem ustalone spotkanie nie doszło do skutku z powodu wroga w moim ciele. Z powodu bólu.


Wracam myślami do pewnej książki z zakresu ewolucji, był tam rozdział o bólu jako czynniku podtrzymującym nasze życie, pomagającym je chronić. Autor udowadniał konieczność tak silnego odczuwania bólu – po prostu aby nie było możliwości jego ignorowania. Rozumiem te mechanizmy i potrzeby, jednak cóż nam przychodzi z tej niemożności lekceważenia silnego bólu, skoro jego przeżywanie nie przyśpieszy wyzdrowienia, a powoduje jedynie wicie się w łóżku? Tak, ból kazał mi wstać w nocy i pojechać do szpitala. Tam przyjął mnie lekarz. Przez telefon. I co dalej? Do czego jeszcze ten ból miałby mi się przydać? Jednocześnie wiem, że nasze odczuwanie bólu faktycznie jest pożyteczne. Ci nielicznie ludzie, którym natura poskąpiła bólu, z reguły nie żyją długą.


Pierwszej i drugiej nocy byłem, zgięty w pół, w szpitalnym oddziale wieczornej i nocnej pomocy medycznej. Warto było nagrać moją ekwilibrystykę przy ubieraniu się, przy wsiadaniu i wysiadaniu z samochodu! Przyjął mnie lekarz, a jakże!: przez telefon, radząc wziąć no-spę forte (która okazała się być na receptę) i wysyłając do lekarza rodzinnego. Przypisany przez niego lek przeciwbólowy nie działał. Na trzecią dobę sekretarka szefa wygoniła mnie do SORu, czyli na pogotowie szpitalne. Tam kazano mi iść do lekarza rodzinnego, a lekarz, który jednak w końcu przyszedł, śmiał się na wieść o trzeciej dobie moich zmagań z bólem – że skoro dopiero teraz przychodzę, to chyba tak bardzo nie boli. Przez półtorej godziny czekałem pod gabinetem, z którego nikt nie wychodził ani do którego nikt nie wchodził, a miałem silny atak bólu. Już miałem wracać, gdy jednak lekarz przyjął, a nawet zarządził podanie mi kroplówki. Ból minął po paru minutach. Po badaniu ultrasonografem dali mi dokumentację, receptę, skierowanie do specjalisty i wysłali do domu.

Ogarnia mnie poczucie absurdu w kontaktach ze służbą zdrowia. Wystarczy, że ktoś, jak ja, pójdzie do szpitala po pomoc z dala od swojego miejsca zameldowania, i cały ten „system” się rozsypuje, ponieważ opiera się na podstawie kontaktu z lekarzem rodzinnym. A SOR?

Na drzwiach gabinetu wisiała tablica informująca o funkcjach Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.

Ratują zdrowie i życie w nagłych przypadkach ryzyka ich utraty. Mój ból spowodowany przemieszczaniem się kamieni w moczowodach nie mieścił się w tej definicji, więc powinienem przejść klasyczną ścieżkę zaczynającą się pod drzwiami lekarza rodzinnego. Kiedy doczekam się skutecznej pomocy, jeśli atak zacznie się w piątek wieczorem?

Boli? Cóż, taki człowieczy los.

PS

Od dwudziestu godzin nie odczuwam bólu. Czekam.

Dobrze, że pisaniem reaguję na wiele zdarzeń mojego życia. Kiedy piszę, jest mi lepiej.


środa, 10 marca 2021

Jastrzębia Turnia

 

210221

Nie obyło się bez oglądania mapy i rozglądania się wokół w poszukiwaniu nieoznakowanej ścieżki, zwłaszcza że obaj spodziewaliśmy się początku w różnych miejscach, w końcu pociągnąłem Janka w stronę tej biegnącej w lewo. Mapa obiecała w miarę poziomy szlak, a ślad między drzewami biegł pod górę, miałem jednak nadzieję na wyrównanie za najbliższym grzbietem.

Trawersu jednak nie było: ścieżka wznosiła się i opadała, omijała ogrodzone fragmenty lasu, znikała i pojawiała się, nawet nie wiedzieliśmy, czy ta sama. Nieco wyżej ze stromych zboczy góry wyrastały pokaźne i liczne skały – częsty widok w tych górach. Jeśli nie liczyć dzięcioła popisującego się sprawnością kucia przed swoją panią in spe, byliśmy sami – rzadkość w tych górach. W końcu ścieżka podprowadziła nas pod skały z dwiema niewielkimi grotami. Ślady wokół wskazywały na popularność tego miejsca, a że było gdzie usiąść, i my zrobiliśmy tam przerwę śniadaniową. Janek uraczył mnie dobrą pastą rybną swojego wykonania.

Ruszyliśmy dalej niewyraźną ścieżką, jedną z paru widocznych, ale ogólnego kierunku nie zgubiliśmy, bo w kilka minut później dokładnie przed nami zamajaczyła między drzewami skała wyższa i większa od innych.

Nową dla nas trasą doszliśmy do Jastrzębiej Turni na Krzyżnej Górze w Górach Sokolich.

* * *

Kilka dni wcześniej ustaliliśmy zarys planu: jeśli będzie ładna pogoda, pojedziemy w moje góry i pójdziemy gdzie nas poprowadzą polne drogi. Natomiast chmurny dzień mieliśmy spędzić w Sokolikach; namówiłem na nie Janka chcąc ponownie zobaczyć skały tych gór, zwłaszcza najpiękniejszą – Jastrzębią Turnię.

Jeszcze w sobotni wieczór zapowiadano mglisty dzień, a ja oczyma wyobraźni już widziałem górski las we mgle i z niej wyłaniające się skały – urokliwy obraz. Wszak wiadomo, że lasom i skałom mgła, oby nie skrajnie gęsta, dodaje uroku. W drodze widzieliśmy gwiazdy, a gdy byliśmy pod Bolkowem, pół godziny od celu podróży, zobaczyliśmy zarysy dalekich gór wyłaniających się z ciemności – bez śladu mgły. Celu jednak nie zmieniliśmy, jadąc w Góry Sokole.

Piękna, ciepła i słoneczna aura ściągnęła tam mnóstwo ludzi. Byliśmy sami tylko będąc dalej od szlaków: gdy nieoznaczoną ścieżką szliśmy do Jastrzębiej Turni, i później, gdy kamienistym bezdrożem obchodziliśmy Krzywą Turnię.

Pierwszy raz nie cieszyłem się słońcem, a nawet, niech mi Helios wybaczy, jakbym czuł odrobinę zawodu. Miało być tak tajemniczo, nastrojowo i cicho w mglistym lesie, a mijaliśmy „turystów” w butelkami piwa w ręku, całe rodziny z wózkami, grupy rozgadanych młodych idących szlakami, zawieszonych na skałach lub jadących rowerami. Poza tymi pierwszymi, którzy butelki wyrzucą po opróżnieniu, do pozostałych nic nie mam, przecież oni, tak jak i my, przyjechali tutaj odpocząć po tygodniu pracy, jednak zbyt przywykłem do ciszy i samotności w moich górach. Janek opowiedział mi o filmie nagranym przez jakiegoś znanego youtubera, który będąc w Górach Kaczawskich stwierdził, że tam właściwie nic nie ma. Odczułem zadowolenie i satysfakcję niepozbawioną mściwości; niech więcej ludzi tak mówi. Co prawda wielu straci, ale status quo moich gór zostanie zachowany.

Na ławkach przy szlaku siedziało już kilka osób, ale i dla nas miejsce się znalazło. Po chwili usłyszałem dudnienie: tata położył na stół torbę z głośnikami i zajął się ustawianiem aparatu do zrobienia zdjęcia swojej rodzinie. Co prawda wyłączył na moją wyraźną prośbę, do której dołączył się Janek i jeden z turystów, ale mając pretensje do nas.

– Chodźmy stąd – usłyszałem po chwili. Obrażony, zabrał swoich i poszli.

Ten człowiek nie widział nic złego ani niestosownego w zmuszaniu wszystkich wokół (na dokładkę w lesie) do słuchania swojego ulubionego łomotu z prostego powodu: bo komuś takiemu nie przyjdzie do głowy myśl o potrzebach innych ludzi. „Ja jestem ważny, cała reszta ludzkości to statyści kręcący się na scenie mojego życia.” Mając z takimi indywiduami do czynienia, odczuwam silną, kategoryczną obcość, a za nią pojawia się świadomość niemożności jakiekolwiek porozumienia.

Jeśli różnice między dwoma osobami przekroczą pewną wartość krytyczną, wszelkie porozumienie staje się niemożliwe. Sądząc po reakcji, temu człowiekowi nie wytłumaczyłbym, dlaczego nie wypada włączać łomotu w takim miejscu.

Po prostu kolejne dwa światy, a może dwa gatunki.

* * *

Skoro zaspokoiłem swoją potrzebę marudzenia, wrócę na sokole szlaki.

Czasami utrwala się w nas i tkwi przez lata obraz kogoś lub czegoś, a nierzadko jest na tyle zwykły, że obiektywnie patrząc, można by się dziwić naszemu pamiętaniu.

Jednak pojawia się, wyraźny i piękny, nasycony emocjami, gdy tęsknimy lub gdy brakuje nam bliskości tej osoby, miejsca, rzeczy. W pewnej mierze dotyczy to także tworów natury, a jednym z obrazów tej kategorii jest widok Jastrzębiej Turni widzianej spod szczytu Krzyżnej Góry. Stamtąd ta skała wydaje się smukła, strzelista, niezupełnie podlegająca prawu ciążenia, wprost zrywająca się do lotu. Moja przygoda z tą najbardziej znaną skałą Gór Sokolich zaczęła się kilka lat temu od zobaczenia w internecie jej pięknego zdjęcia. Patrzyłem na nią z przyjemnością, zazdroszcząc widoku fotografowi.

Później skałę widziałem parę razy ze szczytu, a ponad trzy lata temu zobaczyliśmy ją z bliska, po odszukaniu jej na zboczu góry.

Tutaj opublikowałem to zdjęcie oraz opis.

W tych dniach Turnia ponownie zawołała mnie, a wiem, że i Jankowi podobał się pomysł jej odwiedzenia. To właśnie on wypatrzył na mapach naszą dzisiejszą trasę – ścieżkę zaczynającą się przy schronisku Szwajcarka.

Turnia oglądana od podstawy traci swoją zwiewność, ową gotowość do lotu, ale wrażenie nadal robi. Zbudowana jest z bloków skał osadowych (przynajmniej częściowo, bo wydaje mi się, że nie jest jednorodna), a pionowe ustawienie ich warstw dowodzi zaistnienia dawno temu kataklizmu tworzącego obecny stan Turni. Skały stoją odwrócone o 90 stopni, a to znaczy, że kiedyś wielkie bloki skalne zostały uniesione ruchami górotwórczymi, a może oderwały się od masywu i zsuwając się po zboczu, zatrzymały niżej, przekręcone. Na bliźniaczej górze, czyli na Sokoliku, jest Krzywa Turnia – nachylona, ze sporym przewieszeniem, wysoka skała; powstała zapewne w podobny sposób.

U podnóża Jastrzębiej Turni wrażenie chwiejnego rumowiska jest nieodparte. Wystarczy spojrzeć na kamień zaklinowany między dwoma sąsiednimi blokami i na szczelinę pęknięcia między nimi, albo na zbocze pokryte odłamkami i większymi blokami odpadłymi od spękanych ścian skalnych.

Tam wyraźnie widać chwilowy stan tych skał. One nie zamarły na zawsze, one w ogóle nie zamarły, a nadal zmieniają swoje kształty i usytuowania, tylko długość, raczej krótkość naszego życia nie pozwala widzieć ciągłości tych powolnych metamorfoz.

Wiem, że skały tworzące Jastrzębią Turnię nigdy nie zerwą się do lotu wzorem ptaków, a jedyny ich lot będzie ku ziemi, ale ta wiedza jest milcząca, gdy patrzę na szczyt Turni i myślę o jastrzębim locie ku słońcu.

* * *

Do samochodu doszliśmy o szesnastej, niemal półtorej godziny przed zachodem słońca. Mój towarzysz zapytał, co zrobimy zresztą dnia, a mnie od razu przyszło na myśl miejsce w moich górach, z którego widać wschód i zachód słońca oraz całą linię Karkonoszy, oczywiście Sokoliki też. Dwadzieścia minut później byliśmy już pod Przełęczą Komarnicką. Od lat stoi tam coś, co trzeba by nazwać współczesną rzeźbą: na uschniętym drzewie zamocowanych było kilka par butów samodzielnie zmierzających ku niebu. Podobał mi się pomysł i budzone skojarzenia. Kompozycję zepsuto, bezładnie wieszając na drzewie kilka dziesiątków par butów. 

Kilometr od przełęczy jest nasz cel – zbocze Barańca.

Wielka ściana Karkonoszy i bliższe góry Rudaw, a widać stamtąd niemal wszystkie, ciemniały już, coraz bardziej granatowe, ale przyprószone delikatnie pomarańczowym pyłem zachodu. Słońce minęło Szrenicę i chyląc się ku odległej linii Izerów, wylewało na góry wokół Szklarskiej Poręby potoki jasnego jeszcze światła, ale już nasyconego ciepłymi barwami. Przeciwna strona widnokręgu, wschodnia, miała skrajnie odmienne barwy – zimne, ostre, czarne i granatowe, a na wprost, na szczycie Śnieżki, świeciło słońce odbite od okna obserwatorium – widok kilka razy oglądany i zawsze przyciągający wzrok.

 Z tego miejsca na zboczu góry kilka już razy oglądałem wschód słońca, a widać go najdalszym, z maleńką kulą światła pojawiającą się na odległym horyzoncie. Nie ma tam jednego miejsca widokowego – całe zbocze parusetmetrowej długości jest widokowe. Można spacerować, usiąść na trawie i pić kawę, można podejść do tamtych drzew i oprzeć się o brzozę, a widok będzie z każdego miejsca.

Zgodnie ustaliliśmy miejsce postawienia domu. Z wielkich jego okien słońce byłoby widoczne cały dzień, może z wyjątkiem czerwcowych zachodów, a horyzont zamykałby się najdalszymi szczytami kaczawskimi i wieloma wałbrzyskimi na wschodzie, rudawskimi i karkonoskimi na południu, aż po izerskie na zachodzie. W dole widać byłoby z okien tego domu niemal całą Kotlinę Jeleniogórską, z miastem, wieloma wioskami i górskim drobiazgiem. Kilkadziesiąt kilometrów lotem ptaka.

* * *

Od końca wioskowej uliczki, gdzie można bezpiecznie zaparkować, idzie się na to widokowe miejsce dwadzieścia minut spacerowym krokiem, a nie pamiętam, żebym widział tam kogoś, w przeciwieństwie do pozbawionego widoków szczytu nieodległego Skopca… W tym moim miejscu dzisiaj był tłok: w pobliżu kręciła się niewiasta, więc było nas troje. Właściwie czworo – kobieta była z psem.

Na schodach pod szczytami Krzyżnej i Sokolika trzeba było czekać na zejście ludzi, bo minąć się na stopniach jest tam trudno, a na platformach widokowych było jak w miejskim autobusie.

Dobrze im tak!

Ludzie, nie jeździcie w Góry Kaczawskie, bo nic tam nie ma! Byliście na Skopcu? Macie pieczątkę potwierdzającą zaliczenie? To jedźcie tam, gdzie coś jest.

* * *

Zachód słońca był wyraźny i czysty, z całą gamą czerwonych kolorów, wyżej i dalej od słońca zmieniających się w pomarańcze i żółcie, może nawet lekko różowe mazaje się pokazały w postaci cienkich, poziomych chmurek wiszących tuż nad linią gór. Po kwadransie, gdy już wracaliśmy, niebo widziane między czarnymi gałęziami drzew rozjaśniło się jednolitą pastelową barwą. Powoli ta łuna zachodu gasła, ale gdy na dole rozsiadł się już mrok, a my jechaliśmy, niebo jeszcze pamiętało o słońcu.


Na środku zdjęcia widać domy wioski podchodzące pod przełęcz, też widoczną, a nieco na prawo od niej jest nasze zbocze.

* * *

Jasia z mojej opowieści słuchała jako odtrutki na dyskotekowe dudnienie toccaty d-moll, dzisiaj zaproponuję Wam lżejszą muzykę. Posłuchajcie, proszę, piosenki – żeby nie było, że tylko Bach i Bach.

Jest marzeniem, pragnieniem, tęsknotą i obietnicą.

I will always love you.

Zawsze będę cię kochała.

* * *