Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obieg pieniądza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obieg pieniądza. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 grudnia 2024

Różności II

 091224

Ciekawostka


 Na zdjęciach widać półki z towarami w sklepie spożywczym w Wenezueli. Ceny są dziwne: dwie setne, trzy setne. Czego? Jakiej waluty? Złota. Ceny podane są w gramach złota. Ponieważ od lat jest w tym kraju bardzo duża inflacja, pieniądz papierowy traci tam wartość niemal z dnia na dzień. Sprawdziłem cenę żółtego kruszcu, jedna setna grama kosztuje około 3,50 zł.

* * *

Inflacja

 Na tym zdjęciu jest tabela przedstawiająca roczną inflację u nas, w Polsce. Pamiętam jak było z cenami w 1990 roku u mnie w pracy: jesienią 89 roku bilet na karuzelę kosztował 250 zł, wiosną 90 roku 1200, a w lecie 2500 zł.

Inflacja to z definicji nadmiar pieniędzy w stosunku do ilości towarów i usług, a taki stan powoduje wzrost cen. Ten nadmiar jest efektem dodruku pieniędzy przez bank centralny. Najprostszym sposobem na inflację jest wypuszczanie przez rząd obligacji i wykupywaniem ich przez bank centralny. Taki bank, u nas NBP, jest emitentem pieniędzy, czyli ich kreatorem. Nie musi mieć pieniędzy aby wykupić obligacje rządowe, on je po prostu tworzy, wypuszczając dodatkowych dziesięć albo sto wagonów stuzłotówek. Obecnie, gdy zdecydowana większość pieniędzy jest w formie zapisu elektronicznego, nawet drukować nie trzeba, wystarczy parę kliknięć na komputerze by mieć dodatkowy miliard. Efekt widać na tabeli.

Na tej stronie jest kalkulator inflacji w Polsce; okres ustala się samemu. Zapytałem, jaka była od 1995 roku do teraz. Okazało się, że sumaryczna wyniosła 350 %, czyli w styczniu 95 roku (zaraz po denominacji) tysiąc złotych warte było tyle, ile teraz 4500 zł.

Wszystkie rządy, nie tylko w Polsce, oprócz działań skutkujących inflacją zadłużają swoje państwa pożyczając pieniądze wewnątrz kraju i na międzynarodowym rynku finansowym. To przejaw nie tylko pragnienia utrzymania konsumpcji ponad możliwości, ponad wypracowaną ilość dóbr, ale i po prostu przypodobania się wyborcom oraz krótkowzroczności polityków.

„Damy ludziom, wtedy nas wybiorą, a po nas niechby potop” – i ten mechanizm działa! Wybieramy tych, którzy nam „dają”. Nie, oni nic nam nie dadzą, bo aby dać, wcześniej więcej nam odbiorą albo dodrukują pieniędzy, czyli w końcowym efekcie zawsze zabiorą.

* * *

Dlaczego nie lubię aktualizacji

Powód jest prosty: każda kolejna czasami zawiera ułatwienia, częściej utrudnienia.

Programiści chcą, być może, ułatwić użytkowanie, podpowiedzieć, pokazać możliwości, ale w rezultacie nie tylko komplikują obsługę, ale i uznają, może nieświadomie, użytkowników za ludzi, którym trzeba pomóc w wyborach, ułatwić trudny dla nich proces myślowy, a kiepsko im to wychodzi. Obsługując unowocześnione programy, mam wrażenie wymyślania na siłę przez programistów czegoś dodatkowego, nowego, ale nijak się mającego do potrzeb i funkcji. Jakby ilość pozycji na listach menu miała świadczyć o jakości programu. Wcześniej program pełnił konkretną funkcję, na przykład ciął pliki mp3, ale nie mógł retuszować zdjęć, a teraz nie tylko to robi, ale jeszcze próbuje składać wideo, rozpoznawać gwiazdozbiory i udawać symulator lotów. W rezultacie ciężko cokolwiek zrobić przy jego pomocy.

Kiedyś skopiowanie zawartości ekranu było bardzo proste: wciskałem przycisk „prtsc”, otwierałem przeglądarkę zdjęć i wciskałem „ctrl+v” – i tyle. Teraz nie, nie, tak byłoby za prosto. Najpierw wyświetla się lista możliwych sposobów skopiowania: „pełny ekran”, „dowolny kształt”, „okno”, „prostokąt”. Później jest następne okno „co chcesz z tym zrobić?”, i znowu litania podsuwanych mi propozycji: chcesz komuś udostępnić, wysłać na FB, a może zapisać gdzieś? Klikam, klikam, zamykam, żeby w końcu móc po prostu wkleić kopię. Wcześniej było 3 kliknięcia, teraz 6 czy 7.

Tutaj uwaga językowa. Słowo „udostępnienie” używane jest w komputerach i smartfonach powszechnie, ale niezbyt precyzyjnie. Udostępnienie to tyle, co umożliwienie dostępu. Udostępnić możemy komuś swój samochód albo miejsce parkingowe, a zdjęcie zrobione telefonem lub link po prostu wysyłamy.

Mam zaktualizowaną wersję programu do rejestracji trasy. Wcześniej aby wyświetlić zapisaną trasę, klikałem na odpowiedni folder i w nim wskazywałem trasę, ale tak było za prosto. Teraz muszę wybierać spośród wielu dziwnych albo i dziwacznych zapytań, na przykład „Jak chcesz sortować”. Nie chcę sortować, chcę tylko otworzyć! Dobrze, ale które chcesz otworzyć?: „widoczne na mapie”, „ulubione”, „trasy”, „rec”, „nowa ścieżka” czy może jeszcze jakieś inne? Matko Boska!

Każda kolejna wersja ma mniej przejrzysty wygląd na ekranie, czyli „skórkę”. Oto zawartość ekranu z włączonym programem do odtwarzania muzyki:

 Napisy w menu mają może 2 mm, są praktycznie nieczytelne i mogąc wiele zmienić, akurat ich wielkości nie mogę, jest stała. Używam tego programu od wielu lat, widzę więc proces jego przemiany, a jest jednoznaczny: mianowicie każda kolejna wersja jest mniej czytelna.

Często słyszę argument o konieczności zmian w związku z wprowadzaniem nowych formatów czy technologii. To zrozumiałe, ale po co przy tej okazji przemeblowywać całe menu!? Funkcja X była tutaj, teraz nie tylko jest tam, ale i zwie się Y, czyli w praktyce trzeba wyrabiać nowe nawyki i zakuwać nowe nazwy, coraz częściej nijak się mające do pełnionych funkcji. Na dokładkę ta mania używania dziwacznych skrótów albo ikonek i komplikowania najprostszych urządzeń i funkcji.

Chciałem wgrać jedną ze starych wersji winampa, programu do odtwarzania muzyki, ale nie są już dostępne, a za to ilekroć uruchamiam ten program, wyświetlana jest informacja o nowej wersji: „pobierz, nie wiesz, ile tracisz!” Wiem, ile zyskam, a wodotrysk w tym programie nie jest mi potrzebny.

* * *

O polszczyźnie

Różnica między urządzeniem elektrycznym a elektronicznym

Elektryczne to takie, w których energia elektryczna pełni główną rolę będąc wykorzystywaną do wytworzenia ruchu, temperatury czy światła. W urządzeniu elektronicznych energia elektryczna jest nośnikiem sygnałów zawierających informację w nim przetwarzaną.

Elektryczny jest grzejnik, żarówka, klimatyzator czy silnik w samochodzie elektrycznym zamieniający „prąd” w obroty. Elektronicznym urządzeniem jest smartfon, laptop, telewizor, są też wszelkiego rodzaju sterowniki, których jest coraz więcej nawet w zwykłych urządzeniach. Na przykład są w lodówkach czy pralkach, jest ich dużo w samochodach, ale przecież nikt nie nazwie tych urządzeń elektronicznymi, ponieważ nie przetwarzanie informacji jest ich główną cechą. Jakiś prosty sterownik elektroniczny jest też w papierosach elektrycznych, ale istotą działania tych urządzeń jest podgrzewanie płynu, co czyni je podobnymi do czajnika elektrycznego. Jednak o ile samochodu na baterie ani czajnika nikt nie nazywa elektronicznymi, papierosy wszyscy tak nazywają. Ktoś kiedyś tak je nazwał, inni błąd podchwycili jak papugi, i teraz wszyscy tak mówią i piszą.

Ekosystem

Definicja podsunięta mi przez Google: „ekosystem to dynamiczny układ ekologiczny składający się z zespołów organizmów (biocenoza) połączonych relacjami troficznymi wraz ze środowiskiem przezeń zajmowanym, czyli biotopem, w którym zachodzi przepływ energii i obieg materii. Ekosystem to biocenoza wraz z biotopem.”

Mówiąc prościej ekosystemem są wszelkie organizmy żywe, środowisko w którym żyją i cała sieć zależności między nimi. Jest specyficzną odmianą ogólniejszego pojęcia systemu.

Definicja skopiowana ze strony PWN: kliknąć tutaj.

System, zespół wzajemnie sprzężonych elementów, spełniający określoną funkcję i traktowany jako wyodrębniony z otoczenia w określonym celu (…)”.

Różnica (nie jedyna) między systemem a ekosystemem jest taka, jak między pojazdem a ciężarówką. Każda ciężarówka jest pojazdem, ale nie każdy pojazd służy do przewozu ciężarów. Każdy ekosystem jest systemem, ale odwrotnie już nie. Ekosystem jest jedną z najistotniejszych cech natury, pojęcie „system” częściej odnosi się do tworów sztucznych, związanych z cywilizacją, chociaż nie zawsze. Jednak ostatnio słowo „ekosystem” bywa używane jako nazwa zespołu zależności stworzonych przez człowieka. Przykład: wczoraj na kanale poświęconym ekonomii słyszałem o „finansowym ekosystemie”. Co mają pieniądze do biocenozy i biotopu – nie wiem. Ponieważ „ekosystem” brzmi bardziej uczenie od pospolitego „systemu”, zapewne rozpowszechni się jak generowanie, dywersyfikacja, transparentność, panel i tyleż innych modnych słów nadużywanych lub używanych niewłaściwie.

* * *

Cyfryzacja i konsumpcjonizm

O konsumpcjonizmie i złym wpływie mediów pisałem w wielu miejscach. Gdyby ktoś chciał zapoznać się z tymi tekstami, najprościej kliknąć „konsumpcjonizm” na liście tematów wyświetlanej na głównej stronie bloga, tutaj podaję tylko jeden link i krótki cytat a propos z bloga.

Cytat z tego posta

>>Współczesny obraz życia uczuciowego ludzkości jest zafałszowany łatwością przekazywania informacji i dążeniem do zysku; środki masowego przekazu tworzą sobie i zleceniodawcom potrzebne wzorce upowszechniając to, co najłatwiej się sprzeda, tworząc wrażenie niezbyt optymistyczne poprzez uwypuklenie przeciętności, a nawet miernoty, która teraz i w przeszłości była najliczniejsza. Zmiana, jaka nastąpiła, to stanie się tej licznej grupy społecznej ważnym konsumentem; konsekwencją tegoż jest sprzyjanie ich gustom w najbardziej wpływowych mediach, co z kolei utrwala je i ośmiela. Doszło do czegoś, co wydawało się niemożliwe: swoją niewiedzę, swój brak zainteresowania, nieuctwo i prymitywizm, zaczyna się uznawać za styl bycia, a nie za powód do wstydu (…).<<

Piętnaście lat minęło od napisania tych słów. Wtedy jeszcze miałem skłonność do bronienia ludzi, teraz już tego nie robię, a jedynie staram się ich zrozumieć, co nie oznacza akceptacji.

O szkodliwym wpływie cyfryzacji wiele mówi ceniony przeze mnie profesor Andrzej Zybertowicz. Niżej zamieszczam wybór jego słów, a tutaj jest ich źródło. Cytaty są ograniczone znakami >> <<.

>>Jak media społeczne wyewoluowały? Żeby wzmocnić najgorszą wersję nas samych. Nierefleksyjną, agresywną, wrogą. Wypromować agresywne teksty żeby zniszczyć niuansowanie rozmowy, żeby premiować za skrajności. „Mocny komentarz”. Jak mocny, to często agresywny, prawda? Dosadnie powiedział, obraził, itd. Media społecznościowe spowodowały, że u miliardów ludzi zostały aktywowane gorsze części ich natury, które przez tysiące lat ludzkiej kultury próbowano osłabić. O ile następował postęp ludzkości, to dzięki temu, że mieliśmy być bardziej empatyczni, mniej prymitywnie reaktywni, a media społecznościowe to odwróciły.

Nie przejmuj się, że komuś i jego bliskim zrobisz przykrość gdy napiszesz coś wulgarnego. Nie przejmuj się, że zrobisz mema który jest obsceniczny i chamski. Ciesz się tym, jaką on ma ekspozycję, ile dostałeś lajków, ile fajnych komentarzy.” To jest hodowanie w nas potworów i kurczenie w naszych duszach, naszych umysłach tego, co najwartościowsze.<<

>>Big techy zniszczyły komunikację polityczną, a niszcząc komunikację polityczną, niszczy się jakość ludzi którzy są wybierani, bo wyborcy, w których emocje rezonują z agresywnym językiem, wybierają polityków którzy umieją się posługiwać takim agresywnym językiem.<<

>>Politycy działają pod presją medio- i memokracji, część z nich to są ludzie… przybłędy z procesu politycznego, którzy nie mają kwalifikacji intelektualnych ani moralnych.<<

Źródło poniższych cytatów jest tutaj.

>>Media społecznościowe oduczają ludzi wysiłku umysłowego.<<

>>Nie mylmy informacji w wiedzą. (…) Informacja nie układa się w wiedzę, a sens i zrozumienie przynosi dopiero wiedza.<<

>>Broniąc tezy, że politycy nie są generalnie mało inteligentni sądzę, że ten degradacyjny wpływ rewolucji cyfrowej i mediów społecznościowych na myślenie ludzi w ogóle, obniżył jakość polityki i polityków. W polityce demagodzy zawsze mieli swoje miejsce, zawsze potrafili odnosić sukcesy, ale nigdy tak łatwo nie było prymitywnym umysłom tak szybko wejść do samego rdzenia polityki. (…) Niektórzy badacze zatroskani kryzysem demokracji liberalnej mówią: to jest ten populizm, fale ideologicznego populizmu, faszyzmu, odradzającego się autokratyzmu, przyczyniły się do kryzysu demokracji. Ja mówię: nie widzicie słonia w salonie? Kryzys demokracji jest rzeczywisty, zdiagnozowany dobrze, ale u źródeł populizmu nie są ideologiczne nastawienia, czy jacyś fanatyczni ideolodzy i politycy, tylko u źródeł populizmu są efekty polaryzacyjne wygenerowane przez strukturalnie zatrutą infosferę cyfrową, ponieważ władcy algorytmów wiedzą, że przekazy polaryzacyjne, skandalizujące, seksualizacyjne, przemocowe, zwiększają czas pobytu przed ekranem, a więc i ilość kliknięć reklamowych. (…) Nadmiar kanałów komunikacji powoduje ściganie się o oglądalność i klikalność reklamy i tak dalej. To powoduje zjazd w dół (…)<<

Cytaty z innego wywiadu z profesorem Zybertowiczem, źródło tutaj.

>>Często wskazuje się, jak to wspaniale, bo ktoś wyjechał za pracą czy służbowo do Ameryki i możemy jeszcze tego samego dnia, jak tylko wysiądzie z samolotu, mieć z nim wideopołączenie, rozmawiać, itd. A jak działa na ludzką psychikę i na dojrzałość, nie tylko młodych ludzi, niezdolność do przeżywania tęsknoty? Dawniej ktoś wsiadał na dworcu w Warszawie, jechał do Paryża, a stamtąd gdzieś dalej w świat, i nie wiadomo było kiedy się zobaczymy i nie wiadomo było po jakim czasie przyjdzie list. Ludzie tęsknili za swoimi bliskimi, prowadzili życie wewnętrzne, myśleli jak mu się tam wiedzie, zaczynali pisać listy, skupiali się, a teraz zanim ten pociąg wyjedzie za granicę miasta, to już się ludzie wymieniają smsami lub filmikami. Coś takiego jak budowanie swojej dojrzałości, budowanie obecności innych ludzi w mojej psychice, w mojej duszy, zostało nam zabrane, bo nie możemy tęsknić, nie możemy budować w naszych neuronach wirtualnej troski o inne osoby. <<

* * *

Brakuje nam ciszy, samotności i tęsknoty. Brakuje chwil bez szumu informacyjnego i bez smartfona w ręku. Brakuje chwil sam na sam ze sobą, a są one bardziej potrzebne, niż się nam wydaje.

 

czwartek, 29 grudnia 2022

Słowa i gotówka

 291222

Od lutego wysłuchuję na kanałach You Tube wypowiedzi na temat wojny w Ukrainie. Widzę wtedy w rogu ekranu zmieniające się reklamy, a niemal wszystkie mają cechę wspólną: niedbalstwo językowe, czasami skrajne. Nieprawidłowo odmieniane słowa i ich alogiczne przestawienia, częsty brak znaków interpunkcyjnych, najzupełniej przypadkowo używane wielkie litery, słowa nie mające związku z sensem zdania, jakby wklejone w zdanie na chybił trafił.

Czytając te reklamy, przychodzą mi do głowy niewesołe myśli o językowym niechlujstwie Polaków i dziwię się spodziewanej skuteczności (skoro są) tak pokracznych reklam, ponieważ mnie zniechęcają do zakupu, zamiast zachęcać. Podejrzewam, że te zdania są tłumaczone z angielskiego przez komputery, i zapewne nikt ich nie sprawdza przed publikacją, albo sprawdzić nie potrafi.

Niżej wklejam niewielki zbiór owych reklamowych tekstów. Pisownię zachowałem oryginalną, jedynie litery ujednoliciłem, a cytaty wyodrębniłem znakami >> <<.


>>Latarka z silnego światła.<<

O butach:

>>Super ciepły Oddychające, miękkie, wygodne, antypoślizgowe<<

>>Nie boję się minus 30 stopni

Ergonomiczna konstrukcja, 24 godziny noszenia bez męczących stóp, wiatroszczelne i ciepłe <<

>>Grube, ciepłe buty typu Martin

100% skóra bydlęca, wodoodporna i odporna na zarysowania, długi spacer nie zmęczony <<

>>Wysokiej jakości skóra bydlęca

Skórzany materiał, przyjazny dla skóry i oddychający <<

>>Zimowe zagęszczone dżinsy z polaru

Super elastyczny, modny i wszechstronny, super przystojny. <<

>>Ręcznie robione skórzane buty, Wytrzymałe, Oddychające, Antypoślizgowe, Wypoczynek, biznes <<

O zimowej kurtce:

>>W chwili, gdy go założysz, twoje ciało jest ciepłe, Spędź zimę komfortowo<<

O zegarkach:

>>Kalendarz świetlny wodoodporny

Klasyczna moda pokazuje urok odnoszących mężczyzn sukcesu <<

>>30 metrów wodoodporny<<

>>Kreatywny zegarek gwiazdkowy z Ziemi

Pokaż tożsamość i gust, bardzo odpowiedni do wyjścia w noszeniu <<

O zimowych ubiorach:

>>Utrzymanie ciepło wygodna

Artefakt ochrony przed zimnem, szybkie nagrzewanie, ciągła blokada temperatury <<

>>Wysokiej jakości 100% puch białej kaczki

Lekkie i nie ciężkie, ciepło ulepszone, Nie nadęte, rozciągaj się swobodniej <<


Bardzo celna konstatacja: lekkie nie jest ciężkie!

Skóra jest skórzanym materiałem przyjaznym dla skóry, dżins jest super przystojny, latarka zbudowana jest ze światła, a zegarek pochodzący z Ziemi jest odpowiedni do wyjścia w noszeniu, zapewne z powodu swojej kreatywności. Super!

Skopiowane z internetu zdania ze słowem „generowanie”.

„... generując średnią oglądalność…” – o lokalnej telewizji.

„Potrzeba generacji siły wojskowej.”

„Opony nie generujące nadmiernego hałasu.”

„Mózg ludzki jest zdolny do generowania nauki, sztuki, moralności i poezji.”

„Armia jest w stanie wygenerować dostateczną siłę uderzenia.”

„Społeczeństwa generują różnych poborowych.”

Przekazanie broni generujące mniejsze koszta.”

„Wojna generuje olbrzymi poziom stresu.”

„Samochody generujące tlenki azotu.”

„Mniej wydajemy, więcej generujemy.”

„Rosnąca inflacja generuje presję na wzrost wynagrodzeń.”

„Państwo nie generuje dochodów.”

„Takie zachowanie wygenerowałoby określoną odpowiedź.”

„Generowanie czeków z kodem cyfrowym.”

„Rosja zawsze generowała konflikty.”

Okazuje się więc, że generować można hałas, koszta, dochód, odpowiedź, konflikty, presję, czeki, siłę, poborowych, sztukę i tlenki azotu. Nawet poezję i moralność można generować!! Dla jasności: nie jestem przeciwnikiem tego słowa, a jego nadużywania. Każde słowo używane zbyt często staje się manierą, razi zmysł estetyczny, zubaża język a wypowiedź czyni ciężko strawną albo rażąco nieprawidłową, jak ta o generowaniu poezji i nauki. Owszem, komputer może generować (przykład wyżej) kody cyfrowe, ale powiedzenie o generowaniu poborowych jest językowym kretynizmem. Najwyraźniej ludziom nie chce się wysilać mózgownicy w poszukiwaniu pasujących słów, skoro mają „generowanie”.

Dzięki swojej uniwersalności jest dobre w okresie przejściowym przed pełnym zastąpieniem słów ikonkami, do czego raźno zmierzamy.

O gotówce

Kasjerce zabrakło drobnych banknotów do wydawania. Poszedłem więc do banku, w którym firma ma konto, a tam usłyszałem, że aby rozmienić tysiąc złotych, muszę mieć upoważnienie od właściciela konta. Upoważnienie?? Przecież mam pieniądze, chodzi tylko o rozmienienie – tłumaczyłem. Tak, upoważnienie ma być, bo jak bez niego? Zadzwoniłem do firmy, w rezultacie ktoś z szefostwa rozmawiał z bankowym opiekunem, ten wysłał maila do białostockiego oddziału, ja odebrałem smsa z nazwiskiem pracownika banku, i na drugi dzień już mogłem pójść rozmienić banknoty. Przy kasjerce siedziałem pół godziny. Wiedziała o mnie, miała pliczek dziesiątek, ale nie wiedziała, jak ma dokonać wymiany i gdzie zaksięgować opłatę. Nota bene, niebotycznej wysokości. Zadzwoniła więc do kogoś, kto miał wiedzieć, jak się dokonuje tak skomplikowanej operacji bankowej, ale na odpowiedź czekała długo, ponieważ ekspert też nie wiedział, i zapewne odpowiedź konsultował z super ekspertem. Na koniec poproszono mnie o dowód osobisty. Przy rozmienianiu tysiąca złotych!

Jaka jest przyczyna tych trudności? Przecież ci ludzie nie są nowicjuszami w swojej pracy. Uważam, że ta operacja, banalna przecież, jest w tym banku tak rzadko wykonywana, że nie ma ustalonych procedur, albo są zapisane w zakurzonych, nieużywanych zakamarkach pamięci bankowych komputerów. Po prostu obrót gotówkowy zamiera. Kiedy wracałem z banku, przypomniałem sobie gdzieś czytany artykuł o planach pełnej eliminacji gotówki, jej całkowitego zastąpienia operacjami elektronicznymi, a więc pieniądzem wirtualnym, cyfrowym. Może to się właśnie dzieje?

Nie chciałbym takiej zmiany, ponieważ gotówka daje wolność bez nadzoru i anonimowość. Jeśli każda transakcja, nawet tak drobna jak danie sąsiadowi pięćdziesięciu złotych za skoszenie trawnika albo babci na targu pięciu złociszy za marchewkę, będzie odnotowywana w banku, to urzędy państwowe, nie tylko fiskus, będą mogły nas kontrolować na każdym kroku. To zapowiedź totalnego nadzoru.

wtorek, 1 grudnia 2020

Smartfonowa rzeczywistość

 201120

Pogodny zmierzch wczesnojesiennego dnia gdzieś na Pogórzu Kaczawskim. Wąska wstążka asfaltu wybiega spomiędzy domów wioski i rozpędzając się na otwartej przestrzeni pól, przekracza mostek. O jego barierkę opartych jest dwoje nastolatków, stoją blisko siebie, ale dzielą ich telefony trzymane w dłoniach.

Nim minąłem ich, zdążyłem jeszcze zobaczyć niebieskawy blask padający z ekranów na twarze. Poczułem ekscytującą atmosferę podobnych chwil przeżytych przed półwieczem i szarpiące serce poczucie przemijania, ale też obcość i… niechęć.

Obraz tych dwojga jest znamienny dla obecnych czasów, wielce wymowny i bardzo paskudny.

Patrzę na klientów w pracy. Robią sobie zdjęcia na peronie, robią w chwili wsiadania do gondoli i zaraz po zajęciu miejsc. Na wysięgniku ustawiają telefon, stroją miny i znowu pstrykają zdjęcia. Widzę ich w przesuwających się gondolach, wielu z nich siedzi z nosem w telefonie. Widzę na ulicach, w sklepach, w autobusach. Wszędzie.

My wszyscy nadużywamy smartfonów, ale ludzie urodzeni na przełomie wieków po prostu do tego urządzenia przyrośli. Ich zainteresowania, słownictwo, wiedza, właściwie całe ich życie kręci się wokół Internetu i smartfona. Żeby jeszcze wybierali z przeogromnych zasobów sieci wartościowe strony, ale nie. Karmią się papką instagramowo-facebookowo-youtubową. Używają ikonek zamiast słów, a jeśli już je używają, to w formie szczątkowych zdań, ponieważ nie potrafią wyrazić słowami myśli, albo nie mają czasu. Wszak muszą jeszcze zajrzeć w sto innych miejsc, by serduszkiem albo inną ikonką zasygnalizować swoją obecność.

Smartfony w połączeniu z wymyślnym oprogramowaniem odwiedzanych stron stają się narkotykiem tym bardziej niebezpiecznym, że w pewnej mierze inteligentnie przywiązującym do siebie ludzi, zwłaszcza młodych.

Tak, ja też zarejestrowałem się na Instagramie. Zrobiłem to chcąc promować tam swoje książki, ale bliski jestem rezygnacji. Nie tylko z powodu poczucia straty czasu i kłopotów z obsługą jako skutkiem nieznajomości tych nieszczęsnych ikonek, ale też coraz silniejszego poczucia zalewania mnie obrazkami.

Tak, jest wiele stron w internecie wartościowych, ciekawych, powiększających naszą wiedzę. Wiem o tym. Do kilku z nich zaglądam, ale one giną w zalewie bylejakości.

Wielogodzinne i codzienne używanie smartfonów musi spowodować zmiany w psychice, zwyczajach, w całym życiu tak uzależnionych ludzi. Te zmiany już widać. Rośnie nam pokolenie ludzi niezbyt zdatnych do normalnego funkcjonowania. Ludzi półprzytomnych, żyjących w dwóch światach, przy czym ten rzeczywisty bywa postrzegany jako czynnik przeszkadzający w klikaniu i w ustawicznym przewijaniu zawartości ekranu; któż nie widział złości zapatrzonego w ekran po wpadnięciu na przechodnia? Mamy pokolenie ludzi sprawdzających co lubi jakaś znana blogerka, jakie hasztagi są ważne i jakiej długości mają być skarpetki.

Wspominam o nich, ponieważ mimo zimnych dni listopadowych widuję dużo młodych ubranych w dość krótkie spodnie i jeszcze krótsze skarpetki – z nagimi kostkami. Pewnie przeczytali na FB, że teraz tak się chodzi, bo zasłonięte kostki to obciach i wioska.

Zanikają stare zwyczaje towarzyskie. Ludzie mało rozmawiają, bo po co, skoro mają Whatsapp’a, Instagram i SMS? Zresztą, jak mogą rozmawiać mając słuchawki w uszach?

Jeśli zdarzy mi się zobaczyć w gondoli młyna dwoje młodych siedzących blisko siebie, przytulających się lub rozmawiających, patrzę na nich jak na obrazek z belle epoque. Nie wiedziałem, że kiedyś będę z przyjemnością i nadzieją patrzył na tak normalny, zdawałoby się, widok.


Słyszę o spiskach, o próbach przejęcia władzy przez grupę bliżej nieokreślonych ludzi. Pewną prawdę w tych teoriach widzę i jednocześnie olbrzymie, perfidne przekłamanie.
Na pewno ten spisek (o ile można użyć tutaj tego słowa, a wątpię) nie polega na próbie wszczepienia nam chipów czy na jakikolwiek siłowych działaniach, jak to niektórzy sobie wyobrażają. Są metody subtelniejsze i zgodne z prawem. Są działania, w których na pół świadomie bierzemy udział i to się nam podoba, tego chcemy.

Takie są właśnie cechy idealnego „spisku”.

Wielkie koncerny (ostatnio mówi się raczej o korporacjach) nakłaniają swoich potencjalnych klientów, czyli praktycznie wszystkich, do określonych zachowań i sposobów wartościowania, a robią to dla zysku. Koncern Apple ma coś około 200 miliardów dolarów gotowizny, na którą dobrowolnie złożyły się miliony użytkowników ich smartfonów, laptopów i tabletów. Kosztują dużo więcej niż podobny sprzęt innych firm, ale te inne nie mają ikonki nadgryzionego jabłka, nie są to produkty Apple. Ta firma potrafiła zebrać i utrzymać ogromną rzeszę wiernych klientów, którzy kupują każdą ich nowość, ponieważ uznają, że tak trzeba dla zachowania poziomu, dla bycia trendy. Bo przecież laptop Asusa jest obciachem. Czy ktoś ich zmuszał do przyjęcia takich ocen i w efekcie do karmienia molocha wagonami pieniędzy?

Właśnie o to chodzi, że w pewien sposób zostali zmuszeni: pracą odpowiednich działów korporacji zatrudniających specjalistów od ludzkich zachowań, metodycznie i naukowo oddziaływających na ich psychikę.

Oto idealny „spisek”: spowodować, żeby ludzie sami robili to, co jest korzystne dla powodujących.


Kopacz piłki ze szczytu listy nie będzie ganiał po boisku, jeśli dostanie mniej niż tysiąc czy dziesięć tysięcy dolarów (nie znam ostatnich stawek) za jedno kopnięcie, bo się mu nie opłaca. Ludzie sami i dobrowolnie składają się na jego miliony, co jest pośrednim skutkiem oddziaływania korporacji na nas przy naszym aktywnym udziale.

Ci ludzie zarabiają jak szejkowie dlatego, że mecze piłki nożnej są popularne, a przez to ceny reklam ogromne, a są popularne także dlatego, że oni imponują nam sławą i dochodami. Popularność piłki nożnej spadłaby do poziomu zainteresowania bobslejami, gdyby zarabiali trzy tysiące złotych miesięcznie – tyle, ile dostaje sprzedawca w sklepie spożywczym.

Zarabialiby dużo mniej niż zarabiają, gdyby reklamy nie były skuteczne, czyli gdybyśmy nie byli pod ich wpływem. Są skuteczne, ponieważ tworzy się je w taki sposób, żeby przekonać nas do zakupu. Najbardziej efektywnym sposobem jest wyrobienie w nas przekonania, że nam się należy reklamowaną rzecz mieć, że powinniśmy, zapracowaliśmy, zasłużyliśmy albo tylko dlatego (dla wielu aż), by nie odróżniać się w swoim środowisku, być modnym, trendy, na topie, czy jak tam się teraz mówi.

Zarobki kopaczy piłek, ale w pewnej mierze też najpopularniejszych youtuberów czy blogerów nagrywających modną i chwytliwą papkę, nie byłyby tak wielkie, gdybyśmy nie odczuwali przemożnej chęci upodobnienia się do nich, gdyby nie imponowali nam. Ponieważ chcemy być podobni, więc kupujemy to, co za pieniądze chwalą, nie zastanawiając się nad fałszywością tych opłaconych poleceń i żałosnym skutkiem takiego upodobnienia.

Oto obraz „spisku”, w którym świadomie bierzemy udział i świadomie go finansujemy!


Sprawdź, dlaczego Olga Frycz lubi produkty…” – to tytuł maila dzisiaj otrzymanego. Każdy otrzymuje takie „wiadomości” i wielu sprawdza, co robi ktoś znany. Takimi bezwartościowymi śmieciami ludzie zapełniają swój umysł, to ich interesuje, kształtuje, to ich nakręca! Swoją drogą trochę mnie śmieszą tego rodzaju wiadomości i podobne im reklamy, a to dlatego, że po prostu nie znam tej niby tak znanej osoby i nic a nic mnie nie obchodzi, co ona dla pieniędzy chwali.

Na Instagramie widziałem zdjęcie mężczyzny w T-shircie na tle gór, a pod nim komentarz: obciachem jest pokazywanie się w takiej koszulce. Powinienem napisać w odpowiedzi, że dla mnie wielkim obciachem jest zwracanie uwagi na takie pierdoły i publiczne wytykanie obcej osobie wyimaginowanych wad ubioru, a nawet wad rzeczywistych. Autora komentarza mam za ofiarę obecnych czasów, w których ludzi ocenia się po markach używanych rzeczy, a więc po ich podążaniu za modą i nadążaniu za jej zmianami, czyli po prostu po konsumpcji.


Chipów nie ma potrzeby wszczepiać nam w mózg (swoją drogą bezdennie głupie jest przekonanie, że da się to zrobić strzykawką przy okazji zastrzyku) ponieważ nowoczesne molochy jak Google czy Facebook i tak wiedzą o nas bardzo wiele i wiedzieć będą coraz więcej w miarę doskonalenia swoich systemów komputerowych. Tutaj też istnieje podwójne dno: niby wiemy o tym, ale tylko niby. Za normalne i wygodne przyjmujemy podsuwane nam w Internecie treści, podpowiedzi, strony, ponieważ wyręczają nas i coraz częściej pasują nam, czyli są trafne.

Są takie, bo korporacje wiedzą o naszych zainteresowaniach kulinarnych, kulturowych, obyczajowych. Wiedzą o naszych wyborach w Internecie. Żeby zebrać tę wiedzę, nie trzeba nas śledzić, wystarczy pamiętać jakie strony odwiedzamy, w jakich godzinach, jak często. Wiedzą o nas nie dla bezpośredniego zniewolenia nas, ręcznego sterowania, nie dla zakazów i nakazów, ale dla pieniędzy: żebyśmy jeszcze bardziej się od nich uzależnili, żeby podsuwać nam pod nos towary i usługi coraz lepiej dopasowane do nas. Żebyśmy w efekcie kupowali jak najwięcej.

Mamy żyć żeby kupować. Kupować i dlatego pracować. Korporacje chcą… nie, one już z nas zrobiły posłusznych konsumentów, a zrobią posłuszniejszych.

Wobec odpornych na namowy ciągłego kupowania, wielkie firmy mają bardziej bezpośrednio działającą metodę: po prostu produkują rzeczy mało trwałe.

Starsi pamiętają samochody potrafiące przejechać blisko milion kilometrów, pralki czy lodówki działające 15 a nawet 20 lat i nadające się do naprawy. Wieżę audio kupioną w latach dziewięćdziesiątych używałem ponad 20 lat, a jest tylko przykładem.

Teraz wytwarza się badziewie z blaszek i drucików, ale za to ładnie pomalowane i wyposażone w mikroprocesor, badziewie zaprojektowane przy użyciu wyrafinowanych programów komputerowych nie dla zwiększenia trwałości, a wprost przeciwnie: dla zaprzestania działania krótko po upływie okresu gwarancji, bez możliwości opłacalnej naprawy. Te ogromne góry towarów po roku lub kilku latach zamieniają się w złom lub śmieci i lądują na składowiskach, a ich miejsce następują nowe. Firmy mają zapewnioną produkcję i zyski, my wymuszone zakupy, a Ziemia ogromne ilości śmieci i zanieczyszczeń.

Paranoiczne są przepisy, które z jednej strony wymuszają na producentach zmniejszenie emisji zanieczyszczeń i oszczędności energetyczne, z drugiej pozwalają na tak ogromne marnotrawstwo zasobów Ziemi. A może rządy nie mają dość sił wobec wielkich korporacji? Czy koncern zatrudniający dziesiątki tysięcy ludzi i mający miliardy, nie potrafi wymusić rozwiązań korzystnych dla niego? Może przecież postraszyć rząd zwolnieniem dziesięciu tysięcy ludzi albo przeniesieniem produkcji do Wietnamu, nieprawdaż? Może więc to chwalenie się pralką klasy A+++ jest mydleniem oczu ekologom wobec istnienia tamtej góry sprzętu wyrzuconego po kilku latach użytkowania?...

Tutaj widzę pole do popisu dla zwolenników wszelakich spisków, ale podpowiem im, żeby uświadomili sobie nasze rozpasanie konsumpcyjne. Ilu ludzi chciałoby jeździć trzydzieści lat tym samym samochodem? Ilu chciałoby kupić dwudziestoletni, chociaż w pełni sprawny pojazd? Przecież to obciach podobny używaniu smartfona przez kilka lat i niemodnej w tym roku kurtki, nieprawdaż?

Oto sidła konsumpcjonizmu i korporacji.


W różnym stopniu, ale niemal wszystkim nam się w głowie poprzewracało od wzrastającej trzecią już dekadę zamożności i myślimy, że przed nami tylko beztroska dobrobytu, co niekoniecznie musi być prawdą.

Chociażby z powodu ogromnego zadłużenia naszego kraju, wynoszącego obecnie ponad 1 bln złotych! Tysiąc miliardów, milion milionów, 30 tysięcy na każdego Polaka! Na starca, niemowlę, na żula spod sklepu i na nastolatka zapatrzonego z ekran smartfona! Żyjemy ponad stan, na kredyt, nawet jeśli my sami nie mamy długu. Dług zaciągnęły rządy, ale przy naszej aprobacie, niechby milczącej, niechby tylko wyborczej, bo tak przykro słuchać tych, którzy mówią o oszczędzaniu, prawda? Lepiej władzę powierzyć tym, którzy obiecują nam dać, zapewnić, zbudować.

Jak wyobraża sobie swoją przyszłość ów młody smartfonowiec? Zapewne wcale nie myśli o tym, bo on nie ma kiedy myśleć, zajęty przewijaniem stron internetowych, a coraz bardziej nie ma czym myśleć, mając obrazkowo-ikonkową sieczkę pod czerepem. Może chwilami wyobraża sobie, jak dochodowy kanał będzie prowadził na You Tube albo jaką kasę będzie kosił (to jedno z ich modnych słów) na estradzie lub, ostatecznie, w biurze korporacji. Tyle że w ten sposób nie spłaci się długów, o ile w ogóle są do spłacenia. Taką pracą nie zapełni się półek sklepowych, ponieważ dobrobyt to tyle, co dostępność dóbr, a podstawą ich piramidy są dobra materialne i żywność.

Nie jestem ekonomistą, są zależności dla mnie niezrozumiałe, ale nie trzeba być ekspertem, żeby wiadomość o wykupowaniu przez instytucje państwowe długów państwa zrobiła negatywne wrażenie, bo oznacza po prostu drukowanie nowych pieniędzy. Każdy też wie, że ich nadmiar jest inflacją i prowadzi do utraty wartości, a tym samym do wzrostu cen.

A my jak te głupki wybieramy do rządzenia nami ludzi, którzy obiecują więcej dać! Oni nie mają swoich pieniędzy. Dadzą po uprzednim zabraniu nam, albo dadzą z jeszcze wilgotną farbą, świeżo wydrukowane i coraz mniej warte.


Polska się wyludnia. W minionym roku ubyło 55 tysięcy Polaków; to tyle, ile mieszkańców ma niemałe miasto. Po prostu o tyle mniej się urodziło ludzi niż umarło. Zmniejszenie populacji może i nie byłoby złe, ale trzeba uświadomić sobie, że taki proces prowadzi do starzenie się społeczeństwa, a to z kolei oznacza mniej młodych do pracy a więcej emerytów. Staremu społeczeństwu jest trudniej utrzymać dobry stan gospodarki, bo przecież ja, emeryt, nie mam zamiaru otwierać interesu, zatrudniać pracowników i przenosić gór; jako konsument dóbr też jestem mniej aktywny.

Starzejemy się, a młodzi wolą się gapić w ekran lub bawić w modnym klubie czy pubie, niż bawić swoje dzieci.


Wypadałoby zakończyć jakimiś wnioskami, ale że musiałbym być podobny do Kasandry, nie napiszę.

Wypunktuję tylko moje preferencje i zachowania. Są wyłącznie moje, ponieważ nie zwykłem kierować się zaleceniami autorytetów, zwłaszcza obecnych, modowo-internetowych i im podobnych.


Nie kupuję towaru, jeśli widziałem jego reklamę. Nie i już. Wybieram inny.

Nie oglądam telewizorni (chyba że konkretną audycję) ani kolorowych czasopism.

Rzecz wyrzucam dopiero wtedy, gdy przestaje nadawać się do użytku: samochód przerdzewieje i jego naprawa jest nieopłacalna, a w skarpetkach są dziury. Moje ubrania są najpierw „cywilne”, wyjściowe, później stają się roboczymi, używanymi w pracy, a do śmietnika trafiają gdy się prują i rozłażą.

W nosie, a nawet w dupie, mam modę, trendy i bycie cool.

Nader rzadko używam karty bankomatowej.

Omijam internetowe strony, które nie chcą się wyświetlić bez „zgody” na ich „politykę”.

Ograniczam swoje wydatki, zwłaszcza na rzeczy i usługi uznane za zbędne. Nie z finansowej konieczności, a z wyboru.

Wolę pojechać w góry, niż kupić rzecz.

Staram się mieć oszczędności zabezpieczone w odpowiedni sposób.

Nie żałuję czasu na pisanie i czytanie ani pieniędzy na książki uznane za wartościowe; żałuję na nowy samochód, ubrania i elektronikę. Do tego stopnia, że mój pierwszy w życiu smartfon kupiłem parę lat temu za 250 zł, a używał go będę póki będzie działał.

Więcej grzechów przeciwko konsumpcjonizmowi i polityce korporacji, rządu oraz banków nie pamiętam, a tych wymienionych nie żałuję nic a nic, a nawet jestem z nich dumny, czego i Wam życzę.





środa, 22 kwietnia 2020

Pieniądze i liczby, czyli znowu o wirusach

220420
Epidemia ma się dobrze, wirusy fruwają w powietrzu i nie zamierzają przejść do defensywy, a rząd ogłasza harmonogram złagodzenia obostrzeń. Spotkałem się w Internecie ze słowami zdziwienia w związku z tymi faktami, ale rozumiem motywy decyzji rządu.
Już niedługo zdecydowana większość firm będzie działać, chociaż z zachowaniem pewnych zasad bezpieczeństwa, jak te nieszczęsne maski, przez które tak źle się oddycha i z powodu których mieć będziemy odstające uszy. Powód jest jeden, ale zasadniczej wagi: pieniądze.
Tak naprawdę one są najważniejsze.
Owszem, mówi to osoba twierdząca, że daleka jest od materializmu i konsumpcjonizmu. Już wyjaśniam.
Pieniądz nie jest papierkiem z nadrukiem (ostatnio coraz częściej zastępowanym danymi cyfrowymi w bankowym serwerze), jest ekwiwalentem towarów i usług, dobrym wtedy, gdy niełatwo go zdobyć, a łatwo wymienić na… na wszystko. Bez ograniczeń, chyba że kwotą samych pieniędzy.
Państwo, albo samorządy, co w sumie na jedno wychodzi, zabierają nam znaczną część naszych dochodów, finansując nimi najróżniejsze wydatki, w tym utrzymanie służby zdrowia, a w obecnym czasie te wydatki są znacznie większe. Dla swojego funkcjonowania szpital musi mieć zapewnione dostawy towarów i usług naprawdę wielu firm z różnych gałęzi gospodarki, a każdy z tych dostawców ma swoich dostawców. Wszak firma zapewniająca szpitalowi dostawy tlenu nie robi sama butli na sprężony gaz, ani nie jest wykonawcą urządzeń do oddzielania tego gazu z powietrza – przykład jeden z setek, albo i tysięcy.
Dostawy najważniejsze, mianowicie leków i – jak obecnie – testów, które w istocie są chemicznym produktem wyrafinowanego przemysłu farmaceutycznego, efektem wytężonej pracy wysokiej klasy specjalistów z zakresy biologii, wirusologii, immunologii i Bóg wie jakich jeszcze dziedzin, są produktami możliwymi do wytworzenia tylko w firmach mających odpowiednich fachowców i wyposażenie. Ci ludzie wiele lat zdobywali swoją wiedzę, opłacani przez państwo, a do jej wykorzystania potrzebują specjalistycznego i bardzo drogiego sprzętu.
Nie bez powodu możni tego świata macają się po kieszeni i wspomagają swoimi pieniędzmi szpitale i laboratoria.
Pieniądz jest napędem nie tylko gospodarki, ale i tych wszystkich firm i instytucji, po których możemy się spodziewać pomocy w walce z zarazą.
Nie lubię słowa pandemia, chociaż nie wiem dlaczego.
Czad czy inna Erytreja nie opracują dobrych leków na koronawirus nie dlatego, że mieszkają tam głupsi ludzie, chociaż zapewne są mniej wykształceni, a z powodu braku pieniędzy. Dzięki nim USA przoduje w tak wielu dziedzinach nauki i techniki. Amerykanów stać na sprowadzenie do miejscowych zakładów naukowych najlepszych specjalistów, kusząc ich wynagrodzeniem. Córka mojego znajomego z pracy od lat pracuję w USA, będąc wybitnym genetykiem. Pojechała, gdy zapoznała się z propozycją warunków zatrudnienia.
Nie siedzenie w domu w masce na twarzy uwolni nas od wirusa, chociaż zapobiegnie spiętrzeniu się ilości chorych i tym samym umożliwi w miarę normalne funkcjonowanie szpitali, a pieniądze. Jednak nie puste wydmuszki drukowane przez NBP, a prawdziwe pieniądze wymienialne na nowoczesne wyposażenie firm biochemicznych i ich produkty. Także na związane z zarazą liczne ostatnio zakupy za granicą. Wszak płacimy za nie walutą, a tę możemy mieć tylko wtedy, gdy nasze produkty sprzedamy w innych krajach.
To oczywiście warunek wstępny. Drugim i ostatecznym jest owocna praca tych firm.
Dobry pieniądz można mieć jedynie w rezultacie normalnego funkcjonowania gospodarki.
Chcąc więc walczyć z wirusem, załóżmy te cholerne maski na twarz i pójdźmy do roboty, aby swoją pracą nadać rzeczywistą wartość naszej walucie.
* * *
Chciałbym poruszyć jeszcze jeden temat związany z wirusem, jako że jest powodem manipulacji bądź nieporozumień.
Mieszkańców Polski jest 38 milionów, a Ziemię zamieszkuje 7,6 miliarda ludzi. W Polsce umiera około 400 tysięcy ludzi rocznie, na świecie około 55 milionów.
Inaczej mówiąc, bardziej obrazowo, co 80 sekund umiera jeden Polak, a na Ziemi w ciągu minuty umiera sto kilka osób, niemal dwie na sekundę.
Jeśli uzmysłowię sobie te liczby, czasami miewam wrażenie mieszkania w wielkiej kostnicy, albo przeżywania horroru, jakichś obłędnych, nieludzkich czasów zagłady, ale po chwili przychodzi refleksja: wszak to tylko prawo wielkich liczb, do których mój ludzki umysł nie jest przyzwyczajony.
Chodzi o to, że my nie czujemy, nie odbieramy wprost dużych liczb. One nie robią na nas wrażenia, bo cóż to znaczy sto milionów czy miliard?
Niedawno w pewnej dyskusji mówiłem o naszym niepojmowaniu dużych liczb na przykładzie dni naszego życia. Traktujemy dzień jak drobinkę niewiele znaczącą. Ot, wstaliśmy, poszliśmy do pracy, wróciliśmy, pokręciliśmy się chwilę po swojej życiowej przestrzeni i położyliśmy się spać. Aby do piątku, myślimy. A przecież całe nasze życie to ledwie dwadzieścia kilka tysięcy tych drobin, tych jętek jednodniówek. Dwadzieścia parę tysięcy, tylko tyle mamy, a gdy sięgnę pamięcią do zdarzeń sprzed półwiecza, wydają się tak bardzo odległe.
Jednym z powodów, może nawet głównym, jest nasza trudność w ogarnięciu wyobraźnią dużych liczb, mimo że w tym przypadku ledwie parę dziesiątek tysięcy mamy sobie wyobrazić. Cóż powiedzieć o dziesiątkach milionów, co o miliardach?
Właśnie zajrzałem do Internetu, na jednej ze stron podają ilości zgonów z powodu koronawirusa: w Polsce 404, na świecie prawie 180 000 osób.
Wszyscy zgodnie twierdzą, że te dane są zaniżone, także w naszym kraju, ale trudno mi opierać się tutaj na spekulacyjnych liczbach, zostanę przy oficjalnych. Pamiętajmy tylko, że w rzeczywistości są wyższe.
W ciągu miesiąca zarazy zmarło 400 osób zarażonych wirusem. To mniej niż ilość samobójstw w Polsce.
W tym czasie na inne choroby lub po prostu ze starości umarło 33 tysiące naszych rodaków.
W ciągu każdego miesiąca umiera na drogach 240 osób, a rannych jest blisko trzy tysiące osób. Mimo wielkości tych liczb, ludzie wsiadają do samochodu bez strachu, i nawet przekraczają bezpieczne szybkości.

Odnoszę wrażenie, że wielu ludzi zapomina, albo nie zdaje sobie sprawy, z wymowy tych faktów.
A już zwłaszcza nie pomyślą o nich ci moi ulubieńcy, paru znajomych mężczyzn siedzących w zamkniętym sklepie i w panice trzęsących portkami.

sobota, 18 kwietnia 2020

O rzece pędzących samochodów

080420

Każdy, kto mnie zna, wie, jak daleki jestem od konsumpcjonizmu. Czasami myślę, że gdyby wielu ludzi miało taki stosunek do posiadania dóbr materialnych, jaki ja mam, dużo firm nie miałoby co robić. To powiązanie wskazuje na moje widzenie zagadnienia, ale po kolei.
Ukułem nawet powiedzenie o klasie człowieka objawiającej się posiadaniem niewielkiej ilości rzeczy. Niewiele posiadającego nie z powodu ubóstwa, a świadomego ograniczania konsumpcji. Jest w tym stanowisku trochę filozofii greckiego antyku, ale i wiele mojej pracy nad sobą oraz rezultatów rozmyślań o naszej cywilizacji, ekologii, o nas samych i naszych potrzebach.
Jednocześnie cieszy mnie rozwój gospodarczy Polski, nasze bogacenie się, doganianie zamożnych krajów Zachodu. Mimo dostrzegania w tym połączeniu pewnych znamion niespójności, z zadowoleniem dostrzegam w miastach place budów, a między miastami nowe odcinki dróg ekspresowych. Z satysfakcją słyszę o nowoczesnych firmach i nie przeszkadza mi codzienna ludzka krzątanina, a nawet dostrzegam w niej pozytywy dla społeczeństwa. Włączam w ten nurt wzrostu zamożności kraju moją możliwość spłacenia mieszkania i jeżdżenia samochodem w góry.
Dokucza mi znaczna ilość godzin mojej pracy, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę ze swoistego handlu: mój czas dany firmie, za pieniądze od niej. Coś za coś, i – co ważne – bez przymusu zewnętrznego. Wszak nie mam finansowego noża na gardle, i gdybym uznał, że zarabiane pieniądze kosztują mnie zbyt wiele, mogę zmienić pracę.
Szczerze mówiąc, wiele razy bliski byłem zwolnienia się z pracy z powodów stosunków tutaj panujących, ale powstrzymywała mnie myśl o tej rynnie, pod którą się wpada spod deszczu. Akurat tej cechy pracy nie zmieni się. Prywatnych znajomych dobieram sobie, współpracowników nie mogę.
Mój stan posiadania uznaję za niewielki. Przykłady? Mam smartfona kupionego parę lat temu za 250 złotych, laptopa kiedyś wartego tysiąc i samochód o obecnej wartości około dwóch tysięcy złotych. Będę nim jeździł póki się nie rozleci.
Przy tym nie odczuwam żadnego dyskomfortu psychicznego, a nawet wprost przeciwnie: czuję satysfakcję z tego powodu.
Jedyną moją finansową ekstrawagancją jest właśnie samochód utrzymywany głównie z powodu wyjazdów w góry. Nie mam więc dużego apetytu na dobra, jednakże gdyby moje dochody były bliskie minimalnych, nie byłoby mnie stać na własny pojazd, a wtedy wyjazdy w góry byłyby nader rzadkie.
Żeby zapewnić sobie te „luksusy” (cudzysłów jest tutaj zamierzoną ironią), a żonie środki na wydatki domowe i zabezpieczenie naszej starości, pracuję sporo ponad ustalone normy czasowe. Nie tylko ja – czasami pocieszam się tą myślą.
Młodzi biorą ślub i rozglądają się za mieszkaniem, chyba że dostaną je od rodziców. Załatwiają kredyt i spłacają go przez dwadzieścia lat kwotą przynajmniej tysiąca złotych miesięcznie, o ile mieszkanie jest małe. Albo kupują domek w szeregowcu, z malutkim ogródkiem, i płacą dwa tysiące miesięcznie. Spłacą, gdy on będzie miał siwe włosy na skroniach. Jeśli włączy piąty bieg (czytaj: będzie pracował od rana do wieczora), spłaci przed siwizną i przed zawałem.
Czy oni chcą wiele? Czy są konsumpcjonistami? W pewnej mierze tak, są, ale jakiż mają wybór? Przez ćwierćwiecze mieszkaliśmy, ja, żona i nasze dzieci, na stancjach, bo nie było nas stać nawet na kredyt, więc musiało stać na wynajmowanie lokum. Dla wielu alternatywą jest ciasnota i niewygody wspólnego mieszkania z rodzicami, albo – wizja zupełnie nierealna – w przyczepie kempingowej, jak to widziałem na filmie z USA. Kiedyś w Bieszczadach rozmawiałem z człowiekiem, który uciekł od cywilizacji. Mieszkał w kurnej chatce, a przy niej miał stoisko z badziewiastymi pamiątkami dla turystów; wszak nawet uciekinier musi jeść.
Czy takie mają być wybory tych „konsumpcjonistów” od mieszkania?
Co jakiś czas Google podsyła mi oferty luksusowych mieszkań, źle oceniając moje możliwości finansowe. Kiedyś zajrzałem, zaciekawiony wielkością mieszkania: miało ponad 500 metrów, całe najwyższe piętro wieżowca, a kosztowało pięć czy siedem, już nie pamiętam ile milionów. Ot, ciekawostka a propos, ale nieco mówiąca o rozpiętości potrzeb, czy raczej „potrzeb”.
W obecnych czasach za 10% przeciętnego wynagrodzenia można dobrze i zdrowo się wyżywić, a za drugą taką część ubrać. Resztę wydajemy na mieszkanie i rzeczy lub usługi drugiej potrzeby, nie niezbędne dla życia, chyba że utrzymujemy ze swoich dochodów inne osoby – najważniejszy, ale nie jedyny powodów naszej codziennej gonitwy.

Człowiek szczerze przeciwny konsumpcjonizmowi i ogólniej: współczesnemu tempu życia, powinien, aby zachować zgodność poglądów ze swoimi czynami, pracować na pół etatu. Albo mając czterdzieści lat zwolnić się i żyć z oszczędności. Że nie ma ich? To znaczy, że poddał się ogólnemu pędowi do posiadania.
Albo jeździł sobie, jak ja, kawał drogi samochodem dla połażenia po górach.
Tutaj powiem o ciekawym fakcie: nader nieliczne grupy ludzi nadal żyjących tak, jak żyli wszyscy ludzie tysiące lat temu, pracują niewiele. Przypominam sobie wyniki obserwacji pewnego plemienia afrykańskiego: pracują cztery godziny dziennie.
Tyle że oni nie płacą abonamentu na szerokopasmowy internet, nie jeżdżą na nartach we Włoszech ani nie łażą po Sudetach li tylko dla wrażeń estetycznych.
Krytycy konsumpcjonizm niezupełnie są w zgodzie ze swoimi poglądami, decydując się kupić jakiś produkt, zwłaszcza wyrafinowany i techniczny (lub usługę nie pierwszej potrzeby) ze względu na jego niską cenę, ponieważ taką jest z powodu wytwarzania i sprzedawania rzeczy w wielkich ilościach.
Krytykując więc zjawisko, korzystają z jego rezultatów.

Jednakże widzę u nas zakupowe rozpasanie.
Kupowanie nowych rzeczy, mimo że stare są całkiem dobre. Kupowanie tylko dlatego, że stać na zakup. Rzecz ma być nowsza, nowocześniejsza, modniejsza, większa, etc. Miał samochód za trzysta, kupił za sześćset tysięcy, pewnie następny kupi za milion. Bo go stać. Bo pracuje na to – tak właśnie tłumaczy ubogość swojego życia.
Oto zobrazowanie powiedzenia jakże trafnego: to, co człowiekowi konieczne jest do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.
Jedni ludzie z konieczności zaprzęgają się do kieratu, drudzy z wyboru. Bo chcą mieć coraz więcej. Bo są na tyle biedni, że nie znajdują innego uzasadnienia dla swojej wielogodzinnej pracy i nie mogą się oprzeć manii posiadania i pokazania.
Trzecia grupa tkwi pośrodku, mając trochę cech pierwszych, trochę drugich; do tej grupy i siebie zaliczam z powodu samochodu.
W rezultacie wszystko wokół nas pędzi od rana. Obok widzę jedną z głównych ulic miasta; cały dzień szumi samochodami. Gdzież tak się spieszą? Różnie. Starają się zapracować na ratę lub dołożyć kolejny tysiąc do portfela i w końcu kupić wymarzony samochód nafaszerowany gadżetami lub telewizor od ściany do ściany. A ci pędzący w przeciwną stronę jadą do sklepu sportowego po nowe narty, bo w piątek wyruszają w Alpy, albo do biedronki na cotygodniowe skromne zakupy. Różnie.
Czy ich potępiam? W tym tekście chciałem przede wszystkim pokazać, jak złożone są czynniki działające na gospodarkę i wielorakie wpływy na nas samych. Trudno więc o łatwe potępianie, jak i chwalenie bez kilku zastrzeżeń.
Każdy z tamtych ludzi na swój sposób napędza gospodarkę. Jest jednocześnie dostarczycielem dóbr i ich konsumentem.
Jeśliby przerzedzić ten niekończący się sznur samochodów, jak dzieje się teraz z powodu ograniczeń w przemieszczaniu się i zwolnionego tempa pracy wielu firm, w oszałamiająco skomplikowanym systemie połączonych rurek zwanym gospodarką, zazgrzytają zawory, utrudniając przepływ pieniędzy, towarów i usług.
Zamknięcie jednej firmy nic nie zmienia, zamknięcie tysięcy owszem, i to nieważne, w jakich branżach, ponieważ przez wspomniane połączenie, z opóźnieniem jako skutkiem kolejnych zależności, poziom obniży się wszędzie.
Pozbawiony dochodów pracownik biura turystycznego nie kupi nowej lodówki, a przez to zostanie ograniczona ich produkcja, czyli ludzie zatrudnieni w fabryce mniej zarobią i mniej kupią telewizorów i mebli. A jeśli oni nie kupią, to…

Zadziwiają mnie niskie ceny wielu artykułów. Czasami zastanawiam się, jakim sposobem producenci zarabiają na ich wytwarzaniu. Mąka kosztuje mniej niż dwa złote za kilogramowe opakowanie, a olej rzepakowy kilka złotych za litr.
Każdy, kto zna wieś, zwłaszcza dawniejszą, ekologiczną, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, wie, albo potrafi wyobrazić sobie, ogrom pracy między przygotowaniami do siewu a torebką mąki na sklepowej półce. A jednak przeciętny pracobiorca w tym kraju wymieni finansowy rezultat dnia swojej pracy na wielki wór mąki, po który musiałby podjechać busem. Pamiętam żniwa z kosami, pamiętam pierwsze kombajny i widziałem współczesne kolosy, zdolne w ciągu godziny wykonać pracę całej rodziny jeszcze przed półwieczem. Ile jednak trzeba sprzedać ziarna, żeby kupić za ponad milion duży kombajn zbożowy (a tyle kosztuje)? Ile, skoro do niego trzeba mieć cały zestaw innego sprzętu za kolejny milion?
Taniość finalnego produktu wymusza ogrom inwestycji opłacalnych tylko przy masowym zbycie, a ten istnieje tylko wtedy, gdy są nabywcy, czyli konsumenci.
Ile kosztowałby kilogram mąki wytworzonej bez udziału tych maszyn? Nie wiem. Na pewno dużo. Nie byłoby chleba za dwa złote ani równie tanich makaronów. Może byłyby za dziesięć, może za więcej złotych, zwłaszcza, gdyby rolnicy naprawdę byli eko i nie stosowali randapa (roundup, to herbicyd) powszechnie i niewłaściwie używanego do wysuszania zboża na pniu.
Chyba, żeby ludzie zarabiali dziennie nie na worek mąki, a na parę jej kilogramów, jak było przez wieki.

Bezludna, zrobotyzowana fabryka produkuje chipy – krzemowe miniaturowe płytki, na których wyrafinowanymi technikami umieszczono miliony elementów komputerowej logiki. Te płytki sprzedawane są za niewielkie pieniądze, czasami bardzo niewielkie, tylko dlatego, że roboty produkują je w oszałamiającym tempie, a chipy z taką samą szybkością znajdują nabywców – firmy produkujące smartfony, laptopy, telewizory, niemal wszystko, bo niemal wszędzie są teraz stosowane. Wczoraj zauważyłem taki chip w łazienkowej suszarce do ręczników.
Smartfony są tanie, bo są sprzedawane w ogromnych ilościach, a znajdują tylu nabywców nie tylko dlatego, że oferują wiele funkcji, ale też z powodu swojej niskiej ceny. To zamknięty krąg zależności, w którym mieszczą się też dziesiątki tysięcy masztów systemu GSM i nasze rozmowy za grosze.
Gdzież więc pędzą ludzie w tej szumiącej rzece samochodów? – zapytam raz jeszcze.
Ku mące za dwa złote, ku smartfonom za parę stówek i ku mieszkaniu z wygodami za paręset tysięcy.
Jestem przeciwnikiem produkowania rzeczy byle jak, mało trwałych, a za to tańszych, ale one tak są robione w odpowiedzi na oczekiwania ludzi. Bo chcemy mieć. Samochód robiony dawnymi metodami stosowanymi w firmach, które słynęły z niezawodności swoich maszyn, kosztowałby nie 50 czy 100 tysięcy, a dużo więcej. Nie tyle z powodu solidniejszego wykonania, bo ono nie kosztowałoby tak dużo, co głównie z powodu znikomego popytu, radykalnie podnoszącego koszt produkcji.
Uważam jednak, nota bene, że jest dużo produktów, które można by bez kłopotów zrobić solidniej, ale w sytuacji nadpodaży, ostrej konkurencji, trudno byłoby producentowi, zwłaszcza nieznanemu, przebić się ze swoim droższym produktem, szczególnie wobec istnienia firm oszukujących, zachwalających jakoby dobry i dlatego droższy towar, a sprzedających badziewie.
Ludzie chcą mieć. Chcą, żeby ich było stać. Mimo mojego sprzeciwu, mając do wyboru samochód tańszy, ale na parę lat, i wyraźnie droższy na 10 lat (piszę tutaj o pojazdach używanych), mogłoby tak być, że kupiłbym tańszy, bo na ten droższy nie byłoby mnie stać. W rezultacie musiałbym całą noc tłuc się pociągiem do domu, a w niedzielę nie pojechałbym w Sudety. Tak więc mój sprzeciw ma swoją granicę. Każdy ma tego rodzaju granice, nawet ten uciekinier z Bieszczad.

Tekst mi rośnie jak mojej babci rosło ciasto pod lnianym ręcznikiem, więc tylko nakreślę jeszcze jedną cechę gospodarki, która czasami budzi sprzeciw ekologa siedzącego we mnie.
Chodzi o rozrost usług nie pierwszej potrzeby, ani nawet nie drugiej. Mnogość firm i firemek oferujących usługi, o których 30 lat temu nie było słychać, albo były marginalne. Drugą podobną działalnością jest wytwarzanie mało użytecznych produktów dla zamożnych, dla gadżeciarzy, dla chcących czymś się wyróżnić. Trzeba tutaj zaznaczyć, że wszystkie one, chociaż w różnym zakresie, zużywają materiały i energię, a więc zasoby Ziemi.
Czasami obruszam się widząc takie produkty czy słysząc o takich usługach, ale tylko do chwili zastanowienia się.
Maszyny wytwarzają jakiś produkt w tempie tysiąc na kwadrans, a kiedyś robiono je prostymi narzędziami w tempie dwóch sztuk. Były droższe, więc trudniej dostępne, ale stosowane technologie wymagały zatrudnienia ludzi. Teraz robot dmucha szklane butelki jednorazowe (dla mnie to czyste marnotrawstwo), a inne maszyny montują smartfony przez 24 godziny na dobę i to bez składek na ZUS, więc mimo skali produkcji, ludzi zatrudnionych w takich fabrykach nie jest dużo. Nie bez powodu w nowoczesnych gospodarkach jeden człowiek produkuje żywność dla kilkuset osób, a największa ilość ludzi zatrudniona jest w usługach.
Technika zwalnia ludzi, więc szukają nisz dla siebie. W jednej z takich niszowych firm pracuję.
Przez okno widzę pięćdziesięciometrowe koło widokowe, karuzelę wytworzoną wielkim nakładem pracy, surowców i energii, kosztującą miliony, a służącą zwykłej, niewyszukanej rozrywce. Życie człowieka nie byłoby o włos nawet uboższe bez tego rodzaju urządzeń, ale to ludzie dobrowolnie złożyli się na miliony potrzebne do jej wykonania.


W gospodarce wolnorynkowej nie da się zrobić inaczej, a rezultaty stosowania alternatywy wszyscy (starsi) znamy z „komunistycznych” czasów. Kiedyś w gadżeciarskim sklepie samochodowym (kolejna nisza!) zobaczyłem półki zastawione wielkimi głośnikami i wyrafinowanymi wzmacniaczami. Po co to? – pomyślałem. Po nic. Bo chcą mieć, a w wolnej gospodarce nie można odgórnie decydować, co obywatel może kupić, chyba że chce kałacha.

Myślę, że osoby chcące zwolnić, nie pędzić tak szybko, jak pędzą te samochody na ulicy, chcieliby mniej i wolniej pracować, owszem, ale nie rezygnując z wielu wygód oferowanych przez technikę. Tym samym oczekują, chyba nieświadomie, zapewnienia w miarę tanich dostaw i funkcjonowania tych dóbr przez ludzi nadal pędzących.

Chodząc po moich górach, czasami zabawiam się wyobrażeniami postawienia domku w jakimś ładnym miejscu, ale po nacieszeniu się widokami, czasami trzeźwo oceniam możliwość i koszta doprowadzenia prądu i chociażby szutrowej drogi, no bo jakże? Chodzić parę kilometrów z plecakiem na zakupy, a świecić świeczką? Można ledami zasilanymi ogniwami lub wiatrakami, mówicie? Ale to wyroby nie byle jakiego przemysłu. One kosztują, także w eksploatacji. Więc najpierw praca latami, później, gdy już ma się pieniądze, budowa domku w górach? Z telefonem GSM pod ręką, bo przecież hydrofor albo wiatrak mogą się zepsuć? To nie tyle byłaby ucieczka przed cywilizacją, co odsunięcie się od tej szumiącej rzeki samochodów. Żeby nie słyszeć hałasu.
Jesteśmy wygodni, niewielu stać na pełną rezygnację z cywilizacyjnych wygód, mimo konieczności płacenia za nie – i słusznie, bo nie takie ucieczki są nam potrzebne, a umiar w nabywaniu dóbr i dbałość o Ziemię.
Także przyzwoitość w interesach. Pazerność i nieuczciwość wielu ludzi, zarówno wielkich biznesmenów naginających prawo, jak i zwykłych Nowaków „szykujących” swoje pojazdy specjalnie na sprzedaż, znacznie gorzej działa na mnie, niż pędzące ulicą sznury samochodów.
Głębsze zmiany naszej gospodarki, mające na celu uczynienia jej niewrażliwej na wahania rynkowe – jak teraz, z powodu wirusa – oraz przewartościowanie podejścia do natury, wymagają dużych zmian nie tylko w samej gospodarce, ale i trudniejszych do wprowadzenia zmian w nas.
Mam przed oczyma wizję świata nowoczesnego i wygodnego, ale jego nowoczesność przejawiałaby się głównie dbałością o Ziemię i psychiczne dobro ludzi, a ci byliby odpowiedzialni i świadomi rezultatów swoich wyborów. To program na dziesięciolecia, a jeszcze nawet się nie zaczął. Chociaż pewne nieśmiałe i nieliczne jego zapowiedzi daje się zauważyć.
Daję swój punkt do tego programu: klasą człowieka powinna być umiejętność zaakceptowania mniejszego, mimo możliwości posiadania większego.

Obecny czas, jakże kłopotliwy dla nas samych i dla naszej gospodarki, nie jest dobrym czasem na zasadnicze przemiany, chociaż może być dobry dla zastanowienia się nad swoimi wyborami.
Jednak kiedy w końcu sytuacja się unormuje, zdecydowana większość ludzi weźmie się ostro za pracę, a spokojne życie bez pośpiechu odłoży na czas emerytury.
Nie będę ich za to ganił, ale gonić nie zamierzam. Teraz już nie.