Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 10 listopada 2025

O książce Ani Kruczkowskiej

 101125

Dziesięć lat temu Ania Kruczkowska znalazła mój blog, a niewiele później poznałem osobiście ją i jej męża. Ostatnio gościłem u nich w październiku, wtedy dowiedziałem się o wydaniu powieści. Kilka dni temu odebrałem przesyłkę z książką, dzisiaj napisałem recenzję. Zapraszam do lektury mając nadzieję na namówienie do zakupu książki.

* * *

Fabułą powieść Anny Kruczkowskiej są zdarzenia jednego roku życia tajemniczej czarodziejki Ulfy i społeczności małej izerskiej wioski. Opis ich życia umożliwia autorce zawarcie kilku warstw znaczeniowych, wyrażenie siebie i swojego widzenia ważnych dla niej kwestii. Jest przypomnienie roli "wiedzących" czyli "wiedźm" – doświadczonych życiowo, przyjaznych ludziom, znających ziołolecznictwo, kobiet w społecznościach wiejskich. Jest próba uświadomienia współczesnym młodym ludziom tak łatwo sięgającym po tabletki i przetworzone produkty spożywcze ze sklepowych półek, przydatności, obfitości i różnorodności zdrowszych dla nas darów natury. Opisy czterech pór roku w górach obudzą w każdej czytelniczce i w każdym czytelniku pragnienie pójścia śladami Ulfy. Jest też historia miłości, a taka opowieść spisana kobiecą ręką zawsze ma swoisty urok, zwłaszcza dla czytelników, czytaj: mężczyzn, ponieważ my mamy skłonność do technicznych opisów, a kobiety podkreślają aurę, resztę zostawiając domysłowi.

W tej powieści jest jeszcze jedna warstwa, dla mnie istotna, a opiszę ją nieco okrężną drogą.

Akcja powieści dzieje się… hmm, trudno powiedzieć, kiedy. Równie dobrze mógłby to być XVII jak i XIX wiek, ale w obu przypadkach Gierczyn i całe Góry Olbrzymie były niemieckie. Dla autorki przynależność państwowa bohaterów jej powieści nie ma znaczenia, liczą się związki tworzone przez mieszkańców wioski i okolicy. Kiedyś ludzie żyli w cieniu Blizbora tak, jak żyją teraz, korzystali z darów tej samej ziemi, i ten fakt tworzy w rozumieniu autorki związek silniejszy niż obywatelstwo tak wielkiej, odległej i nie zawsze przyjaznej struktury jaką jest państwo. To, co ważniejsze, to ciąg pokoleń i związków mieszkańców wioski przycupniętej u stóp gór.

W świecie, w którym zatracana jest kultura nie tylko narodowa, ale i lokalne jej odmiany czerpiące swoje siły i bogactwo z miejsc znanych i swojskich, z doświadczeń własnych i sąsiadów; w świecie, w którym wszystko się ujednolica tracąc wyjątkowość, także lokalna kultura gubi siłę przekazu, swoją głębię, powab i zdolność pozytywnego działania na młodych ludzi, którzy w efekcie, chcąc stać się Europejczykami, tracą tożsamość, swoją małą ojczyznę. Więdną pozbawieni korzeni. Ania rozumie ten problem współczesnego świata i wskazuje możliwe rozwiązanie.

W powieści znalazłem echo prastarych i (coraz częściej tak myślę) mądrych czasów matriarchatu. Mężczyźni nie powinni tak licznie zajmować najwyższych stanowisk we władzach państwa; lepiej byłoby dla ludzkości, gdyby byli w mniejszości. Za dużo w nich testosteronu, za bardzo wybujałe ego i za mało dbałości o naród. Tak, wiem, to słowo brzmi czasami pompatycznie, ale przecież ów naród jest także tą garstką obecnych mieszkańców Gierczyna, ludzi związanych więzami rodzinnymi, ale też wspólnotą miejsca i pokoleniowej pamięci.

Autorka pochyla się ze zrozumieniem nad zwykłymi ludźmi, nad ich obawami, dążeniami i marzeniami. Opisuje nie zawsze logiczne, ale jakże ludzkie zachowania; pokazuje, jak w istocie niewiele się zmieniliśmy, mimo rzucających się w oczy wielkich zmian wokół nas.

Podoba mi się niewątpliwie celowe zacieranie granic między bohaterką powieści a jej twórczynią przejawiające się szeregiem podobieństw obu pań. Także nienadawanie cech nadzwyczajnych i sensacyjnych poczynaniom Ulfy, które pasuje nazwać tajemnymi, na pewno trudnymi do naukowego wyjaśnienia, jest mi bliskie, w pełni akceptowane i swojskie, ponieważ tacy są też bohaterowie moich powieści.

Czytając o zapachu przytuli, z uśmiechem wspomniałem swoją letnią wędrówkę po łące pełnej kwiatów na rozległym szczycie izerskiego Dłużca. Był początek lata, jakże pięknej pory roku, widziałem mnóstwo drobniutkich kwiatów przytuli nigdzie indziej tak uroczo nie kwitnącej jak na tej górze! Po lekturze książki wiem na pewno, że tamtych chwil nie zapomnę.

Wyobrażam sobie, że teraz Ania Kruczkowska pójdzie do źródeł Mrożynki i Czarnotki, wejdzie na szczyt Blizbora, jej góry, albo z kubkiem kawy usiądzie na swojskim Kuflu, i tam, wsłuchana w siebie, pozna dzieje bohaterów swojej nowej powieści. Czekam na jej wydanie.

 * * *


 Dołączam mapy tej części Gór Izerskich, w której działa się akcja powieści. Dodam tylko, że miejsce zaznaczone jako Lasek, to wymieniany przez autorkę Fersztel, a górka opisana jako Łyszczyk, to Kufel, urocza, widokowa górka tuż obok domu Ani.

Zdjęcia zrobiłem 10 lat temu, są na nich domy Gierczyna i okoliczne góry.

Góra Granaty. Na prawo od tego kadru wznosi się Blizbor; na zboczu tej góry stał kamienny domek Ulfy, bohaterki powieści. Dom autorki jest za moimi plecami.

 Kufel widziany ze zbocza Zamkowej. Po prawej widać fragment zbocza Blizbora.

 Kolory liści tego sumaka rosnącego gdzieś w Gierczynie są tak piękne, że… musiałem zdjęcie opublikować.

 Na prawo od świerka jest Kufel, a za nim, niżej, niewidoczny z tego miejsca, dom autorki i Fersztel. Duża zalesiona góra to Blizbor, a za nim, bardziej na prawo… hmm, to chyba Dłużec. Niech mnie Ania poprawi, jeśli się mylę.

 Kufel, ujęcie z przeciwnej strony, ze zbocza Granatów. Gdybym przesunął aparat nieco w lewo, w kadrze znalazłby się dom autorki. Jeszcze bardziej na lewo wznosi się Blizbor, góra Ani i Ulfy.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Oblicza jesieni

 031125

 Szykując zdjęcia do tego wpisu uświadomiłem sobie, nieco zaskoczony, skalę zmienności aury i różnorodności jesiennych dni, chyba nawet większych niż w pozostałych porach roku. Wszak jesień zaczyna się niemal letnimi temperaturami, zielenią i kwitnieniem wielu jeszcze kwiatów, a kończyć się potrafi śniegiem i mrozem. Zapraszam na niewielki pokaz dni mojego jesiennego urlopu w Sudetach.






Początek dnia potrafi być trudnym do prześcignięcia wzorem czystości i nasycenia barw wschodniego nieba, ale częściej Jutrzenka przytłoczona jest szarymi i granatowymi masami chmur. Trudno jej nawet małe okienko znaleźć w ich murze i przez nie spojrzeć na świat, biednej i sennej. Wschód najbardziej spektakularny był zamglony, intensywnie czerwony, na pół nieba. Wydawał się walką ciepłych barw Eos z granatowiejącymi ciemnościami mokrej, nieco mglistej, złej, nieustępliwej nocy. Fascynował surowym urokiem, ale i budził myśl o fotelu w ciepłym domu i kubku kawy w ręku.






Jesienny ranek potrafi budzić radość lśniącym blaskiem słońca i czystymi barwami, ale też – na drugim biegunie – poczucie zagubienia i chęć powrotu do domu, gdy z jego szarych i zimnych mgieł wyłaniają się mokre drzewa szarpane wiatrem.











Skala zmienności jesiennego dnia sięga dwóch najdalszych krańców przeciwności: od rozmazanego mgłą czarno-białego zimnego obrazu budzącego niepokój a nawet coś bliskiego strachowi (świat bez Słońca?), po widoki tak pełne żółtych, czerwonych, brązowych i miodowych barw, że zdjęcia wydają się mieć sztucznie podniesione nasycenie kolorami. Większość zdjęć właśnie z tego powodu wykasowałem. Łatwiej skupić wzrok na jednej gałązce ozdobionej przebarwionymi liśćmi niż na wielkim lśniącym dywanie ze złotogłowia.

 





Dzień jest już krótki i nadal się skraca nie bacząc na moje protesty. Któregoś dnia specjalnie zwlekałem z powrotem do wioski i samochodu, chciałem patrzeć na zmierzch będąc jeszcze na szlaku. W chmurny dzień bez śladu słońca trudno zauważyć jego przyjście. Wzrok nadąża za powolnym narastaniem szarości niezauważalnie zmieniającej się w ciemność, dlatego byłem zaskoczony, gdy w pewnej chwili zobaczyłem jasne punkciki świateł lamp w dolinie: nie za wcześnie je włączono? Kwadrans później zmierzch był już wyraźny, ale tylko nisko, przy ziemi, na tle lasów i pól, bo niebo nadal jaśniało wspomnieniem dnia.

Kiedy jestem w domu, oddzielony od dworu murami i sztucznym światłem, koniec dnia nie tylko jest niezauważalny, ale i obojętny. Ot, ciemno za oknem, czyli skończył się dzień; kolejny, bezimienny, niepamiętany dzień. Jednak kiedy jestem z dala od miasta i jego świateł, na otwartej przestrzeni, perspektywa się zmienia. Patrzę na koniec dnia nie z zewnątrz, przez szybę, jakby z innego świata, a od wewnątrz, bo zmiany dzieją się wokół mnie. Wtedy dzień traci anonimowość; jego koniec nie jest już zwykłym stwierdzeniem faktu, a zdarzeniem z mojego życia. Właśnie mija jeszcze jeden mój dzień.

W gęstniejącym mroku doszedłem do drogi lekko opadającej na dno doliny, ku wiosce. Po lewej jeszcze przez chwilę widziałem grzbiet pagóra z drzewami na tle jaśniejszego nieba, a gdy zasłonięte znikły, przed sobą, nieco niżej, zobaczyłem kościół oświetlony uliczną lampą. Dziesięć minut później siedziałem w samochodzie, oddzielony od nocy szybami i światełkami zegarów. Byłem w innym świecie – znanym, ale sztucznym, oderwanym od natury.

Patrzę na zdjęcia i znowu czuję coś, co zawsze mnie zaskakuje: mile wspominam zarówno dni pełne słonecznego blasku i pysznych kolorów, jak i te zapłakane, chmurne i wietrzne. Po tygodniu siedzenia w domu, gdy budzi się tęsknota, mówię sobie: niech będzie brzydko na dworze, byle być na szlaku i drogę mieć przed sobą!







Ranek na Chrośnickich Kopach w Górach Kaczawskich. Widok na Karkonosze. Zwracają uwagę i zadziwiają wyjątkowa przejrzystość powietrza i delikatne mgiełki poranne.

 



















>>Dlaczego?

Żebyśmy się napatrzyli, żeby obraz wraził się na wieki w źrenicę i nerwami zawędrował do pamięci, do serca, do duszy – w co tam sobie kto wierzy. Żeby został, bo przecież z czasem, z upływem, z wiekiem zostanie jako pociecha tylko on jako dowód, żeśmy w ogóle istnieli. (…)

Wpatrywałem się w głąb październikowego dnia jak w szklaną kulę. Gapiłem się wskroś nadprzyrodzonej pogody. Są dni, gdy spływa na nas łaska. Po prostu. I coś w rodzaju trudnej pociechy, że nim wszystko zgaśnie, zajaśnieje płomieniem, od którego nie da się oderwać oczu.<<

Andrzej Stasiuk