Kilkanaście lat temu napisana i
odłożona powieść. Nie doczekała się tytułu ani mojej chęci
podjęcia starań o wydanie. O czym jest? O czasie. O dwojga
życiowych rozbitkach spotykających się – a jakże! – w
lunaparku i o stopniowej a radykalnej odmianie ich życia.
Poniżej
fragmenty pierwszego rozdziału.
-----------------------------------------------------------
Czas...
Czas...
Zima,
zima, ciągle zima, bez końca i bez początku.
Czy
zima jest wieczna?
Mgnienie
lata i oto listopad otwiera przede mną swe nieskończone
przestrzenie szarego czasu.
Praca.
Praca
i sen.
Praca,
sen i ciemność.
Budzę
się, zapalam światło i widzę czarne okno. Ubieram się i ciemność
pochłania mnie, idącego do pracy. Warsztat wypluwa mnie ze swego
hałaśliwego i śmierdzącego wnętrza w objęcia ciemności. Myję
się, przebieram, idę do sklepu: ciemność przerywana kołyszącą
się na
wietrze lampą. Jem to, co wczoraj i tydzień temu... nie pamiętam.
Jaki
dzisiaj dzień tygodnia? - umysł budzi się z otępiającego
zapatrzenia w stary kalendarz na ścianie.
Wczoraj
była niedziela, a więc dzisiaj poniedziałek... Nie, wolny dzień
był dwa dni temu, czyli
dzisiaj wtorek.
A
jaki dzisiaj dzień miesiąca?
Po
namyśle wyciągam rękę po telefon i w nim szukam odpowiedzi.
Dzisiaj
jest piąty dzień lutego, czwartek.
Patrzę
na ekran i przychodzi mi do głowy myśl, że niepotrzebnie trzymam
ten telefon. Po co, skoro on ciągle milczy?
Co
się stało z środą?
Jak
to jest z tym czasem, że każdy dzień rozciąga swój szereg
pustych godzin w nieskończoność, wlecze je, czarne, bez końca i
początku, a później, gdy jakimś cudem przetrwam tydzień,
spoglądam wstecz i widzę tylko jeden dzień, czasami dwa?
Ledwie
minie naznaczone poniedziałkowym piętnem niedzielne popołudnie,
ledwie zmuszę się do wstania, a już czwartek, piątek. Niedziela
sąsiaduje z niedzielą, bo między nimi ledwie dwa dni z których
nic nie pamiętam, bo i nie ma co zapamiętać.
Praca
i sen.
Praca,
sen i ciemność.
***
– Marcin,
czy ty nie zrobiłeś tej klapy za delikatnej? Ona wygina się przy
podnoszeniu.
– Fasada
na niej ma ją usztywniać. Pracować jako konstrukcja nośna. Jest
odpowiednio skratowana. Wyliczyłem, że...
– Zrób
próby obciążeniowe, tak ze 150%.
– Miałem
tak zrobić w sobotę – żeby do poniedziałku na podniesionej
klapie wisiały te bębny hamulcowe jako obciążenie.
– Aż
tyle ich?
– 800
kilo, 200%.
– Nie
za dużo?
– Nie,
chodzi o wiatr.
– Dobra.
A o tych rozkręcanych stabilizatorach myślałeś?
– ..
Zapomniałem. Siądę nad tym.
– A
rozrysowałeś układ tych listew świetlnych?
– ...
Nie.
– Nic
ci nie jest? Coś ostatnio ciągle zapominasz.
– Nie,
nic. Mam kłopoty.
– Z
czym?
– Z
czasem.
***
Nieskończenie
jednostajny, powolny cykl zmian pór roku, dzisiaj dał mi się
dostrzec. O siedemnastej wyszedłem z warsztatu i gdy podniosłem
wzrok jak zwykle utkwiony pod nogi, spostrzegłem, że jest jeszcze
widno.
Poczułem
w sobie niepokój wobec niewzruszonej maszynerii czasu. Bezsens
ciągłej pracy wobec zmian pór roku, wobec mijania czasu, ale także
bezsens czasu, który wypełnia jedynie praca. Uświadomiłem sobie,
że któregoś dnia stanę przed drzewem i zobaczę liście.
Nazajutrz
rano, w kołowrocie powtarzających się bez końca czynności dnia
powszedniego, zobaczę, że te liście żółkną, a po południu
opadną i drzewo wyciągnie do mnie swe obnażone konary. Obudzę się
do nowego dnia w ciemności i znowu będzie mi ona towarzyszyła
miesiącami, aż któregoś popołudnia dzień zaskoczy mnie swoim
trwaniem.
Po
co to wszystko? Albo inaczej: kim jestem wobec czasu? Po co został
mi dany? Dany? A może po prostu: po co go mam? Jaki w tym sens?
(…)
– Nad
czym siedzisz? – do pokoju wszedł Mietek, mój szef.
– Ten
podest w mieszkalnej scanii.
– Tylko
nie wymyślaj. Za dwa tygodnie ma być gotowe. Wyjeżdżamy w objazd.
– A
masz nową kasjerkę?
– Mam.
Poznasz ją w niedzielę przed wyjazdem. Zajmie ten pierwszy pokój w
twojej scanii.
– Znowu
będą hałaśliwe przyjątka do świtu, a ja nie będę mógł spać.
– Nie
będzie. Ona jest w twoim wieku i jest już babką.
– Babki
też bywają rozrywkowe.
– Nie
ona. Mów, coś wymyślił mi tutaj – Mietek nachyla się nade mną,
patrząc w rysunki.
***
Wstałem
nieprzytomny i starając się nie myśleć o czekającym mnie całym
dniu pracy, szykowałem się do wyjścia. Zasiedziałem się w nocy
nad książką i teraz nawet ranna kawa nie może ocucić
mnie. Cieszyłbym się z takich nocnych czytań, jak kiedyś, w
dawnych czasach, ale teraz było inaczej, bo czytałem tak długo nie
tyle ze względu na lekturę, co
na sen. Chcąc usnąć w miarę szybko, muszę kłaść się spać
bardzo późno i spać niewiele. Wychodząc, spojrzałem w okno:
poniżej reprodukcji przedstawiającej ukwieconą łąkę, przez
niezasłonięty pasek szyby zobaczyłem jaśniejące niebo na
wschodzie.
Dzisiaj
będzie ładny dzień, pomyślałem.
Plac
przeszedłem patrząc pod nogi i gdy drzwi warsztatu zamknęły się
za mną z hukiem – jak zwykle, podniosłem głowę na ścienny
zegar. Była siódma. Miałem iść dalej, ale stałem i patrzyłem
na ścianę: była w brązowych zaciekach, szara od gromadzonego
latami na niej kurzu, a pod sufitem, między sterczącymi jakimiś
starymi kablami, zwisały pajęczyny. Biel, pierwotny kolor ściany,
widać było na dole, w jednym miejscu, gdzie ktoś niedawno
skierował na nią strumień farby z pistoletu,
sprawdzając jego
działanie.
Wstrząsnąłem
się, zawróciłem i wybiegłem na dwór.
Słońce
świeciło między nagimi, czarnymi gałęziami drzew. Miało czysty
kolor płynnej miedzi. Spojrzałem na szare wrota warsztatu: wokół
dźwigni zamka widać było ślady tysięcy brudnych rąk, a dołem
widoczne aż stąd rdzawe dziury.
Zacisnąłem
mocno powieki i stałem tak chwilę. Gdy otworzyłem je, słońce
było jaśniejącym złotem.
Stałem
i patrzyłem na nie, aż w końcu otworzyły się drzwi warsztatu i
usłyszałem wołanie.:
– Majster,
co jest, kurwa?!
Zabłądziłeś?
Zacisnąłem
pięści i poszedłem w stronę uchylonych drzwi.
***
W
niedzielę wybrałem się za miasto, do tego lasu, który daleką,
czarną linią zamykał mi horyzont z okna pokoju. Był czarno –
brązowy, wymarły i smutny. Na brzegu jakiegoś błotnistego duktu
leśnego pełnego kałuż, znalazłem kępę krzaków pokrytych
baziami. Patrzyłem na ich szary meszek, na lśniące wilgocią
czarne gałązki, znowu czując w sobie ten niepokój sprzed paru
tygodni.
Jakbym
bał się wiosny...
Czułem...
wydawało się mi, że pod martwotą zimowego lasu, gdzieś głęboko,
od korzeni, zbiera się jakaś przemożna siła, która już niebawem
ma w swoim wybuchu odmienić oblicze tej ziemi.
Nie
wiosny się bałem, a zmian, jakie niesie ze sobą, bo działy się
one w świecie zewnętrznym, a nie we mnie. Poczułem niechęć do
wiosny. Wiosna...w czym ona mi zawiniła?
Zawsze
odczuwałem ekscytację z powodu wiosennego wyjazdu w trasę. W
ostatnich latach te ożywienie mijało mi szybko, wypierane przez
zniechęcenie i monotonię, ale teraz coś się zmieniło.
Zrozumiałem, że niezauważalnie przekroczyłem jakąś granicę, za
którą nie ma prawie nic, bo tylko szare pustkowie wypełnione
ogłupiającą pracą i szarpiącymi nerwy wspomnieniami. Ta zima tak
mi dokuczyła, bo ona była.. nie: ona jest we mnie. Siedzi mi
w piersi zabierając ostatnie moje radości. Zrozumiałem, że jeśli
nie pozbędę się jej gaszącego wszystko tchnienia, zawładnie mną
całkowicie czyniąc ze mnie zgorzkniałego, starego człowieka.
Ale
jak to zrobić, skoro jest we mnie jednocześnie pragnienie zmian i
strach przed nimi? Opancerzyłem się przed kolejnymi zranieniami,
zamykając się w ten sposób przed ludźmi. Dobrze, tak chciałem,
ale jakoś tak wyszło, że do tego doszło zamknięcie przed...
wszystkim.
Jak
to zmienić? Ku czemu się zwrócić, aby odnaleźć w sobie coś,
cokolwiek, co nadałoby barwy mojemu życiu?
Ze
smutnej zadumy wyrwała mnie jakaś zmiana w otoczeniu. Podniosłem
głowę i rozejrzałem się: to słońce! Niebo przetarło się nieco
i poprzez gałęzie drzew nade mną zobaczyłem skrawek czystego
błękitu. Syciłem wzrok jego słoneczną jaskrawością i czułem
wstępującą we mnie otuchę. Spojrzałem na gałązki krzewu:
obwieszone były błyszczącymi kropelkami wody. Zadziwiony urokiem
wyciągnąłem rękę dotykając ich, a one spłynęły zimnem po
palcach, na nadgarstek.
Nie
dam się pochłonąć przez smutek tego szarego czasu - pomyślałem.
Rozejrzałem
się raz jeszcze po tak nagle rozjaśnionym lesie, a wzrok
zatrzymałem na napęczniałych pąkach pochylającej się ku mnie
gałęzi drzewa.
A
wy pomożecie mi w tym. Podzielicie się ze mną tą pierwotną siłą,
która budzi się w was, abym i ja mógł się nią nasycić i tak
jak wy, na przekór wszystkim przeszkodom, poczuć w sobie
niecierpliwe oczekiwanie.
(…)
Kasjerkę
zobaczyłem w niedzielne, chmurne popołudnie, na tym nowym podeście
błyszczącym czystą, aluminiową blachą.
Byłem
zajęty przenoszeniem swoich rzeczy z pokoju na górze, do pokoiku w
scanii. Wyszedłem z niego z dwoma pustymi torbami, gdy ona wchodziła
na schody, prowadzona przez Mietka.
– O,
Marcin! Dobrze, że jesteś. Poznaj naszą nową kasjerkę.
– Marcin
Niewiadomski – wyciągnąłem do niej dłoń.
Nim
odpowiedziała i puściłem jej rękę, zauważyłem okrągłą,
sympatyczną twarz i zmarszczki wokół szarych oczu, którymi przez
moment patrzyła na mnie.
– Galewska...
Janina.
– To
teraz chodź zobaczyć swój pokój, Janka. Marcin, będziecie
sąsiadami.
– ...
To dobrze – nie wiedziałem, co powiedzieć.
Uśmiechnęła
się do mnie, nachylając się po swoją torbę, ale Mietek był
szybszy.
– Przenosisz
się? – zapytał, ale nie czekając odpowiedzi poszedł w stronę
drzwi jej pokoju.
Wziąłem
swoje torby i poszedłem na górę po resztę rzeczy.
Zdawało
się mi, że mało ich mam, ale robiłem już trzeci taki kurs.
O
swojej sąsiadce myślałem tylko przez chwilę, gdy zbierając z
blatu biurka jakieś drobiazgi, przypomniał mi się jej uśmiech.
Był... nieśmiały? Raczej niepewny.
Ona
chyba faktycznie nie będzie urządzać nocnych imprez. Wszystko
zabrałem? – rozglądam się po pokoju.
Zostało
tylko robocze ubranie, które założę jutro, przybory toaletowe,
telefon z ładowarką i czajnik z kubkiem na ranną kawę. Chyba
wszystko.
Zaniosę
te graty i sprawdzę, czy silnik w scanii odpala – pomyślałem. Po
wymianie filtrów paliwowych miałem kłopoty z odpowietrzeniem
instalacji paliwowej.
Na
placu Mietek z kasjerką wsiadali do jego samochodu.
– Marcin,
to do jutra. Pamiętaj, szósta rano. A z Janką spotkacie się już
na placu.
– Do
jutra. Do widzenia pani
– ukłoniłem się.
– Do
zobaczenia, panie Marcinie. – uśmiechnęła się kącikami ust i
wsiadła do samochodu.
Jutro
wyjazd... – myślałem, stojąc nad garnuszkiem podgrzewanej w
kuchni zupy.
To
dobrze. Wyjazd to taki symboliczny koniec zimy. Koniec ciemności,
bo dzień zimowy oglądam tylko przez wysokie okna w warsztacie.
Nagle,
nie wiadomo dlaczego, zapragnąłem widoku słońca. Byłem zdziwiony
intensywnością tego pragnienia tym bardziej, że uświadomiłem
sobie, jak długo nie odczuwałem takiej potrzeby. Co się ze mną
stało, czy raczej co się dzieje? Przecież w dawnych latach było
inaczej: była we mnie potrzeba częstego kontaktu z przyrodą i żywa
na nią reakcja, a teraz...
To
przez tę pracę! Ogłupiającą, nerwową harówę po 300 i więcej
godzin miesięcznie, w tej hali, gdzie smród, hałas i trupie
światło jarzeniówek.
To
przez tę zimę! Wiecznie zapłakane bure niebo, przejmujące zimno i
ciągłe ciemności. Przez tę breję pod nogami i rozpaczliwie
smutne, nagie i czarne drzewa.
Człowiek
nie powinien tyle pracować, a zima powinna trwać miesiąc!
Może
jutro, gdy wyjdę na dwór, zobaczę słońce?
***
Budzik
obudził mnie pół do szóstej. Kiedy
otworzyłem oczy, spojrzałem na widoczny przez małe okno skrawek
nieba.
Było
szaro – bure.
Zamknąłem
oczy próbując znaleźć w sobie chęci do rozpoczęcia nowego dnia.
Nic z tego nie wyszło i musiałem zadać sobie gwałt, by wstać.
Później,
siedząc z kubkiem kawy w ręku, wodziłem wzrokiem po tym pokoju, w
którym spędziłem pięć jesiennych
i zimowych miesięcy.
Ile to już zim przeszło tutaj? Ile ich jeszcze będzie?
Rok
temu, dwudziestego któregoś marca siedziałem w tym samym fotelu
pijąc kawę i patrząc na związaną paskiem od spodni pościel,
gotową do przeniesienia do pokoju w wozie – jak teraz.
Rok
temu? Wiem, że minął rok, ale wydaje się, jakby to było miesiąc
temu. Puste, jednakowe dni nie wypełniają pamięci. Zlewają się w
masę szarą jak to
niebo.
Dzisiaj
jest poniedziałek, ale przecież dwa dni temu także był
poniedziałek! Pamiętam dokładnie, bo tak jak dzisiaj jadłem chleb
z dżemem, zapijając kawą. Pamiętam, bo ledwie dwa dni minęło.
Wczoraj była niedziela, a przedwczorajszy dzień był całym
tygodniem.
Jak
to możliwe?
Miesiąc
temu wyjechałem w siedmiomiesięczny objazd, a po nim pięć
miesięcy pracowałem w warsztacie. Ledwie miesiąc minął...
Jak
to możliwe?
Pięć
lat temu urodził mi się syn. Gdy patrzyłem na niego, wierzyłem w
radosną przyszłość i czułem w sobie chęć jej tworzenia. To
było tak niedawno! A teraz Roman ma już 28 lat.
Jak
to możliwe?
Przecież
minęło ledwie parę lat!
Dlaczego
czas się odwrócił ode mnie, stając się moim wrogiem?
Kiedy
i jak się to stało?
Z
zamyślenia wyrwał mnie rumor na korytarzu. Spojrzałem na telefon –
dochodziła szósta, trzeba było iść. Wziąłem związaną pościel
i wyszedłem na korytarz. Dwóch nowych pracowników, popędzanych
przez kierownika warsztatu, znosiło kolumny głośnikowe.
Szkoda,
że przypomnieli sobie o nich. Moje uszy miałyby trochę spokoju -
pomyślałem.
– Cześć,
Marcin – przywitał się ze mną kierownik.
– Dobrze,
że w końcu jedziecie, bo już mam was dosyć. Będzie trochę
spokoju.
– Cześć,
Marianie.
Klucze od pokoju zostawić ci?
– Zostaw.
Zabrałeś wszystko?
– Nie.
Zostało w nim pięć moich miesięcy. Nie mogę ich znaleźć.
– Chyba
cię rozumiem. Nie to, co te szczyle. - machnął ręką na chłopaków
- Oni nie wiedzą jeszcze nic o czasie.
– A
może jest odwrotnie?
– Co
masz na myśli?
– Nie
wiem. Ja też nic o nim nie wiem.
Po
podniesieniu podestu do pozycji transportowej siadłem w kabinie i
zapaliłem silnik. Słuchając jego stłumionego, chrapliwego
pomruku, patrzyłem na plac manewrowy. Chłopaki pakowali do kabin i
pokoi swoje torby, ktoś dolewał wody do chłodnicy, paru
podczepiało przyczepy do ciężarówek. Za moją scanią stał
podczepiony barakowóz mieszkalny. W lusterku, daleko w tyle,
widziałem koniec zestawu długiego jak pociąg.
Ma
ze 25 metrów. Jak
zwykle wbrew przepisom – pomyślałem.
– Znasz
drogę? – drzwi otworzyły się i zobaczyłem Mietka patrzącego do
góry, na mnie.
– Mam
zapisaną.
– To
jedź. Stań od strony torów, przy stacji trafo. Powinienem być
zaraz po tobie. Jadę z autodromem, bo brakuje mi kierowców.
Przyjadę, to ustawię cię i zadzwonię do elektrowni po pogotowie.
Aha! Renia z kablami już pojechała. Wystawcie rozdzielnię z tymi
mniejszymi przekładnikami. Jakie one są?
– Dwieście
na pięć amperów.
– O,
to te! I podłącz jakiś krótki przewód 90 milimetrów. Wystarczy
z dziesięć metrów. Tachograf wypełniłeś?
– Wypełniłem.
– To
w drogę!
Podniósł
kciuk, odpowiedziałem mu machnięciem ręki i włączyłem bieg.
Sezon
rozpoczęty – pomyślałem, kołując wolno w stronę bramy.
***
Przez
pierwszą godzinę jazdy czułem się niepewnie w nowym dla mnie
samochodzie i co chwila kontrolowałem wskaźniki na desce
rozdzielczej oraz tor jazdy ciągnionego barakowozu, którego boki
widziałem w lusterkach wstecznych. Najgorzej mi szło z biegami, gdy
trzeba było zredukować poniżej
piątego. Jak to w scaniach, ten samochód miał "niską" i
"wysoką" skrzynię biegów uruchamianą przełącznikiem
na dźwigni zmiany biegów. Więc niskie biegi do piątego, a szósty,
to z powrotem pierwszy z jednoczesnym przełączeniem na biegi
wysokie. Siódmy to
drugi, ósmy to trzeci i tak dalej, do dziesiątego, czyli piątego
wysokiego. Znaczyło to, że zredukowanie z dziesiątego na piąty
nie wymagało używania dźwigni, a tylko przełączenie przełącznika
na niej w dolną pozycję. Przełączenie z dziesiątego na czwarty,
to włożenie dziewiątego i zmiana pozycji przełącznika, czyli
redukcja o pięć biegów w dół.
Wariactwo!
Kilka
razy pomyliła mi się ta matematyka i w rezultacie albo dławiłem
silnik na zbyt wysokim biegu, albo odwrotnie – po puszczeniu
sprzęgła diesel wył na trzech tysiącach obrotów. Jednak
stopniowo ręka sama zaczęła wykonywać odpowiednie ruchy dźwignią
i przełącznikiem, zwalniając głowę z myślenia o biegach.
Dzień
był brzydki. Pochmurny i szary jak te pola wokół. Starałem się
nie patrzyć na nie, skupiając
wzrok na drodze.
Wzrok,
bo myśli znowu zaczęły wędrować swoimi drogami.
***
Z
pustego, bez myśli zamyślenia wyrwał mnie widok miasta przede mną.
To już Konin! Jak to było? Na światłach w lewo, paręset metrów,
skrzyżowanie prosto, wiadukt, zjazd w prawo i plac po prawej. Naddać
się mocno w lewo, bo ciasny wjazd między dwoma drzewami. -
przypominam sobie instrukcje szefa.
Jest!
Na wiadukcie, z góry, widzę parę naszych ciężarówek po prawej.
Przed wjazdem zjeżdżam na lewą stronę ulicy i ostro skręcam w
prawo. Gdy kabina mija wjazd, daję trochę w lewo pamiętając o
ciągnącym się daleko z tyłu barakowozie. W prawym lusterku
obserwuję jego bok i pień drzewa. Zmieści się. Kołuję pod
kontenerową stacją trafo. Dojechałem.
***
Nim
przyjechał Mietek, wystawiliśmy rozdzielnię i podłączyłem do
niej przewód. Drugi jego koniec przepchnęliśmy pod siatką
ogrodzeniową przy
drzwiach
stacji.
– Jak
ci się jechało? – przywitał mnie szef zaraz po zeskoczeniu ze
schodków kabiny dafa którym jechał.
– Nieźle,
ale słaby silnik ma ta scania. Byle górka i mieszanie biegów w
dół.
– Zapisz
do sprawdzenia. Może wtryski. Co z rozdzielnią?
– Dzwoń
po elektryków. Wszystko gotowe.
– Dobra.
A ty dawaj dalej z kablami. Kuchnia i duże karuzele żeby miały
szybko prąd.
– Ile
mamy prądu?
– Stąd
200 amper, ale jeszcze sto z drugiego przyłącza, o tam – pokazuje
mi ręką.
– Postaw
tam tę aluminiową skrzynkę i jakoś rozdziel ten prąd. Bierz tych
dwóch. Hej, wy! Do Marcina!
Robota
szła wolno – jak zawsze w pierwsze przeprowadzki, gdy część
załogi jest nowa i nic nie wie. Skończyliśmy o ósmej, bo po
ciemku wielu robót nie da się zrobić.
Poszedłem
do pokoju, zapaliłem światło i z ulgą
siadłem na fotelu. Na nie zaścielonym łóżku stały dwie torby, w
kącie pod grzejnikiem kilka par butów, a na podłodze dwie książki,
które przez otwarte drzwiczki wypadły z regału.
Trzeba
wstać, zrobić porządek w pokoju i wziąć prysznic – pomyślałem
niechętnie.
Zaraz
wstanę. Jest po ósmej, mam parę godzin. Ściągnę buty i nogi
położę wyżej, na łóżko. Odpoczną... A więc sezon rozpoczęty.
Pierwszy przerzut, pierwszy montaż na pierwszym placu... Który to
już sezon? – myślę leniwie, bo nic mi się nie chce. Dlaczego?
Jestem zmęczony? Wsłuchuję się w siebie, ale znajduję tylko
piekące stopy. To przez nich tak dobrze mi się siedzi.
Siedzę,
a jedyną czynnością do której zmusiłem się, było wyciągnięcie
nóg pod drzwi.
Zaraz
wstanę i wezmę się za porządki. Zaraz to zrobię...
Dlaczego
jestem taki... oklapnięty?
Sezon
rozpoczęty.... rozpoczęty......... dlaczego?, przecież sezon
rozpoczęty. Wyjechaliśmy.... tak, wyjechaliśmy: nowa ciężarówka,
nowa łazienka za ścianą i nowy sezon...
Nic
się nie zaczęło, a już na pewno nic nowego. Po prostu dzisiaj
zamieniłem jeden kołowrót na drugi. Jednakowo szare dni zimowe
zamknięte w hali warsztatu lub w czterech ścianach pokoju z
ciemnymi ślepiami okna, dzisiaj zamienione zostały na ciąg miast,
placów, montaży i demontaży urządzeń, na nocną drogę i piasek
w oczach z niewyspania.
Ta różnorodność też jest monotonią przez swoje cotygodniowe i
coroczne powtarzanie się. Wiem, co będę robił za miesiąc, za
rok, chociaż mogę nie wiedzieć w jakim mieście będę pracował w
przyszłym tygodniu. Ale jaka to różnica? Czasami wyjdę na miasto
i znowu zdarzy mi się stać na czerwonym świetle zastanawiając, w
jakim mieście jestem. Za karuzelami będzie widać inne drzewa i
domy, a sklep, do którego wyskoczę po papierosy czy gazetę będzie
w innym miejscu. Wiosnę na początku sezonu i jesień jego końca
poznam po krótszym dniu pracy i swetrach pod kurtką. Gdy odłożę
je na górną półkę w szafie, będzie lato. Krótkie i deszczowe
dni będą oznaczały bliski powrót do brudnego i śmierdzącego
warsztatu. W środku którejś nocy zimowej usłyszę wystrzały
petard i
będzie to oznaczać zatoczenie kolejnego koła.
Kolejny
rok. Inna cyferka na końcu daty.
Cała
zmiana.
Muszę
coś zrobić – myśli mi się, ale
samo się myśli, bo ja
patrzę na dwie nabrzmiałe moim majątkiem, stojące na łóżku
torby,
i jedyne co odczuwam, to niechęć. Nawet gorzej, bo zniechęcenie.
Jak
to się stało, że tyle lat minęło?
(…)
I
co?
Nic...
Tak,
czytałem dziesiątki książek z jakichś dziwnych dziedzin wiedzy,
ale czy to wystarczy, aby zapełnić życie, skoro było jedynie
zapełnieniem wieczornych godzin? Czym zapełnić ten ciąg godzin,
dni i miesięcy, abym nie miał takich wieczorów, jak ten?
Rozejrzałem
się bezradnie po pokoju, jakbym w jego ścianach szukał pomocy, bo
właśnie uświadomiłem sobie, że jedyny sposób jest dla mnie
nieosiągalny, a jest nim istnienie celu. Czegoś, ku czemu będzie
dążył ten ciąg dni i pracy, który jest moim życiem. Do jakiego
celu mam dążyć?
Ech!
– spojrzałem na torby – trzeba ruszyć dupę i brać się za
robotę i to bez względu na istnienie jakiegoś nadrzędnego celu,
bo muszę iść się umyć, a ręcznik i mydło w torbie.
Już
miałem wstawać, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.
– Proszę!
– krzyknąłem.
– Przepraszam
– w otwartych
drzwiach stała moja sąsiadka.
Chce
pożyczyć cukru? – pomyślałem niechętnie. Chyba nie, bo nie ma
szklanki.
– Proszę,
pani wejdzie – wstałem z fotela.
– Nie,
nie. Panie Marcinie, nie mogę sobie poradzić z telewizorem i
pomyślałam... – przerwała, obrzucając pokój szybkim
spojrzeniem, a zatrzymując je na torbach.
– A...
tak. Oczywiście. Już idę.
– Wie
pan, nie znam tutaj nikogo. Nie chciałam przeszkadzać.
– W
porządku. Nie ma sprawy, naprawdę. Chodźmy.
Jej
pokój wyglądał tak, jakby mieszkała w nim długi czas. Na
ściennej półce i blacie szafki nocnej stały różne drobiazgi, a
w uchylonych drzwiach szafy zobaczyłem poukładane na półkach
ubrania. Tylko otwarte tekturowe pudło z telewizorem na podłodze
nie pasowało tutaj.
– Nie
wiem, jak podłączyć – pokazała ręką pudło.
Zajrzałem
za szafkę: na ścianie było gniazdo antenowe i obok dwa sieciowe.
– A
ma pani przewód antenowy i końcówki do niego?
– Końcówki?..
Nie mam nic.
– Rano
powiem Darkowi żeby kupił i wtedy podłączę.
– Przepraszam
za kłopot. Myślałam, że tylko do gniazdka podłączyć... Na co
pan patrzy?
Na
szafce, w małym flakoniku stało kilka tulipanów. Byłem zaskoczony
ich widokiem, bo u mnie na stoliku różne rzeczy się poniewierały,
kiedyś znalazłem tam dwukilowy młotek, który zawieruszył mi się
dzień wcześniej, ale kwiaty? Te kwiaty były... wyciągnąłem rękę
aby je dotknąć, ale zaraz cofnąłem.
– Niby
zwykłe tulipany, ale ładne.
– Prawda?
Też tak pomyślałam i dlatego kupiłam je na targu. Tutaj obok.
– Przepraszam.
Muszę iść. Nie rozpakowałem się jeszcze.
– Męcząca
ta praca, prawda?
– Można
przywyknąć. Ma pani klucz do łazienki?
– Mam.
Mietek mi dał.
– To...
dobranoc pani.
– Dobranoc,
panie Marcinie.
W
torbach dogrzebałem się do mydła i ręcznika, wziąłem prysznic w
tej nowej, jeszcze czystej łazience, przestawiłem torby na fotel
i byle jak rozłożywszy pościel położyłem się spać z
postanowieniem zrobienia porządków jutro.
Minął
pierwszy dzień sezonu – pomyślałem obojętnie usypiając.
--------------------------------
Dla
odmiany może jeden fragment z środkowej
części powieści, gdy jej bohaterowie mniej są do siebie zjeżeni.
---------------------------------------
Wieczorem
siedziałem w swoim pokoju, nieuważnie czytając jakąś książkę.
Starałem się skupić nad tekstem aby pojąć sens słów, ale przez
jakiś dziwny niepokój we mnie nie mogłem. Przez szparę w
uchylonych drzwiach pokoju wchodziło chłodne powietrze wiosennej
nocy, a z nim... ten niepokój.
Wstałem,
ubrałem się i wyszedłem. Za ostatnim wozem przeskoczyłem
ogrodzenie i rozejrzałem się wokół.
Opodal,
na wydeptanym trawniku, bieliło się drzewo całe w kwiatach.
Podszedłem, poczułem zapach i zrozumiałem: to wiosna. Zapach
majowej nocy. Długo patrzyłem na delikatne płatki drobnych
kwiatków, słuchając siebie, swoich dalekich, prawie zapomnianych
wspomnień. W końcu poczułem żałość i łzy stanęły mi w
oczach. Odwróciłem się i poszedłem do siebie. Noc majowa –
prychnąłem zły, nie wiem, na co. Dla kogo ta noc majowa!?
Ten
głos usłyszałem stojąc pod drzwiami i szukając w kieszeni
kluczy. To był głos kobiety. Pół śpiewała, pół recytowała
słowa głosem pełnym żalu do wtóru przejmującego dźwięku
skrzypiec. Dźwięki dochodziły z pokoju Jasi; cicho podszedłem pod
jej drzwi, oparłem się o ścianę
i zamarłem w bezruchu, oczarowany tym głosem. Po chwili usłyszałem
dźwięki orkiestry symfonicznej i kobieta zaczęła śpiewać.
Nie
wiedziałem o czym śpiewa, nie wiedziałem czego słucham, ale
słuchałem całym sobą, bo w jej głosie było jakieś przejmujące,
bolesne piękno. Żal był, skarga i duma.
Pieśń
śpiewała kobieta zraniona w swoich uczuciach.
Jak
można zostawić kobietę, która tak śpiewa? – pomyślało mi
się.
Nie
zdążyłem zastanowić się nad sensem tej myśli, bo drzwi
otworzyły się, wyszła Jasia i stanęła, zdumiona, widząc mnie
pod ścianą.
– Marcinie...
chyba przestraszyłeś mnie. Co tak stoisz?
– Przepraszam.
Słuchałem. Co to było?
– Podobało
ci się? To Giuseppe Verdi.
– Verdi?...
Ten od oper?
– Ten
od oper.
– Jasiu,
to jest... – chwilę szukałem właściwego słowa.
– To
jest piękne – dokończyłem, zaskoczony wypowiedzianym słowem.
Byłem
zaskoczony i zdziwiony. Przecież nigdy, ilekroć zdarzyło się mi
gdzieś słyszeć operowe pieśni, nie znajdowałem w nich nic
ładnego. Wprost przeciwnie: ten wysoki, wibrujący głos raził mnie
i moje uszy, a teraz...
– Chcesz
posłuchać?
– Chcę.
– To
idź do pokoju. Właśnie szłam po wodę. Wypijesz herbatę?
Siedziałem
na złożonej wersalce i patrzyłem na Jasię krzątającą się przy
szafce. Na jej dłonie patrzyłem. Na te jej odstające kciuki.
– Co
tak patrzysz?
– Jasiu
– podniosłem głowę – puścisz mi jeszcze raz tamtą... pieśń?
– Arię
Violetty?
– No...
to, co słuchałem pod drzwiami.
– To
aria Violetty z trzeciego aktu "Traviaty". Masz herbatę –
podała mi kubek i siadła obok, biorąc pilota.
– Nie
słyszałeś "Traviaty"?
– Wiesz...
nie słucham oper. Nie podobają mi się.
– Czyli
coś się dzisiaj zmieniło. To słuchaj.
Ta...
aria słuchana drugi raz była jeszcze piękniejsza. Słuchając jej,
widziałem piękną, nieszczęśliwie kochającą kobietę.
Dlaczego?
– Dlaczego
ona jest...
nieszczęśliwa? – zapytałem.
Jasia
spojrzała na mnie jakby zdziwiona.
– Bo
jest bardzo chora i nie ma przy niej jej ukochanego.
– A
on? Kocha ją?
– Kocha,
ale nie mogli być razem. On był z dobrego domu, a Violetta w
przeszłości była... kurtyzaną.
– Czyli
teraz nie jest nią?
– Nie.
Gdy poznała i pokochała Alfreda, zerwała z dawnym życiem.
– To
czemu nie są razem?
– Wiesz,
to stare czasy, osiemnasty wiek, presja środowiska. Konwenanse.
– Rozumiem.
Głupie to. Z miłości nie można rezygnować, a już na pewno nie
dla konwenansów.
Jasia
znowu spojrzała na mnie uważnie.
– Co
tak patrzysz?
– Bo...
Czemu nie pijesz herbaty?
– Jak
się kończy ta opera? – upiłem łyk. Herbata miała smak malin.
– Alfred
przyjeżdża do niej, planują wspólną przyszłość, ale Violetta
umiera.
– No
tak... Tylko bajki
dobrze się kończą.
-----------------------------------------
Arii Violetty "Addio del passato" wysłuchacie tutaj.
A tutaj ta sama aria w wykonaniu legendarnej Marii Callas.
---------------------------------
Na życzenie Janka dodaję jeszcze jeden fragment. To parę obrazków z pracy w lunaparku. Wszystkie zdarzenia i dialogi są oryginalne, nic nie wymyśliłem poza imionami.
-------------------------
Siedzę "na kasie". Jest chmurne, lipcowe południe. Siedzę
i gapię się na kałuże gęsto rozlane po placu, na nielicznych
klientów meandrujących między nimi w poszukiwaniu suchej drogi, i
nic mi się nie chce. Czuję się tak, jakby zwały szarych chmur
nade mną miały zaraz spaść na ten błotnisty plac i przygnieść
mnie. Sięgam do gazety i przeglądam ją: sieczka krótkich tekstów
pomieszanych z nakładającymi się na siebie zdjęciami. Krzykliwe
tytuły ponad jakimiś pierdołami udającymi ważne wiadomości, a
na koniec zdjęcie roznegliżowanej panienki. To jakiś szmatławiec
i nie dziwię się, że kosztuje złotówkę.
– Czy ta kolejka
jedzie do tyłu? – pyta twarz w okienku.
– Tak, ale tylko
chwilę, w czasie rozpędzania się.
– Widzisz –
mówi twarz do córki – nie pojedziemy, bo to się przekręca głową
w dół.
– Nie przekręca
się – mówię.
– Przecież
mówił pan, że tak.
– Pytał pan,
czy kolejka jedzie do tyłu. Tak, jedzie od tyłu.
– To jak w końcu
jest? Przekręca się, czy nie?
– Nie.
– Na pewno? Mówi
pan, jakby sam nie był pewien.
Odrywam wzrok od
niego i patrzę przez szybę w górę. Na tle chmur uwija się całe
stado jaskółek.
Nigdy nie
widziałem ich tak dużo – myślę.
– Chodźmy,
dziecko. Nie dogadam się z tym... panem – słyszę.
Czuję złość w
sobie. Chciałbym otworzyć drzwi kasy i krzyknąć coś do tego
faceta, ale patrzę w górę, na jaskółki. Widzę, jak jedna z
nich, ta, która zmagała się z wiatrem mocno trzepocząc
skrzydłami, robi nagle zwrot i z nieruchomo rozpostartymi ramionami
mknie, szybsza od wiatru, wirażując między swoimi koleżankami.
Szukam jej między wierzchołkami drzew, ale od okienka słyszę
stukanie. Opuszczam wzrok i widzę uśmiechniętą kobietę. Ma
zielone oczy i piękne dłonie o szczupłych, długich palcach.
– Przepraszam że
przeszkadzam. Kupię bilet i już mnie nie ma.
– Szkoda –
mówię, wyciągając rękę po pieniądze.
Pracuję
automatycznie, bez zaangażowania myśli. Kwoty za sprzedawane bilety
wyskakują mi w głowie, a dłonie same sięgają do segregatora po
właściwe monety reszty.
– Czy wszystkie
karuzele są po cztery złote? – pyta klientka, mając tuż przed
sobą duży, drukowany cennik.
– Nie.
– A ta z
konikami ile kosztuje?
– Cztery.
– Czyli jednak
wszystkie są po cztery – stwierdza klientka.
Patrzę na jej
włosy – blondynka, ale farbowana. Nie chce mi się rozmawiać z
nią. Wyglądam przez okno szukając jaskółek, a odchodząca
kobieta mówi:
– Debil – nie
wiem, czy do mnie, czy do siebie, ale niewątpliwie o mnie.
Może jednak jej
włosy nie są farbowane? – myślę.
– Marcin, micha.
– w drzwiach stoi Iwona, jedna z kasjerek. Ma zastąpić mnie na
obiad.
– Marcin, zobacz
co ten cham mi przysłał! – pokazuje mi telefon. – Prosiłam go,
żeby ściszył głośniki, bo nic nie słyszę, co klienci mówią.
– Nie ściszę,
do c..uja. – czytam na ekranie. Nadawca: Siwy. To ksywka jednego z
kolegów. Faktycznie, ma włosy siwe, mimo że nie ma trzydziestki.
– To smsem ci
odpowiedział?
– Bo ja też mu
wysłałam.
– A co
napisałaś?
– Normalnie –
wzrusza ramionami.
– Napisałam:
ścisz głośniki, do ku..wy nędzy.