Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 marca 2025

Choroba, czarownice i ewolucja

 260325

Franek, mój czteroipółletni wnuk, zachorował. Nic poważnego, jego silny organizm dzielnie walczy z wirusem, ale do przedszkola nie chodzi. Pojechałem więc do niego aby zapewnić urozmaicenie dnia jemu i córce. Oczywiście w ruch poszły klocki i liczne modele samochodów, później była rozmowa o wiewiórkach i niedźwiedziach, ale też zadziwiająco skomplikowana (chwilami moja wyobraźnia nie nadążała) akcja ucieczki czarownic ściganych przez strażaków czy policjantów; tutaj nie mam pewności, bo jak wspomniałem, wiele się działo.

Kiedy już miałem wychodzić, wnuk się zapytał:

– A co będziesz robił w domu?

– Będę czytał książkę.

– O czym?

– O… (jak dziecku wyjaśnić za trudną dla niego tematykę?) o wymarłych gatunkach zwierząt.

– Takich jak mamuty?

No i zaczęła się kolejna rozmowa. Wiecie, jak się rozmawia z ciekawskim kilkulatkiem. Pytaniom w rodzaju „dlaczego?” nie ma końca, zwłaszcza jeśli pytany lubi rozmawiać z takim małym człowiekiem i nie zbywa go byle czym.

Książka, o której mówiłem, tak naprawdę jest o pewnych aspektach ewolucji, chociaż też i o zwierzętach, które przegrały swój los na loterii życia. To „Cienie zapomnianych przodków”, autorstwa Carla Sagana i jego żony Ann Druyan.

Parę zdań o autorze. Pracując w NASA przy projekcie Voyager namówił przełożonych na odwrócenie jednego z dwóch statków badawczych Voyager ku Słońcu i zrobienie zdjęć Układu Słonecznego z okolic zewnętrznych jego planet. Tak powstało sławne zdjęcie na którym widać kulę ognia, naszą gwiazdę, i daleko od niej maleńką błękitną kropeczkę – Ziemię.

 O historii tego zdjęcia wiele jest informacji w internecie, na przykład tutaj. Sam sprawca jego powstania pisze o zdjęciu w innej swojej książce, w „Błękitnej kropce”.

Posłuchajcie tych pięknych i mądrych słów tutaj.

Był naukowcem, pisarzem, humanistą, działaczem autentycznie społecznym i wizjonerem. Niżej zamieszczam kilka cytatów z książki Sagana, o której mówiłem wnukowi. Także i w nich, jak w całym jego dorobku pisarskim, wyraźnie widoczna jest wrażliwość autora. Cytaty ograniczone są znakami >> <<, a słowa poza nimi są moje. Tytuły rozdziałów też.

O naszej podległości prawom natury zapisanych w genach i przyczynach naszych zachowań społecznych

Czy naprawdę bardzo się różnimy od zwierząt w swoich zachowaniach i zwyczajach? Czy prawdą jest twierdzenie o naszym znacznym oddaleniu od wrodzonych odruchów wykształconych w odległych epokach, nierzadko nawet przed zaistnieniem naszego gatunku?

>>Mimo to Fisher uważa, że heroizm, zarówno u ludzi, jak i u zwierząt, daje pewne selekcyjne korzyści związane z przekazaniem dalszym pokoleniom bardzo podobnych sekwencji genetycznych pochodzących od bliskich krewnych. Jest to jeden z pierwszych jasno wyrażonych poglądów na selekcję krewniaczą. Podobnie można tłumaczyć zachowanie rodziców poświęcających swe życie dla dziecka. Bohater lub poświęcający się rodzic uczyni po prostu to, co uważa za „słuszne”, nie zastanawiając się nad genetycznymi konsekwencjami oraz nad rachunkami strat i korzyści w zakresie swoich instrukcji ACGT. Fisher uważa jednak, iż poczucie „słuszności” wiąże się z faktem, że rozszerzone rodziny, świadome rodzicielstwo i bohaterskie postępki zwiększają szanse na lepszą przyszłość rodzinnego kodu DNA.

Zwierzęta mogą być wprawdzie skłonne do prawdziwych poświęceń na rzecz swoich bliskich, lecz nie dalszych krewnych. Pomyślmy o tym w ten sposób: wyobraźmy sobie, że śpimy smacznie, podczas gdy nasze dzieci głodują, są pozbawione domu lub chore. Dla większości z nas jest to nie do pomyślenia. Czterdzieści tysięcy dzieci umiera jednak codziennie z głodu, zaniedbania lub wskutek chorób, którym łatwo zapobiec. Instytucje w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Narodów Zjednoczonych (UNICEF) mogłyby uratować te dzieci, na przykład dzięki szczepieniom, za cenę kilku centów dziennie, lecz brakuje im na to pieniędzy. Inne potrzeby są uważane za ważniejsze. Dzieci giną nadal, podczas gdy świat smacznie śpi. Są daleko. Nie są nasze.

Trudno o lepszy przykład działania selekcji krewniaczej.<<

O źródłach altruizmu i moralności

>>W przeprowadzonych w laboratorium badaniach karmienie pewnej grupy makaków uzależniono od tego, czy były one skłonne pociągnięciem za łańcuch wywołać elektryczny wstrząs u innego osobnika tego samego gatunku, lecz z nimi niespokrewnionego. Poddane testowi małpy mogły obserwować agonię dręczonego wstrząsami zwierzęcia przez półprzezroczyste lustro. Po pewnym czasie, gdy pojęły, na czym polega związek między ich posiłkiem a losem ofiary, makaki często odmawiały pociągania za łańcuch. W jednym z eksperymentów tylko 13% się ugięło, a 87% zdecydowało się głodować. Jeden zdeterminowany osobnik odmawiał jedzenia przez prawie dwa tygodnie, nie chcąc dręczyć współtowarzysza niewoli. Makaki, które poprzednio poddawano wstrząsom, były jeszcze mniej skłonne do pociągnięcia za łańcuch. Pozycja społeczna w ramach grupy oraz płeć odgrywały niewielką rolę w oporze makaków przed świadomym zadawaniem bólu innym.

Zmuszeni do wyboru między eksperymentatorami proponującymi makakom ten faustowski wybór a samymi makakami, świadomie wybierającymi głód, aby oszczędzić bólu innym, naszą sympatię i współczucie ulokujemy raczej po stronie małp, a nie badających je naukowców. Doświadczenia te pozwalają nam jednak dostrzec u innych niż ludzie istot tę świętą gotowość do poświęceń w celu ratowania innych – nie tylko bliskich krewnych. Wedle konwencjonalnych ludzkich norm opór przeciwko złu i postawa tych makaków, które nigdy nie uczęszczały na lekcje religii, nigdy nie słyszały o dziecięciu przykazaniach i nigdy nie grały w kółko i krzyżyk na lekcjach wychowania obywatelskiego, stanowi przykład moralności i odwagi. Heroizm jest normą w świecie makaków, przynajmniej w opisywanych powyżej okolicznościach. Gdyby sytuacja się odwróciła i schwytani przez makaki ludzie zostaliby postawieni przez małpich naukowców przez podobnym wyborem, czy spisaliby się wówczas równie dobrze? Ludzkość pamięta tych, którzy świadomie poświęcili swoje życie dla dobra innych. Na każdego z nich przypada wielu, którzy się cofnęli.

T.H. Huxley powiedział niegdyś, że najważniejszym dla niego wnioskiem ze studiów anatomicznych było wzajemne powiązanie wszystkich form życia na Ziemi. Późniejsze odkrycia – że budowa wszystkich żywych istot jest oparta na białkach i kwasach nukleinowych, że wszystkie instrukcje genetyczne są napisane i zakodowane w tym samym języku, że u bardzo odmiennych istot występuje tak wiele wspólnych sekwencji DNA – spotęgowały moc spostrzeżenia Huxleya. Każda odkryta warstwa tajemnicy rozszerza nasz krąg pokrewieństwa, niezależnie od tego, w którym miejscu na rozległej skali altruizmu i egoizmu właśnie się znajdujemy.

Rygorystyczne, ścisłe, pozbawione bezkrytycznego sentymentalizmu badania naukowe ujawniają głębokie podobieństwa między nami i innymi formami życia na Ziemi. W porównaniu z jakimkolwiek innym gatunkiem wszyscy ludzie, niezależnie od tego, jak bardzo etnicznie zróżnicowani, są zasadniczo identyczni. Selekcja krewniacza, fundament ewolucji wśród zwierząt żyjących w małych grupach, jest oparta na altruizmie, tak bardzo podobnym do miłości. Gdzieś pośród tego wszystkiego kryje się etyka.<<

Myślenie i samoświadomość zwierząt

Parę zdań wprowadzenia.

Całe życie na Ziemi, miliony gatunków roślin, grzybów, zwierząt i bakterii, powstało z jednego pnia, z jednego mikroskopijnego, od dawna nieistniejącego już gatunku żyjątek. Dlatego mówi się o drzewie życia. Wszak tysiące gałązek ma połączenie, poprzez coraz grubsze i mniej liczne konary, z jednym pniem. Tak jak istnieje dla każdej pary gałązek na drzewie ich wspólny konar, miejsce rozdzielenia się ich dróg, tak dla każdej dowolnej ich pary ziemskich istot istniał organizm im wspólny – przodek. Inaczej mówiąc: wszystkie organizmy żywe są spokrewnione. Siedzibą naszych, a piszę tutaj o wszystkich zwierzętach, a więc (z biologicznego punktu widzenia) także o ludziach, umiejętności myślenia, uczenia się, pamiętania, emocji, uczuć, w końcu świadomości, jest mózg. Im jest większy, tym bardziej rozwinięte mamy te umiejętności, co łatwo zauważyć każdemu obserwując i porównując zachowania tak różnych istot jak robak, pies i człowiek. W świecie ożywionym nie ma w tym względzie żadnych ostrych, jednoznacznych granic. Wszak nie jest tak, że tylko człowiek potrafi się cieszyć i tęsknić, a pies wymieniony jako przykład już nie. Skoro nie jest tak, to znaczy, że różnice w możliwościach umysłowych zwierząt między gatunkami mają charakter raczej równej pochylni, a nie barier nie do przekroczenia.

Wnioski z tych faktów, potwierdzonych rozlicznymi badaniami, są oczywiste. O nich pisze w poniższym cytacie autor książki.

Zwrócę jeszcze uwagę na słowo „dusza” używane przez Sagana. Jest ono pozbawione religijnego znaczenia, nie ma nic wspólnego z transcendencją, a po prostu dotyczy zdolności umysłowych. Mowa więc o duchowości w rozumieniu biologa – jako zdolność do poznawania, uczenia się, świadomości, etc. Oddaję głos autorowi.

>>Coś mignęło za oknem. Odwracamy wzrok i widzimy ćmę, jak z impetem uderza w szybę. (…) Co robi ćma w chwilę po tym, gdy uderzy głową w szybę? Czyni to ponownie. Wielokrotnie obserwujemy, jak owady wpadają na szyby, a nawet zostawiają części swoich ciał na szkle i nie wyciągają żadnych wniosków z tych przykrych doświadczeń. Najwidoczniej działający w ich głowach prosty program, który kontroluje latanie, nie przewiduje zderzeń z niewidzialnymi obiektami. (…) Ewolucja nie przygotowała ciem do życia w świecie z oknami. (…) Gdybyśmy potrafili przejrzeć umysł ćmy, to konkluzja, że prawie nic tam nie ma, prawdopodobnie okazałaby się słuszna. Czy jednak nie dostrzegamy czasami, że zdarza się nam – i nie tylko tym, którzy cierpią na nerwicę natręctw – wciąż powtarzać tę samą głupią rzecz, mimo oczywistych dowodów, że wpędza nas ona w kłopoty? Niekiedy spisujemy się niewiele lepiej od ćmy. Nawet głowom państw zdarzało się wejść prosto w szklane drzwi. (…) My też ewoluowaliśmy w świecie pozbawionym szkła. Różnica między ćmami a nami polega jednak na tym, że bardzo rzadko po uderzeniu w szklane drzwi podnosimy się, otrzepujemy i ponownie maszerujemy prosto w szybę.

Gdy pszczoła umiera, jej ciało wydziela feromon śmierci, charakterystyczny zapach, który sygnalizuje pozostałym mieszkańcom ula, że należy usunąć trupa. (…) Feromonem śmierci jest pewien kwas olejowy. (…) Co się stanie, gdy żywa pszczoła zostanie naznaczona kroplą kwasu olejowego? Może „wrzeszczeć i kopać” ile sił w nogach i na wszelkie inne sposoby udowadniać, że jest zdrowa i cała, a mimo to zostanie wyrzucona z ula. (…)

Czy pszczoły rozumieją niebezpieczeństwo związane z rozkładaniem się ciał ich martwych towarzyszy wewnątrz ula? Czy są świadome związku między śmiercią a kwasem olejowym? Czy mają w ogóle jakieś pojęcie o tym, czym jest śmierć? (…) Odpowiedź na te pytania w każdym wypadku niemal na pewno brzmi: nie. (…)

„Wiemy”, że jesteśmy czymś więcej niż tylko zbiorem niezwykle złożonych programów komputerowych. Mówi nam to prosta introspekcja. Czujemy to. Kartezjusz (…) który sformułował słynne powiedzenie Cogito, ergo sum” („Myślę, więc jestem”), ze wszystkich żyjących na Ziemi istot prawo do posiadania duszy przyznał tylko ludziom. (…) Czy idąc w ślady Darwina i wielu jego następców, nie możemy, a nawet nie powinniśmy dokładniej przestudiować tej delikatnej kwestii? Zbadać, o czym zwierzęta myślą? Co mogłyby nam powiedzieć, gdybyśmy umieli odpowiednio zapytać? (…) Gdy odkryjemy pokrewieństwo wszystkich istot żywych, czy uznamy wówczas za prawdopodobne, że ludzie mają duszę, a wszystkie inne zwierzęta są jej pozbawione? (…)

Spójrzmy raz jeszcze na naszego bzyczącego w trawie owada. Widzimy, że potrafi chodzić, biegać, patrzyć, węszyć, smakować, latać, parzyć się, wydalać, składać jaja, ulegać metamorfozie. Dysponuje wewnętrznym oprogramowaniem do kontrolowania wszystkich tych funkcji, zapisanym w mózgu, który waży być może zaledwie miligram, oraz wyspecjalizowanymi, dedykowanymi organami do wykonywania programów. Czy to wszystko? Czy jest ktoś w środku, kto rządzi? Kto kontroluje wszystkie te funkcje? Co rozumiemy przez pojęcie „ktoś”? Czy może owad jest prostą sumą swoich funkcji i niczym więcej, bez władzy wykonawczej, bez reżysera zachowań, bez owadziej duszy? Uklęknijmy i przyjrzyjmy mu się bliżej. Widzimy, jak wystawia głowę i mierzy nas wzrokiem, próbując wyczuć, czym jest ten olbrzym, groźnie wyglądający trójwymiarowy potwór. Mucha maszeruje niewzruszenie, lecz wystarczy podnieść zwiniętą w rulon gazetę, aby zerwała się do lotu. (…)

Wiemy, że owad decyduje, kogo może zjeść, przed kim powinien uciekać, w kim może znaleźć atrakcyjnego partnera seksualnego. Czy wewnątrz jego mikroskopijnego mózgu nie ma żadnej percepcji dokonywanych wyborów ani świadomości własnej egzystencji? Ani miligrama samoświadomości? Najmniejszej satysfakcji z dobrze wykonanej roboty? Jeżeli jego mózg jest milion razy mniejszy od naszego, to czy odmówimy mu prawa do jednej milionowej części naszych uczuć i naszej świadomości? Jeżeli po szczegółowym zbadaniu tych kwestii nadal podtrzymujemy tezę, że owad jest „tylko” robotem, to jaką mamy pewność, czy ta opinia nie stosuje się również do nas samych? (…)

W pobliżu lampy na werandzie pająk buduje swoją sieć. (…) Elegancki, koncentryczny, wielokątny układ precyzyjnie stabilizuje pojedyncza lina biegnąca do osłony lampy i druga, umocowana do pobliskiej balustradki. (…) Skąd pająk wie, jak zaprojektować, skonstruować, stabilizować, naprawiać i ostatecznie wykorzystać tę elegancką sieć? Skąd wie, że światło lampy przyciąga owady? (…) Do rozpięcia swojej sieci pająk sprytnie wykorzystał geometrię obudowy lampy, metalowej balustradki i drewnianej ściany domu. To nie mogło samo w sobie być zaprojektowane. Musiał istnieć element wyboru, decyzji, połączenia dziedzicznych predyspozycji ze środowiskowymi okolicznościami, których nigdy wcześniej nie znał.

Czy rzeczywiście jest on „tylko” automatem, bez dyskusji wykonującym działania przypisane przez Naturę i nagradzanym za prawidłowe zachowanie obfitymi dostawami żywności? Czy jednak istnieje w tym wszystkim element uczenia się, podejmowania decyzji i samoświadomości?

Przestrzegając ostrych norm inżynieryjnej precyzji, pająk ponownie rozwija swą sieć. Łowiecką nagrodę odkłada na później, być może dużo później. Na razie cierpliwie czeka. Czy wie na co? Czy morzy o tłustych ćmach i smakowitych jętkach? Czy raczej jego umysł jest pusty, bezczynny, pobawiony wszelkich myśli, aż do chwili, gdy szarpnięcie sieci pobudzi go do szybkiego biegu wzdłuż jednej z radialnych nici, aby dopaść i uśmiercić miotającego się owada, zanim zdoła się on uwolnić i uciec? Czy rzeczywiście mamy pewność, że pająk jest pozbawiony nawet słabych i sporadycznych przebłysków świadomości?

Możemy przypuszczać, że pewna szczątkowa świadomość przebłyskuje nawet u najbardziej prymitywnych istot, a wraz z rozbudową architektury neuronowej mózgu świadomość wzrasta.<<

Etymologia: oddychanie

>>Cząsteczka tlenu ma pewne wyjątkowe właściwości. Człowiek oddycha tlenem, opiera na nim swój metabolizm, pozbawiony tlenu – ginie, więc jest naturalne, że nasz zależność od tlenu wzbudza w nas szczególne względem niego uczucia. Wiele współczesnych słów („inspirować” – dosłownie znaczy wdychać, „aspirować” – oddychać w kierunku, „konspirować” – oddychać wraz z, „perspirować” – oddychać przez, „transpirować” – oddychać poprzez, „respirować” – oddychać ponownie, „ekspirować” – wydychać) oraz łacińskich przysłów (na przykład dum spiro, spero, czyli „dopóki oddycham, żyję”) przypomina nam, że wiele aspektów naszej natury kojarzymy z oddychaniem. Od łacińskiego słowa spiritus, oznaczającego początkowo oddech, pochodzą rozmaite współczesne wcielenia (spiritual – duchowy, spirited – śmiały, spiritis – duch, alkohol, zapał – i tak dalej.<<

Na zakończenie

>>Potrafiliśmy doprowadzić do zagłady wiele gatunków, może nam się nawet udać zniszczenie samych siebie, lecz dla Ziemi nie będzie to nic nowego. Ludzie dołączą do długiej listy gatunków, które pojawiają się na scenie, dokonują zmian w scenerii, likwidują część uczestników przedstawienia, a następnie same na zawsze znikają. W następnym akcie pojawią się nowi aktorzy. Ziemia cierpliwie wszystko znosi. Wszystko to już było w poprzednich odsłonach.<<



wtorek, 11 marca 2025

Bez tytułu

 

Kilkanaście lat temu napisana i odłożona powieść. Nie doczekała się tytułu ani mojej chęci podjęcia starań o wydanie. O czym jest? O czasie. O dwojga życiowych rozbitkach spotykających się – a jakże! – w lunaparku i o stopniowej a radykalnej odmianie ich życia.

Poniżej fragmenty pierwszego rozdziału.

-----------------------------------------------------------

Czas...

Czas...

Zima, zima, ciągle zima, bez końca i bez początku.

Czy zima jest wieczna?

Mgnienie lata i oto listopad otwiera przede mną swe nieskończone przestrzenie szarego czasu.

Praca.

Praca i sen.

Praca, sen i ciemność.

Budzę się, zapalam światło i widzę czarne okno. Ubieram się i ciemność pochłania mnie, idącego do pracy. Warsztat wypluwa mnie ze swego hałaśliwego i śmierdzącego wnętrza w objęcia ciemności. Myję się, przebieram, idę do sklepu: ciemność przerywana kołyszącą się na wietrze lampą. Jem to, co wczoraj i tydzień temu... nie pamiętam.

Jaki dzisiaj dzień tygodnia? - umysł budzi się z otępiającego zapatrzenia w stary kalendarz na ścianie.

Wczoraj była niedziela, a więc dzisiaj poniedziałek... Nie, wolny dzień był dwa dni temu, czyli dzisiaj wtorek.

A jaki dzisiaj dzień miesiąca?

Po namyśle wyciągam rękę po telefon i w nim szukam odpowiedzi.

Dzisiaj jest piąty dzień lutego, czwartek.

Patrzę na ekran i przychodzi mi do głowy myśl, że niepotrzebnie trzymam ten telefon. Po co, skoro on ciągle milczy?

Co się stało z środą?

Jak to jest z tym czasem, że każdy dzień rozciąga swój szereg pustych godzin w nieskończoność, wlecze je, czarne, bez końca i początku, a później, gdy jakimś cudem przetrwam tydzień, spoglądam wstecz i widzę tylko jeden dzień, czasami dwa?

Ledwie minie naznaczone poniedziałkowym piętnem niedzielne popołudnie, ledwie zmuszę się do wstania, a już czwartek, piątek. Niedziela sąsiaduje z niedzielą, bo między nimi ledwie dwa dni z których nic nie pamiętam, bo i nie ma co zapamiętać.

Praca i sen.

Praca, sen i ciemność.

***

Marcin, czy ty nie zrobiłeś tej klapy za delikatnej? Ona wygina się przy podnoszeniu.

Fasada na niej ma ją usztywniać. Pracować jako konstrukcja nośna. Jest odpowiednio skratowana. Wyliczyłem, że...

Zrób próby obciążeniowe, tak ze 150%.

Miałem tak zrobić w sobotę – żeby do poniedziałku na podniesionej klapie wisiały te bębny hamulcowe jako obciążenie.

Aż tyle ich?

800 kilo, 200%.

Nie za dużo?

Nie, chodzi o wiatr.

Dobra. A o tych rozkręcanych stabilizatorach myślałeś?

.. Zapomniałem. Siądę nad tym.

A rozrysowałeś układ tych listew świetlnych?

... Nie.

Nic ci nie jest? Coś ostatnio ciągle zapominasz.

Nie, nic. Mam kłopoty.

Z czym?

Z czasem.

***

Nieskończenie jednostajny, powolny cykl zmian pór roku, dzisiaj dał mi się dostrzec. O siedemnastej wyszedłem z warsztatu i gdy podniosłem wzrok jak zwykle utkwiony pod nogi, spostrzegłem, że jest jeszcze widno.

Poczułem w sobie niepokój wobec niewzruszonej maszynerii czasu. Bezsens ciągłej pracy wobec zmian pór roku, wobec mijania czasu, ale także bezsens czasu, który wypełnia jedynie praca. Uświadomiłem sobie, że któregoś dnia stanę przed drzewem i zobaczę liście.

Nazajutrz rano, w kołowrocie powtarzających się bez końca czynności dnia powszedniego, zobaczę, że te liście żółkną, a po południu opadną i drzewo wyciągnie do mnie swe obnażone konary. Obudzę się do nowego dnia w ciemności i znowu będzie mi ona towarzyszyła miesiącami, aż któregoś popołudnia dzień zaskoczy mnie swoim trwaniem.

Po co to wszystko? Albo inaczej: kim jestem wobec czasu? Po co został mi dany? Dany? A może po prostu: po co go mam? Jaki w tym sens?

(…)

Nad czym siedzisz? – do pokoju wszedł Mietek, mój szef.

Ten podest w mieszkalnej scanii.

Tylko nie wymyślaj. Za dwa tygodnie ma być gotowe. Wyjeżdżamy w objazd.

A masz nową kasjerkę?

Mam. Poznasz ją w niedzielę przed wyjazdem. Zajmie ten pierwszy pokój w twojej scanii.

Znowu będą hałaśliwe przyjątka do świtu, a ja nie będę mógł spać.

Nie będzie. Ona jest w twoim wieku i jest już babką.

Babki też bywają rozrywkowe.

Nie ona. Mów, coś wymyślił mi tutaj – Mietek nachyla się nade mną, patrząc w rysunki.

***

Wstałem nieprzytomny i starając się nie myśleć o czekającym mnie całym dniu pracy, szykowałem się do wyjścia. Zasiedziałem się w nocy nad książką i teraz nawet ranna kawa nie może ocucić mnie. Cieszyłbym się z takich nocnych czytań, jak kiedyś, w dawnych czasach, ale teraz było inaczej, bo czytałem tak długo nie tyle ze względu na lekturę, co na sen. Chcąc usnąć w miarę szybko, muszę kłaść się spać bardzo późno i spać niewiele. Wychodząc, spojrzałem w okno: poniżej reprodukcji przedstawiającej ukwieconą łąkę, przez niezasłonięty pasek szyby zobaczyłem jaśniejące niebo na wschodzie.

Dzisiaj będzie ładny dzień, pomyślałem.

Plac przeszedłem patrząc pod nogi i gdy drzwi warsztatu zamknęły się za mną z hukiem – jak zwykle, podniosłem głowę na ścienny zegar. Była siódma. Miałem iść dalej, ale stałem i patrzyłem na ścianę: była w brązowych zaciekach, szara od gromadzonego latami na niej kurzu, a pod sufitem, między sterczącymi jakimiś starymi kablami, zwisały pajęczyny. Biel, pierwotny kolor ściany, widać było na dole, w jednym miejscu, gdzie ktoś niedawno skierował na nią strumień farby z pistoletu, sprawdzając jego działanie.

Wstrząsnąłem się, zawróciłem i wybiegłem na dwór.

Słońce świeciło między nagimi, czarnymi gałęziami drzew. Miało czysty kolor płynnej miedzi. Spojrzałem na szare wrota warsztatu: wokół dźwigni zamka widać było ślady tysięcy brudnych rąk, a dołem widoczne aż stąd rdzawe dziury.

Zacisnąłem mocno powieki i stałem tak chwilę. Gdy otworzyłem je, słońce było jaśniejącym złotem.

Stałem i patrzyłem na nie, aż w końcu otworzyły się drzwi warsztatu i usłyszałem wołanie.:

Majster, co jest, kurwa?! Zabłądziłeś?

Zacisnąłem pięści i poszedłem w stronę uchylonych drzwi.

***

W niedzielę wybrałem się za miasto, do tego lasu, który daleką, czarną linią zamykał mi horyzont z okna pokoju. Był czarno – brązowy, wymarły i smutny. Na brzegu jakiegoś błotnistego duktu leśnego pełnego kałuż, znalazłem kępę krzaków pokrytych baziami. Patrzyłem na ich szary meszek, na lśniące wilgocią czarne gałązki, znowu czując w sobie ten niepokój sprzed paru tygodni.

Jakbym bał się wiosny...

Czułem... wydawało się mi, że pod martwotą zimowego lasu, gdzieś głęboko, od korzeni, zbiera się jakaś przemożna siła, która już niebawem ma w swoim wybuchu odmienić oblicze tej ziemi.

Nie wiosny się bałem, a zmian, jakie niesie ze sobą, bo działy się one w świecie zewnętrznym, a nie we mnie. Poczułem niechęć do wiosny.    Wiosna...w czym ona mi zawiniła?

Zawsze odczuwałem ekscytację z powodu wiosennego wyjazdu w trasę. W ostatnich latach te ożywienie mijało mi szybko, wypierane przez zniechęcenie i monotonię, ale teraz coś się zmieniło. Zrozumiałem, że niezauważalnie przekroczyłem jakąś granicę, za którą nie ma prawie nic, bo tylko szare pustkowie wypełnione ogłupiającą pracą i szarpiącymi nerwy wspomnieniami. Ta zima tak mi dokuczyła, bo ona była.. nie: ona jest we mnie. Siedzi mi w piersi zabierając ostatnie moje radości. Zrozumiałem, że jeśli nie pozbędę się jej gaszącego wszystko tchnienia, zawładnie mną całkowicie czyniąc ze mnie zgorzkniałego, starego człowieka.

Ale jak to zrobić, skoro jest we mnie jednocześnie pragnienie zmian i strach przed nimi? Opancerzyłem się przed kolejnymi zranieniami, zamykając się w ten sposób przed ludźmi. Dobrze, tak chciałem, ale jakoś tak wyszło, że do tego doszło zamknięcie przed... wszystkim.

Jak to zmienić? Ku czemu się zwrócić, aby odnaleźć w sobie coś, cokolwiek, co nadałoby barwy mojemu życiu?

Ze smutnej zadumy wyrwała mnie jakaś zmiana w otoczeniu. Podniosłem głowę i rozejrzałem się: to słońce! Niebo przetarło się nieco i poprzez gałęzie drzew nade mną zobaczyłem skrawek czystego błękitu. Syciłem wzrok jego słoneczną jaskrawością i czułem wstępującą we mnie otuchę. Spojrzałem na gałązki krzewu: obwieszone były błyszczącymi kropelkami wody. Zadziwiony urokiem wyciągnąłem rękę dotykając ich, a one spłynęły zimnem po palcach, na nadgarstek.

Nie dam się pochłonąć przez smutek tego szarego czasu - pomyślałem.

Rozejrzałem się raz jeszcze po tak nagle rozjaśnionym lesie, a wzrok zatrzymałem na napęczniałych pąkach pochylającej się ku mnie gałęzi drzewa.

A wy pomożecie mi w tym. Podzielicie się ze mną tą pierwotną siłą, która budzi się w was, abym i ja mógł się nią nasycić i tak jak wy, na przekór wszystkim przeszkodom, poczuć w sobie niecierpliwe oczekiwanie.

(…)

Kasjerkę zobaczyłem w niedzielne, chmurne popołudnie, na tym nowym podeście błyszczącym czystą, aluminiową blachą.

Byłem zajęty przenoszeniem swoich rzeczy z pokoju na górze, do pokoiku w scanii. Wyszedłem z niego z dwoma pustymi torbami, gdy ona wchodziła na schody, prowadzona przez Mietka.

O, Marcin! Dobrze, że jesteś. Poznaj naszą nową kasjerkę.

Marcin Niewiadomski – wyciągnąłem do niej dłoń.

Nim odpowiedziała i puściłem jej rękę, zauważyłem okrągłą, sympatyczną twarz i zmarszczki wokół szarych oczu, którymi przez moment patrzyła na mnie.

Galewska... Janina.

To teraz chodź zobaczyć swój pokój, Janka. Marcin, będziecie sąsiadami.

... To dobrze – nie wiedziałem, co powiedzieć.

Uśmiechnęła się do mnie, nachylając się po swoją torbę, ale Mietek był szybszy.

Przenosisz się? – zapytał, ale nie czekając odpowiedzi poszedł w stronę drzwi jej pokoju.

Wziąłem swoje torby i poszedłem na górę po resztę rzeczy.

Zdawało się mi, że mało ich mam, ale robiłem już trzeci taki kurs.

O swojej sąsiadce myślałem tylko przez chwilę, gdy zbierając z blatu biurka jakieś drobiazgi, przypomniał mi się jej uśmiech. Był... nieśmiały? Raczej niepewny.

Ona chyba faktycznie nie będzie urządzać nocnych imprez. Wszystko zabrałem? – rozglądam się po pokoju.

Zostało tylko robocze ubranie, które założę jutro, przybory toaletowe, telefon z ładowarką i czajnik z kubkiem na ranną kawę. Chyba wszystko.

Zaniosę te graty i sprawdzę, czy silnik w scanii odpala – pomyślałem. Po wymianie filtrów paliwowych miałem kłopoty z odpowietrzeniem instalacji paliwowej.

Na placu Mietek z kasjerką wsiadali do jego samochodu.

Marcin, to do jutra. Pamiętaj, szósta rano. A z Janką spotkacie się już na placu.

Do jutra. Do widzenia pani – ukłoniłem się.

Do zobaczenia, panie Marcinie. – uśmiechnęła się kącikami ust i wsiadła do samochodu.

Jutro wyjazd... – myślałem, stojąc nad garnuszkiem podgrzewanej w kuchni zupy.

To dobrze. Wyjazd to taki symboliczny koniec zimy. Koniec ciemności, bo dzień zimowy oglądam tylko przez wysokie okna w warsztacie.

Nagle, nie wiadomo dlaczego, zapragnąłem widoku słońca. Byłem zdziwiony intensywnością tego pragnienia tym bardziej, że uświadomiłem sobie, jak długo nie odczuwałem takiej potrzeby. Co się ze mną stało, czy raczej co się dzieje? Przecież w dawnych latach było inaczej: była we mnie potrzeba częstego kontaktu z przyrodą i żywa na nią reakcja, a teraz...

To przez tę pracę! Ogłupiającą, nerwową harówę po 300 i więcej godzin miesięcznie, w tej hali, gdzie smród, hałas i trupie światło jarzeniówek.

To przez tę zimę! Wiecznie zapłakane bure niebo, przejmujące zimno i ciągłe ciemności. Przez tę breję pod nogami i rozpaczliwie smutne, nagie i czarne drzewa.

Człowiek nie powinien tyle pracować, a zima powinna trwać miesiąc!

Może jutro, gdy wyjdę na dwór, zobaczę słońce?

***

Budzik obudził mnie pół do szóstej. Kiedy otworzyłem oczy, spojrzałem na widoczny przez małe okno skrawek nieba.

Było szaro – bure.

Zamknąłem oczy próbując znaleźć w sobie chęci do rozpoczęcia nowego dnia. Nic z tego nie wyszło i musiałem zadać sobie gwałt, by wstać.

Później, siedząc z kubkiem kawy w ręku, wodziłem wzrokiem po tym pokoju, w którym spędziłem pięć jesiennych i zimowych miesięcy. Ile to już zim przeszło tutaj? Ile ich jeszcze będzie?

Rok temu, dwudziestego któregoś marca siedziałem w tym samym fotelu pijąc kawę i patrząc na związaną paskiem od spodni pościel, gotową do przeniesienia do pokoju w wozie – jak teraz.

Rok temu? Wiem, że minął rok, ale wydaje się, jakby to było miesiąc temu. Puste, jednakowe dni nie wypełniają pamięci. Zlewają się w masę szarą jak to niebo.

Dzisiaj jest poniedziałek, ale przecież dwa dni temu także był poniedziałek! Pamiętam dokładnie, bo tak jak dzisiaj jadłem chleb z dżemem, zapijając kawą. Pamiętam, bo ledwie dwa dni minęło. Wczoraj była niedziela, a przedwczorajszy dzień był całym tygodniem.

Jak to możliwe?

Miesiąc temu wyjechałem w siedmiomiesięczny objazd, a po nim pięć miesięcy pracowałem w warsztacie. Ledwie miesiąc minął...

Jak to możliwe?

Pięć lat temu urodził mi się syn. Gdy patrzyłem na niego, wierzyłem w radosną przyszłość i czułem w sobie chęć jej tworzenia. To było tak niedawno! A teraz Roman ma już 28 lat.

Jak to możliwe?

Przecież minęło ledwie parę lat!

Dlaczego czas się odwrócił ode mnie, stając się moim wrogiem?

Kiedy i jak się to stało?

Z zamyślenia wyrwał mnie rumor na korytarzu. Spojrzałem na telefon – dochodziła szósta, trzeba było iść. Wziąłem związaną pościel i wyszedłem na korytarz. Dwóch nowych pracowników, popędzanych przez kierownika warsztatu, znosiło kolumny głośnikowe.

Szkoda, że przypomnieli sobie o nich. Moje uszy miałyby trochę spokoju - pomyślałem.

Cześć, Marcin – przywitał się ze mną kierownik.

Dobrze, że w końcu jedziecie, bo już mam was dosyć. Będzie trochę spokoju.

Cześć, Marianie. Klucze od pokoju zostawić ci?

Zostaw. Zabrałeś wszystko?

Nie. Zostało w nim pięć moich miesięcy. Nie mogę ich znaleźć.

Chyba cię rozumiem. Nie to, co te szczyle. - machnął ręką na chłopaków - Oni nie wiedzą jeszcze nic o czasie.

A może jest odwrotnie?

Co masz na myśli?

Nie wiem. Ja też nic o nim nie wiem.

Po podniesieniu podestu do pozycji transportowej siadłem w kabinie i zapaliłem silnik. Słuchając jego stłumionego, chrapliwego pomruku, patrzyłem na plac manewrowy. Chłopaki pakowali do kabin i pokoi swoje torby, ktoś dolewał wody do chłodnicy, paru podczepiało przyczepy do ciężarówek. Za moją scanią stał podczepiony barakowóz mieszkalny. W lusterku, daleko w tyle, widziałem koniec zestawu długiego jak pociąg.

Ma ze 25 metrów. Jak zwykle wbrew przepisom – pomyślałem.

Znasz drogę? – drzwi otworzyły się i zobaczyłem Mietka patrzącego do góry, na mnie.

Mam zapisaną.

To jedź. Stań od strony torów, przy stacji trafo. Powinienem być zaraz po tobie. Jadę z autodromem, bo brakuje mi kierowców. Przyjadę, to ustawię cię i zadzwonię do elektrowni po pogotowie. Aha! Renia z kablami już pojechała. Wystawcie rozdzielnię z tymi mniejszymi przekładnikami. Jakie one są?

Dwieście na pięć amperów.

O, to te! I podłącz jakiś krótki przewód 90 milimetrów. Wystarczy z dziesięć metrów. Tachograf wypełniłeś?

Wypełniłem.

To w drogę!

Podniósł kciuk, odpowiedziałem mu machnięciem ręki i włączyłem bieg.

Sezon rozpoczęty – pomyślałem, kołując wolno w stronę bramy.

***

Przez pierwszą godzinę jazdy czułem się niepewnie w nowym dla mnie samochodzie i co chwila kontrolowałem wskaźniki na desce rozdzielczej oraz tor jazdy ciągnionego barakowozu, którego boki widziałem w lusterkach wstecznych. Najgorzej mi szło z biegami, gdy trzeba było zredukować poniżej piątego. Jak to w scaniach, ten samochód miał "niską" i "wysoką" skrzynię biegów uruchamianą przełącznikiem na dźwigni zmiany biegów. Więc niskie biegi do piątego, a szósty, to z powrotem pierwszy z jednoczesnym przełączeniem na biegi wysokie. Siódmy to drugi, ósmy to trzeci i tak dalej, do dziesiątego, czyli piątego wysokiego. Znaczyło to, że zredukowanie z dziesiątego na piąty nie wymagało używania dźwigni, a tylko przełączenie przełącznika na niej w dolną pozycję. Przełączenie z dziesiątego na czwarty, to włożenie dziewiątego i zmiana pozycji przełącznika, czyli redukcja o pięć biegów w dół.

Wariactwo!

Kilka razy pomyliła mi się ta matematyka i w rezultacie albo dławiłem silnik na zbyt wysokim biegu, albo odwrotnie – po puszczeniu sprzęgła diesel wył na trzech tysiącach obrotów. Jednak stopniowo ręka sama zaczęła wykonywać odpowiednie ruchy dźwignią i przełącznikiem, zwalniając głowę z myślenia o biegach.

Dzień był brzydki. Pochmurny i szary jak te pola wokół. Starałem się nie patrzyć na nie, skupiając wzrok na drodze.

Wzrok, bo myśli znowu zaczęły wędrować swoimi drogami.

***

Z pustego, bez myśli zamyślenia wyrwał mnie widok miasta przede mną. To już Konin! Jak to było? Na światłach w lewo, paręset metrów, skrzyżowanie prosto, wiadukt, zjazd w prawo i plac po prawej. Naddać się mocno w lewo, bo ciasny wjazd między dwoma drzewami. - przypominam sobie instrukcje szefa.

Jest! Na wiadukcie, z góry, widzę parę naszych ciężarówek po prawej. Przed wjazdem zjeżdżam na lewą stronę ulicy i ostro skręcam w prawo. Gdy kabina mija wjazd, daję trochę w lewo pamiętając o ciągnącym się daleko z tyłu barakowozie. W prawym lusterku obserwuję jego bok i pień drzewa. Zmieści się. Kołuję pod kontenerową stacją trafo. Dojechałem.

***

Nim przyjechał Mietek, wystawiliśmy rozdzielnię i podłączyłem do niej przewód. Drugi jego koniec przepchnęliśmy pod siatką ogrodzeniową przy drzwiach stacji.

Jak ci się jechało? – przywitał mnie szef zaraz po zeskoczeniu ze schodków kabiny dafa którym jechał.

Nieźle, ale słaby silnik ma ta scania. Byle górka i mieszanie biegów w dół.

Zapisz do sprawdzenia. Może wtryski. Co z rozdzielnią?

Dzwoń po elektryków. Wszystko gotowe.

Dobra. A ty dawaj dalej z kablami. Kuchnia i duże karuzele żeby miały szybko prąd.

Ile mamy prądu?

Stąd 200 amper, ale jeszcze sto z drugiego przyłącza, o tam – pokazuje mi ręką.

Postaw tam tę aluminiową skrzynkę i jakoś rozdziel ten prąd. Bierz tych dwóch. Hej, wy! Do Marcina!

Robota szła wolno – jak zawsze w pierwsze przeprowadzki, gdy część załogi jest nowa i nic nie wie. Skończyliśmy o ósmej, bo po ciemku wielu robót nie da się zrobić.

Poszedłem do pokoju, zapaliłem światło i z ulgą siadłem na fotelu. Na nie zaścielonym łóżku stały dwie torby, w kącie pod grzejnikiem kilka par butów, a na podłodze dwie książki, które przez otwarte drzwiczki wypadły z regału.

Trzeba wstać, zrobić porządek w pokoju i wziąć prysznic – pomyślałem niechętnie.

Zaraz wstanę. Jest po ósmej, mam parę godzin. Ściągnę buty i nogi położę wyżej, na łóżko. Odpoczną... A więc sezon rozpoczęty. Pierwszy przerzut, pierwszy montaż na pierwszym placu... Który to już sezon? – myślę leniwie, bo nic mi się nie chce. Dlaczego? Jestem zmęczony? Wsłuchuję się w siebie, ale znajduję tylko piekące stopy. To przez nich tak dobrze mi się siedzi.

Siedzę, a jedyną czynnością do której zmusiłem się, było wyciągnięcie nóg pod drzwi.

Zaraz wstanę i wezmę się za porządki. Zaraz to zrobię...

Dlaczego jestem taki... oklapnięty?

Sezon rozpoczęty.... rozpoczęty......... dlaczego?, przecież sezon rozpoczęty. Wyjechaliśmy.... tak, wyjechaliśmy: nowa ciężarówka, nowa łazienka za ścianą i nowy sezon...

Nic się nie zaczęło, a już na pewno nic nowego. Po prostu dzisiaj zamieniłem jeden kołowrót na drugi. Jednakowo szare dni zimowe zamknięte w hali warsztatu lub w czterech ścianach pokoju z ciemnymi ślepiami okna, dzisiaj zamienione zostały na ciąg miast, placów, montaży i demontaży urządzeń, na nocną drogę i piasek w oczach z niewyspania. Ta różnorodność też jest monotonią przez swoje cotygodniowe i coroczne powtarzanie się. Wiem, co będę robił za miesiąc, za rok, chociaż mogę nie wiedzieć w jakim mieście będę pracował w przyszłym tygodniu. Ale jaka to różnica? Czasami wyjdę na miasto i znowu zdarzy mi się stać na czerwonym świetle zastanawiając, w jakim mieście jestem. Za karuzelami będzie widać inne drzewa i domy, a sklep, do którego wyskoczę po papierosy czy gazetę będzie w innym miejscu. Wiosnę na początku sezonu i jesień jego końca poznam po krótszym dniu pracy i swetrach pod kurtką. Gdy odłożę je na górną półkę w szafie, będzie lato. Krótkie i deszczowe dni będą oznaczały bliski powrót do brudnego i śmierdzącego warsztatu. W środku którejś nocy zimowej usłyszę wystrzały petard i będzie to oznaczać zatoczenie kolejnego koła.

Kolejny rok. Inna cyferka na końcu daty.

Cała zmiana.

Muszę coś zrobić – myśli mi się, ale samo się myśli, bo ja patrzę na dwie nabrzmiałe moim majątkiem, stojące na łóżku torby, i jedyne co odczuwam, to niechęć. Nawet gorzej, bo zniechęcenie.

Jak to się stało, że tyle lat minęło?

(…)

I co?

Nic...

Tak, czytałem dziesiątki książek z jakichś dziwnych dziedzin wiedzy, ale czy to wystarczy, aby zapełnić życie, skoro było jedynie zapełnieniem wieczornych godzin? Czym zapełnić ten ciąg godzin, dni i miesięcy, abym nie miał takich wieczorów, jak ten?

Rozejrzałem się bezradnie po pokoju, jakbym w jego ścianach szukał pomocy, bo właśnie uświadomiłem sobie, że jedyny sposób jest dla mnie nieosiągalny, a jest nim istnienie celu. Czegoś, ku czemu będzie dążył ten ciąg dni i pracy, który jest moim życiem. Do jakiego celu mam dążyć?

Ech! – spojrzałem na torby – trzeba ruszyć dupę i brać się za robotę i to bez względu na istnienie jakiegoś nadrzędnego celu, bo muszę iść się umyć, a ręcznik i mydło w torbie.

Już miałem wstawać, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.

Proszę! – krzyknąłem.

Przepraszam – w otwartych drzwiach stała moja sąsiadka.

Chce pożyczyć cukru? – pomyślałem niechętnie. Chyba nie, bo nie ma szklanki.

Proszę, pani wejdzie – wstałem z fotela.

Nie, nie. Panie Marcinie, nie mogę sobie poradzić z telewizorem i pomyślałam... – przerwała, obrzucając pokój szybkim spojrzeniem, a zatrzymując je na torbach.

A... tak. Oczywiście. Już idę.

Wie pan, nie znam tutaj nikogo. Nie chciałam przeszkadzać.

W porządku.  Nie ma sprawy, naprawdę. Chodźmy.

Jej pokój wyglądał tak, jakby mieszkała w nim długi czas. Na ściennej półce i blacie szafki nocnej stały różne drobiazgi, a w uchylonych drzwiach szafy zobaczyłem poukładane na półkach ubrania. Tylko otwarte tekturowe pudło z telewizorem na podłodze nie pasowało tutaj.

Nie wiem, jak podłączyć – pokazała ręką pudło.

Zajrzałem za szafkę: na ścianie było gniazdo antenowe i obok dwa sieciowe.

A ma pani przewód antenowy i końcówki do niego?

Końcówki?.. Nie mam nic.

Rano powiem Darkowi żeby kupił i wtedy podłączę.

Przepraszam za kłopot. Myślałam, że tylko do gniazdka podłączyć... Na co pan patrzy?

Na szafce, w małym flakoniku stało kilka tulipanów. Byłem zaskoczony ich widokiem, bo u mnie na stoliku różne rzeczy się poniewierały, kiedyś znalazłem tam dwukilowy młotek, który zawieruszył mi się dzień wcześniej, ale kwiaty? Te kwiaty były... wyciągnąłem rękę aby je dotknąć, ale zaraz cofnąłem.

Niby zwykłe tulipany, ale ładne.

Prawda? Też tak pomyślałam i dlatego kupiłam je na targu. Tutaj obok.

Przepraszam. Muszę iść. Nie rozpakowałem się jeszcze.

Męcząca ta praca, prawda?

Można przywyknąć. Ma pani klucz do łazienki?

Mam. Mietek mi dał.

To... dobranoc pani.

Dobranoc, panie Marcinie.

W torbach dogrzebałem się do mydła i ręcznika, wziąłem prysznic w tej nowej, jeszcze czystej łazience, przestawiłem torby na fotel i byle jak rozłożywszy pościel położyłem się spać z postanowieniem zrobienia porządków jutro.

Minął pierwszy dzień sezonu – pomyślałem obojętnie usypiając.

--------------------------------

Dla odmiany może jeden fragment z środkowej części powieści, gdy jej bohaterowie mniej są do siebie zjeżeni.

---------------------------------------

Wieczorem siedziałem w swoim pokoju, nieuważnie czytając jakąś książkę. Starałem się skupić nad tekstem aby pojąć sens słów, ale przez jakiś dziwny niepokój we mnie nie mogłem. Przez szparę w uchylonych drzwiach pokoju wchodziło chłodne powietrze wiosennej nocy, a z nim... ten niepokój.

Wstałem, ubrałem się i wyszedłem. Za ostatnim wozem przeskoczyłem ogrodzenie i rozejrzałem się wokół.

Opodal, na wydeptanym trawniku, bieliło się drzewo całe w kwiatach. Podszedłem, poczułem zapach i zrozumiałem: to wiosna. Zapach majowej nocy. Długo patrzyłem na delikatne płatki drobnych kwiatków, słuchając siebie, swoich dalekich, prawie zapomnianych wspomnień. W końcu poczułem żałość i łzy stanęły mi w oczach. Odwróciłem się i poszedłem do siebie. Noc majowa – prychnąłem zły, nie wiem, na co. Dla kogo ta noc majowa!?

Ten głos usłyszałem stojąc pod drzwiami i szukając w kieszeni kluczy. To był głos kobiety. Pół śpiewała, pół recytowała słowa głosem pełnym żalu do wtóru przejmującego dźwięku skrzypiec. Dźwięki dochodziły z pokoju Jasi; cicho podszedłem pod jej drzwi, oparłem się o ścianę i zamarłem w bezruchu, oczarowany tym głosem. Po chwili usłyszałem dźwięki orkiestry symfonicznej i kobieta zaczęła śpiewać.

Nie wiedziałem o czym śpiewa, nie wiedziałem czego słucham, ale słuchałem całym sobą, bo w jej głosie było jakieś przejmujące, bolesne piękno. Żal był, skarga i duma.

Pieśń śpiewała kobieta zraniona w swoich uczuciach.

Jak można zostawić kobietę, która tak śpiewa? – pomyślało mi się.

Nie zdążyłem zastanowić się nad sensem tej myśli, bo drzwi otworzyły się, wyszła Jasia i stanęła, zdumiona, widząc mnie pod ścianą.

Marcinie... chyba przestraszyłeś mnie. Co tak stoisz?

Przepraszam. Słuchałem. Co to było?

Podobało ci się? To Giuseppe Verdi.

Verdi?... Ten od oper?

Ten od oper.

Jasiu, to jest... – chwilę szukałem właściwego słowa.

To jest piękne – dokończyłem, zaskoczony wypowiedzianym słowem.

Byłem zaskoczony i zdziwiony. Przecież nigdy, ilekroć zdarzyło się mi gdzieś słyszeć operowe pieśni, nie znajdowałem w nich nic ładnego. Wprost przeciwnie: ten wysoki, wibrujący głos raził mnie i moje uszy, a teraz...

Chcesz posłuchać?

Chcę.

To idź do pokoju. Właśnie szłam po wodę. Wypijesz herbatę?

Siedziałem na złożonej wersalce i patrzyłem na Jasię krzątającą się przy szafce. Na jej dłonie patrzyłem. Na te jej odstające kciuki.

Co tak patrzysz?

Jasiu – podniosłem głowę – puścisz mi jeszcze raz tamtą... pieśń?

Arię Violetty?

No... to, co słuchałem pod drzwiami.

To aria Violetty z trzeciego aktu "Traviaty". Masz herbatę – podała mi kubek i siadła obok, biorąc pilota.

Nie słyszałeś "Traviaty"?

Wiesz... nie słucham oper. Nie podobają mi się.

Czyli coś się dzisiaj zmieniło. To słuchaj.

Ta... aria słuchana drugi raz była jeszcze piękniejsza. Słuchając jej, widziałem piękną, nieszczęśliwie kochającą kobietę.

Dlaczego?

Dlaczego ona jest... nieszczęśliwa? – zapytałem.

Jasia spojrzała na mnie jakby zdziwiona.

Bo jest bardzo chora i nie ma przy niej jej ukochanego.

A on? Kocha ją?

Kocha, ale nie mogli być razem. On był z dobrego domu, a Violetta w przeszłości była... kurtyzaną.

Czyli teraz nie jest nią?

Nie. Gdy poznała i pokochała Alfreda, zerwała z dawnym życiem.

To czemu nie są razem?

Wiesz, to stare czasy, osiemnasty wiek, presja środowiska. Konwenanse.

Rozumiem. Głupie to. Z miłości nie można rezygnować, a już na pewno nie dla konwenansów.

Jasia znowu spojrzała na mnie uważnie.

Co tak patrzysz?

Bo... Czemu nie pijesz herbaty?

Jak się kończy ta opera? – upiłem łyk. Herbata miała smak malin.

Alfred przyjeżdża do niej, planują wspólną przyszłość, ale Violetta umiera.

No tak... Tylko bajki dobrze się kończą.

----------------------------------------- 

Arii Violetty "Addio del passato" wysłuchacie tutaj.

tutaj ta sama aria w wykonaniu legendarnej Marii Callas. 

--------------------------------- 

Na życzenie Janka dodaję jeszcze jeden fragment. To parę obrazków z pracy w lunaparku. Wszystkie zdarzenia i dialogi są oryginalne, nic nie wymyśliłem poza imionami.

------------------------- 

Siedzę "na kasie". Jest chmurne, lipcowe południe. Siedzę i gapię się na kałuże gęsto rozlane po placu, na nielicznych klientów meandrujących między nimi w poszukiwaniu suchej drogi, i nic mi się nie chce. Czuję się tak, jakby zwały szarych chmur nade mną miały zaraz spaść na ten błotnisty plac i przygnieść mnie. Sięgam do gazety i przeglądam ją: sieczka krótkich tekstów pomieszanych z nakładającymi się na siebie zdjęciami. Krzykliwe tytuły ponad jakimiś pierdołami udającymi ważne wiadomości, a na koniec zdjęcie roznegliżowanej panienki. To jakiś szmatławiec i nie dziwię się, że kosztuje złotówkę.

– Czy ta kolejka jedzie do tyłu? – pyta twarz w okienku.

– Tak, ale tylko chwilę, w czasie rozpędzania się.

– Widzisz – mówi twarz do córki – nie pojedziemy, bo to się przekręca głową w dół.

– Nie przekręca się – mówię.

– Przecież mówił pan, że tak.

– Pytał pan, czy kolejka jedzie do tyłu. Tak, jedzie od tyłu.

– To jak w końcu jest? Przekręca się, czy nie?

– Nie.

– Na pewno? Mówi pan, jakby sam nie był pewien.

Odrywam wzrok od niego i patrzę przez szybę w górę. Na tle chmur uwija się całe stado jaskółek.

Nigdy nie widziałem ich tak dużo – myślę.

– Chodźmy, dziecko. Nie dogadam się z tym... panem – słyszę.

Czuję złość w sobie. Chciałbym otworzyć drzwi kasy i krzyknąć coś do tego faceta, ale patrzę w górę, na jaskółki. Widzę, jak jedna z nich, ta, która zmagała się z wiatrem mocno trzepocząc skrzydłami, robi nagle zwrot i z nieruchomo rozpostartymi ramionami mknie, szybsza od wiatru, wirażując między swoimi koleżankami. Szukam jej między wierzchołkami drzew, ale od okienka słyszę stukanie. Opuszczam wzrok i widzę uśmiechniętą kobietę. Ma zielone oczy i piękne dłonie o szczupłych, długich palcach.

– Przepraszam że przeszkadzam. Kupię bilet i już mnie nie ma.

– Szkoda – mówię, wyciągając rękę po pieniądze.

Pracuję automatycznie, bez zaangażowania myśli. Kwoty za sprzedawane bilety wyskakują mi w głowie, a dłonie same sięgają do segregatora po właściwe monety reszty.

– Czy wszystkie karuzele są po cztery złote? – pyta klientka, mając tuż przed sobą duży, drukowany cennik.

– Nie.

– A ta z konikami ile kosztuje?

– Cztery.

– Czyli jednak wszystkie są po cztery – stwierdza klientka.

Patrzę na jej włosy – blondynka, ale farbowana. Nie chce mi się rozmawiać z nią. Wyglądam przez okno szukając jaskółek, a odchodząca kobieta mówi:

– Debil – nie wiem, czy do mnie, czy do siebie, ale niewątpliwie o mnie.

Może jednak jej włosy nie są farbowane? – myślę.

– Marcin, micha. – w drzwiach stoi Iwona, jedna z kasjerek. Ma zastąpić mnie na obiad.

– Marcin, zobacz co ten cham mi przysłał! – pokazuje mi telefon. – Prosiłam go, żeby ściszył głośniki, bo nic nie słyszę, co klienci mówią.

– Nie ściszę, do c..uja. – czytam na ekranie. Nadawca: Siwy. To ksywka jednego z kolegów. Faktycznie, ma włosy siwe, mimo że nie ma trzydziestki.

– To smsem ci odpowiedział?

– Bo ja też mu wysłałam.

– A co napisałaś?

– Normalnie – wzrusza ramionami.

– Napisałam: ścisz głośniki, do ku..wy nędzy.