Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 11 marca 2025

Bez tytułu

 

Kilkanaście lat temu napisana i odłożona powieść. Nie doczekała się tytułu ani mojej chęci podjęcia starań o wydanie. O czym jest? O czasie. O dwojga życiowych rozbitkach spotykających się – a jakże! – w lunaparku i o stopniowej a radykalnej odmianie ich życia.

Poniżej fragmenty pierwszego rozdziału.

-----------------------------------------------------------

Czas...

Czas...

Zima, zima, ciągle zima, bez końca i bez początku.

Czy zima jest wieczna?

Mgnienie lata i oto listopad otwiera przede mną swe nieskończone przestrzenie szarego czasu.

Praca.

Praca i sen.

Praca, sen i ciemność.

Budzę się, zapalam światło i widzę czarne okno. Ubieram się i ciemność pochłania mnie, idącego do pracy. Warsztat wypluwa mnie ze swego hałaśliwego i śmierdzącego wnętrza w objęcia ciemności. Myję się, przebieram, idę do sklepu: ciemność przerywana kołyszącą się na wietrze lampą. Jem to, co wczoraj i tydzień temu... nie pamiętam.

Jaki dzisiaj dzień tygodnia? - umysł budzi się z otępiającego zapatrzenia w stary kalendarz na ścianie.

Wczoraj była niedziela, a więc dzisiaj poniedziałek... Nie, wolny dzień był dwa dni temu, czyli dzisiaj wtorek.

A jaki dzisiaj dzień miesiąca?

Po namyśle wyciągam rękę po telefon i w nim szukam odpowiedzi.

Dzisiaj jest piąty dzień lutego, czwartek.

Patrzę na ekran i przychodzi mi do głowy myśl, że niepotrzebnie trzymam ten telefon. Po co, skoro on ciągle milczy?

Co się stało z środą?

Jak to jest z tym czasem, że każdy dzień rozciąga swój szereg pustych godzin w nieskończoność, wlecze je, czarne, bez końca i początku, a później, gdy jakimś cudem przetrwam tydzień, spoglądam wstecz i widzę tylko jeden dzień, czasami dwa?

Ledwie minie naznaczone poniedziałkowym piętnem niedzielne popołudnie, ledwie zmuszę się do wstania, a już czwartek, piątek. Niedziela sąsiaduje z niedzielą, bo między nimi ledwie dwa dni z których nic nie pamiętam, bo i nie ma co zapamiętać.

Praca i sen.

Praca, sen i ciemność.

***

Marcin, czy ty nie zrobiłeś tej klapy za delikatnej? Ona wygina się przy podnoszeniu.

Fasada na niej ma ją usztywniać. Pracować jako konstrukcja nośna. Jest odpowiednio skratowana. Wyliczyłem, że...

Zrób próby obciążeniowe, tak ze 150%.

Miałem tak zrobić w sobotę – żeby do poniedziałku na podniesionej klapie wisiały te bębny hamulcowe jako obciążenie.

Aż tyle ich?

800 kilo, 200%.

Nie za dużo?

Nie, chodzi o wiatr.

Dobra. A o tych rozkręcanych stabilizatorach myślałeś?

.. Zapomniałem. Siądę nad tym.

A rozrysowałeś układ tych listew świetlnych?

... Nie.

Nic ci nie jest? Coś ostatnio ciągle zapominasz.

Nie, nic. Mam kłopoty.

Z czym?

Z czasem.

***

Nieskończenie jednostajny, powolny cykl zmian pór roku, dzisiaj dał mi się dostrzec. O siedemnastej wyszedłem z warsztatu i gdy podniosłem wzrok jak zwykle utkwiony pod nogi, spostrzegłem, że jest jeszcze widno.

Poczułem w sobie niepokój wobec niewzruszonej maszynerii czasu. Bezsens ciągłej pracy wobec zmian pór roku, wobec mijania czasu, ale także bezsens czasu, który wypełnia jedynie praca. Uświadomiłem sobie, że któregoś dnia stanę przed drzewem i zobaczę liście.

Nazajutrz rano, w kołowrocie powtarzających się bez końca czynności dnia powszedniego, zobaczę, że te liście żółkną, a po południu opadną i drzewo wyciągnie do mnie swe obnażone konary. Obudzę się do nowego dnia w ciemności i znowu będzie mi ona towarzyszyła miesiącami, aż któregoś popołudnia dzień zaskoczy mnie swoim trwaniem.

Po co to wszystko? Albo inaczej: kim jestem wobec czasu? Po co został mi dany? Dany? A może po prostu: po co go mam? Jaki w tym sens?

(…)

Nad czym siedzisz? – do pokoju wszedł Mietek, mój szef.

Ten podest w mieszkalnej scanii.

Tylko nie wymyślaj. Za dwa tygodnie ma być gotowe. Wyjeżdżamy w objazd.

A masz nową kasjerkę?

Mam. Poznasz ją w niedzielę przed wyjazdem. Zajmie ten pierwszy pokój w twojej scanii.

Znowu będą hałaśliwe przyjątka do świtu, a ja nie będę mógł spać.

Nie będzie. Ona jest w twoim wieku i jest już babką.

Babki też bywają rozrywkowe.

Nie ona. Mów, coś wymyślił mi tutaj – Mietek nachyla się nade mną, patrząc w rysunki.

***

Wstałem nieprzytomny i starając się nie myśleć o czekającym mnie całym dniu pracy, szykowałem się do wyjścia. Zasiedziałem się w nocy nad książką i teraz nawet ranna kawa nie może ocucić mnie. Cieszyłbym się z takich nocnych czytań, jak kiedyś, w dawnych czasach, ale teraz było inaczej, bo czytałem tak długo nie tyle ze względu na lekturę, co na sen. Chcąc usnąć w miarę szybko, muszę kłaść się spać bardzo późno i spać niewiele. Wychodząc, spojrzałem w okno: poniżej reprodukcji przedstawiającej ukwieconą łąkę, przez niezasłonięty pasek szyby zobaczyłem jaśniejące niebo na wschodzie.

Dzisiaj będzie ładny dzień, pomyślałem.

Plac przeszedłem patrząc pod nogi i gdy drzwi warsztatu zamknęły się za mną z hukiem – jak zwykle, podniosłem głowę na ścienny zegar. Była siódma. Miałem iść dalej, ale stałem i patrzyłem na ścianę: była w brązowych zaciekach, szara od gromadzonego latami na niej kurzu, a pod sufitem, między sterczącymi jakimiś starymi kablami, zwisały pajęczyny. Biel, pierwotny kolor ściany, widać było na dole, w jednym miejscu, gdzie ktoś niedawno skierował na nią strumień farby z pistoletu, sprawdzając jego działanie.

Wstrząsnąłem się, zawróciłem i wybiegłem na dwór.

Słońce świeciło między nagimi, czarnymi gałęziami drzew. Miało czysty kolor płynnej miedzi. Spojrzałem na szare wrota warsztatu: wokół dźwigni zamka widać było ślady tysięcy brudnych rąk, a dołem widoczne aż stąd rdzawe dziury.

Zacisnąłem mocno powieki i stałem tak chwilę. Gdy otworzyłem je, słońce było jaśniejącym złotem.

Stałem i patrzyłem na nie, aż w końcu otworzyły się drzwi warsztatu i usłyszałem wołanie.:

Majster, co jest, kurwa?! Zabłądziłeś?

Zacisnąłem pięści i poszedłem w stronę uchylonych drzwi.

***

W niedzielę wybrałem się za miasto, do tego lasu, który daleką, czarną linią zamykał mi horyzont z okna pokoju. Był czarno – brązowy, wymarły i smutny. Na brzegu jakiegoś błotnistego duktu leśnego pełnego kałuż, znalazłem kępę krzaków pokrytych baziami. Patrzyłem na ich szary meszek, na lśniące wilgocią czarne gałązki, znowu czując w sobie ten niepokój sprzed paru tygodni.

Jakbym bał się wiosny...

Czułem... wydawało się mi, że pod martwotą zimowego lasu, gdzieś głęboko, od korzeni, zbiera się jakaś przemożna siła, która już niebawem ma w swoim wybuchu odmienić oblicze tej ziemi.

Nie wiosny się bałem, a zmian, jakie niesie ze sobą, bo działy się one w świecie zewnętrznym, a nie we mnie. Poczułem niechęć do wiosny.    Wiosna...w czym ona mi zawiniła?

Zawsze odczuwałem ekscytację z powodu wiosennego wyjazdu w trasę. W ostatnich latach te ożywienie mijało mi szybko, wypierane przez zniechęcenie i monotonię, ale teraz coś się zmieniło. Zrozumiałem, że niezauważalnie przekroczyłem jakąś granicę, za którą nie ma prawie nic, bo tylko szare pustkowie wypełnione ogłupiającą pracą i szarpiącymi nerwy wspomnieniami. Ta zima tak mi dokuczyła, bo ona była.. nie: ona jest we mnie. Siedzi mi w piersi zabierając ostatnie moje radości. Zrozumiałem, że jeśli nie pozbędę się jej gaszącego wszystko tchnienia, zawładnie mną całkowicie czyniąc ze mnie zgorzkniałego, starego człowieka.

Ale jak to zrobić, skoro jest we mnie jednocześnie pragnienie zmian i strach przed nimi? Opancerzyłem się przed kolejnymi zranieniami, zamykając się w ten sposób przed ludźmi. Dobrze, tak chciałem, ale jakoś tak wyszło, że do tego doszło zamknięcie przed... wszystkim.

Jak to zmienić? Ku czemu się zwrócić, aby odnaleźć w sobie coś, cokolwiek, co nadałoby barwy mojemu życiu?

Ze smutnej zadumy wyrwała mnie jakaś zmiana w otoczeniu. Podniosłem głowę i rozejrzałem się: to słońce! Niebo przetarło się nieco i poprzez gałęzie drzew nade mną zobaczyłem skrawek czystego błękitu. Syciłem wzrok jego słoneczną jaskrawością i czułem wstępującą we mnie otuchę. Spojrzałem na gałązki krzewu: obwieszone były błyszczącymi kropelkami wody. Zadziwiony urokiem wyciągnąłem rękę dotykając ich, a one spłynęły zimnem po palcach, na nadgarstek.

Nie dam się pochłonąć przez smutek tego szarego czasu - pomyślałem.

Rozejrzałem się raz jeszcze po tak nagle rozjaśnionym lesie, a wzrok zatrzymałem na napęczniałych pąkach pochylającej się ku mnie gałęzi drzewa.

A wy pomożecie mi w tym. Podzielicie się ze mną tą pierwotną siłą, która budzi się w was, abym i ja mógł się nią nasycić i tak jak wy, na przekór wszystkim przeszkodom, poczuć w sobie niecierpliwe oczekiwanie.

(…)

Kasjerkę zobaczyłem w niedzielne, chmurne popołudnie, na tym nowym podeście błyszczącym czystą, aluminiową blachą.

Byłem zajęty przenoszeniem swoich rzeczy z pokoju na górze, do pokoiku w scanii. Wyszedłem z niego z dwoma pustymi torbami, gdy ona wchodziła na schody, prowadzona przez Mietka.

O, Marcin! Dobrze, że jesteś. Poznaj naszą nową kasjerkę.

Marcin Niewiadomski – wyciągnąłem do niej dłoń.

Nim odpowiedziała i puściłem jej rękę, zauważyłem okrągłą, sympatyczną twarz i zmarszczki wokół szarych oczu, którymi przez moment patrzyła na mnie.

Galewska... Janina.

To teraz chodź zobaczyć swój pokój, Janka. Marcin, będziecie sąsiadami.

... To dobrze – nie wiedziałem, co powiedzieć.

Uśmiechnęła się do mnie, nachylając się po swoją torbę, ale Mietek był szybszy.

Przenosisz się? – zapytał, ale nie czekając odpowiedzi poszedł w stronę drzwi jej pokoju.

Wziąłem swoje torby i poszedłem na górę po resztę rzeczy.

Zdawało się mi, że mało ich mam, ale robiłem już trzeci taki kurs.

O swojej sąsiadce myślałem tylko przez chwilę, gdy zbierając z blatu biurka jakieś drobiazgi, przypomniał mi się jej uśmiech. Był... nieśmiały? Raczej niepewny.

Ona chyba faktycznie nie będzie urządzać nocnych imprez. Wszystko zabrałem? – rozglądam się po pokoju.

Zostało tylko robocze ubranie, które założę jutro, przybory toaletowe, telefon z ładowarką i czajnik z kubkiem na ranną kawę. Chyba wszystko.

Zaniosę te graty i sprawdzę, czy silnik w scanii odpala – pomyślałem. Po wymianie filtrów paliwowych miałem kłopoty z odpowietrzeniem instalacji paliwowej.

Na placu Mietek z kasjerką wsiadali do jego samochodu.

Marcin, to do jutra. Pamiętaj, szósta rano. A z Janką spotkacie się już na placu.

Do jutra. Do widzenia pani – ukłoniłem się.

Do zobaczenia, panie Marcinie. – uśmiechnęła się kącikami ust i wsiadła do samochodu.

Jutro wyjazd... – myślałem, stojąc nad garnuszkiem podgrzewanej w kuchni zupy.

To dobrze. Wyjazd to taki symboliczny koniec zimy. Koniec ciemności, bo dzień zimowy oglądam tylko przez wysokie okna w warsztacie.

Nagle, nie wiadomo dlaczego, zapragnąłem widoku słońca. Byłem zdziwiony intensywnością tego pragnienia tym bardziej, że uświadomiłem sobie, jak długo nie odczuwałem takiej potrzeby. Co się ze mną stało, czy raczej co się dzieje? Przecież w dawnych latach było inaczej: była we mnie potrzeba częstego kontaktu z przyrodą i żywa na nią reakcja, a teraz...

To przez tę pracę! Ogłupiającą, nerwową harówę po 300 i więcej godzin miesięcznie, w tej hali, gdzie smród, hałas i trupie światło jarzeniówek.

To przez tę zimę! Wiecznie zapłakane bure niebo, przejmujące zimno i ciągłe ciemności. Przez tę breję pod nogami i rozpaczliwie smutne, nagie i czarne drzewa.

Człowiek nie powinien tyle pracować, a zima powinna trwać miesiąc!

Może jutro, gdy wyjdę na dwór, zobaczę słońce?

***

Budzik obudził mnie pół do szóstej. Kiedy otworzyłem oczy, spojrzałem na widoczny przez małe okno skrawek nieba.

Było szaro – bure.

Zamknąłem oczy próbując znaleźć w sobie chęci do rozpoczęcia nowego dnia. Nic z tego nie wyszło i musiałem zadać sobie gwałt, by wstać.

Później, siedząc z kubkiem kawy w ręku, wodziłem wzrokiem po tym pokoju, w którym spędziłem pięć jesiennych i zimowych miesięcy. Ile to już zim przeszło tutaj? Ile ich jeszcze będzie?

Rok temu, dwudziestego któregoś marca siedziałem w tym samym fotelu pijąc kawę i patrząc na związaną paskiem od spodni pościel, gotową do przeniesienia do pokoju w wozie – jak teraz.

Rok temu? Wiem, że minął rok, ale wydaje się, jakby to było miesiąc temu. Puste, jednakowe dni nie wypełniają pamięci. Zlewają się w masę szarą jak to niebo.

Dzisiaj jest poniedziałek, ale przecież dwa dni temu także był poniedziałek! Pamiętam dokładnie, bo tak jak dzisiaj jadłem chleb z dżemem, zapijając kawą. Pamiętam, bo ledwie dwa dni minęło. Wczoraj była niedziela, a przedwczorajszy dzień był całym tygodniem.

Jak to możliwe?

Miesiąc temu wyjechałem w siedmiomiesięczny objazd, a po nim pięć miesięcy pracowałem w warsztacie. Ledwie miesiąc minął...

Jak to możliwe?

Pięć lat temu urodził mi się syn. Gdy patrzyłem na niego, wierzyłem w radosną przyszłość i czułem w sobie chęć jej tworzenia. To było tak niedawno! A teraz Roman ma już 28 lat.

Jak to możliwe?

Przecież minęło ledwie parę lat!

Dlaczego czas się odwrócił ode mnie, stając się moim wrogiem?

Kiedy i jak się to stało?

Z zamyślenia wyrwał mnie rumor na korytarzu. Spojrzałem na telefon – dochodziła szósta, trzeba było iść. Wziąłem związaną pościel i wyszedłem na korytarz. Dwóch nowych pracowników, popędzanych przez kierownika warsztatu, znosiło kolumny głośnikowe.

Szkoda, że przypomnieli sobie o nich. Moje uszy miałyby trochę spokoju - pomyślałem.

Cześć, Marcin – przywitał się ze mną kierownik.

Dobrze, że w końcu jedziecie, bo już mam was dosyć. Będzie trochę spokoju.

Cześć, Marianie. Klucze od pokoju zostawić ci?

Zostaw. Zabrałeś wszystko?

Nie. Zostało w nim pięć moich miesięcy. Nie mogę ich znaleźć.

Chyba cię rozumiem. Nie to, co te szczyle. - machnął ręką na chłopaków - Oni nie wiedzą jeszcze nic o czasie.

A może jest odwrotnie?

Co masz na myśli?

Nie wiem. Ja też nic o nim nie wiem.

Po podniesieniu podestu do pozycji transportowej siadłem w kabinie i zapaliłem silnik. Słuchając jego stłumionego, chrapliwego pomruku, patrzyłem na plac manewrowy. Chłopaki pakowali do kabin i pokoi swoje torby, ktoś dolewał wody do chłodnicy, paru podczepiało przyczepy do ciężarówek. Za moją scanią stał podczepiony barakowóz mieszkalny. W lusterku, daleko w tyle, widziałem koniec zestawu długiego jak pociąg.

Ma ze 25 metrów. Jak zwykle wbrew przepisom – pomyślałem.

Znasz drogę? – drzwi otworzyły się i zobaczyłem Mietka patrzącego do góry, na mnie.

Mam zapisaną.

To jedź. Stań od strony torów, przy stacji trafo. Powinienem być zaraz po tobie. Jadę z autodromem, bo brakuje mi kierowców. Przyjadę, to ustawię cię i zadzwonię do elektrowni po pogotowie. Aha! Renia z kablami już pojechała. Wystawcie rozdzielnię z tymi mniejszymi przekładnikami. Jakie one są?

Dwieście na pięć amperów.

O, to te! I podłącz jakiś krótki przewód 90 milimetrów. Wystarczy z dziesięć metrów. Tachograf wypełniłeś?

Wypełniłem.

To w drogę!

Podniósł kciuk, odpowiedziałem mu machnięciem ręki i włączyłem bieg.

Sezon rozpoczęty – pomyślałem, kołując wolno w stronę bramy.

***

Przez pierwszą godzinę jazdy czułem się niepewnie w nowym dla mnie samochodzie i co chwila kontrolowałem wskaźniki na desce rozdzielczej oraz tor jazdy ciągnionego barakowozu, którego boki widziałem w lusterkach wstecznych. Najgorzej mi szło z biegami, gdy trzeba było zredukować poniżej piątego. Jak to w scaniach, ten samochód miał "niską" i "wysoką" skrzynię biegów uruchamianą przełącznikiem na dźwigni zmiany biegów. Więc niskie biegi do piątego, a szósty, to z powrotem pierwszy z jednoczesnym przełączeniem na biegi wysokie. Siódmy to drugi, ósmy to trzeci i tak dalej, do dziesiątego, czyli piątego wysokiego. Znaczyło to, że zredukowanie z dziesiątego na piąty nie wymagało używania dźwigni, a tylko przełączenie przełącznika na niej w dolną pozycję. Przełączenie z dziesiątego na czwarty, to włożenie dziewiątego i zmiana pozycji przełącznika, czyli redukcja o pięć biegów w dół.

Wariactwo!

Kilka razy pomyliła mi się ta matematyka i w rezultacie albo dławiłem silnik na zbyt wysokim biegu, albo odwrotnie – po puszczeniu sprzęgła diesel wył na trzech tysiącach obrotów. Jednak stopniowo ręka sama zaczęła wykonywać odpowiednie ruchy dźwignią i przełącznikiem, zwalniając głowę z myślenia o biegach.

Dzień był brzydki. Pochmurny i szary jak te pola wokół. Starałem się nie patrzyć na nie, skupiając wzrok na drodze.

Wzrok, bo myśli znowu zaczęły wędrować swoimi drogami.

***

Z pustego, bez myśli zamyślenia wyrwał mnie widok miasta przede mną. To już Konin! Jak to było? Na światłach w lewo, paręset metrów, skrzyżowanie prosto, wiadukt, zjazd w prawo i plac po prawej. Naddać się mocno w lewo, bo ciasny wjazd między dwoma drzewami. - przypominam sobie instrukcje szefa.

Jest! Na wiadukcie, z góry, widzę parę naszych ciężarówek po prawej. Przed wjazdem zjeżdżam na lewą stronę ulicy i ostro skręcam w prawo. Gdy kabina mija wjazd, daję trochę w lewo pamiętając o ciągnącym się daleko z tyłu barakowozie. W prawym lusterku obserwuję jego bok i pień drzewa. Zmieści się. Kołuję pod kontenerową stacją trafo. Dojechałem.

***

Nim przyjechał Mietek, wystawiliśmy rozdzielnię i podłączyłem do niej przewód. Drugi jego koniec przepchnęliśmy pod siatką ogrodzeniową przy drzwiach stacji.

Jak ci się jechało? – przywitał mnie szef zaraz po zeskoczeniu ze schodków kabiny dafa którym jechał.

Nieźle, ale słaby silnik ma ta scania. Byle górka i mieszanie biegów w dół.

Zapisz do sprawdzenia. Może wtryski. Co z rozdzielnią?

Dzwoń po elektryków. Wszystko gotowe.

Dobra. A ty dawaj dalej z kablami. Kuchnia i duże karuzele żeby miały szybko prąd.

Ile mamy prądu?

Stąd 200 amper, ale jeszcze sto z drugiego przyłącza, o tam – pokazuje mi ręką.

Postaw tam tę aluminiową skrzynkę i jakoś rozdziel ten prąd. Bierz tych dwóch. Hej, wy! Do Marcina!

Robota szła wolno – jak zawsze w pierwsze przeprowadzki, gdy część załogi jest nowa i nic nie wie. Skończyliśmy o ósmej, bo po ciemku wielu robót nie da się zrobić.

Poszedłem do pokoju, zapaliłem światło i z ulgą siadłem na fotelu. Na nie zaścielonym łóżku stały dwie torby, w kącie pod grzejnikiem kilka par butów, a na podłodze dwie książki, które przez otwarte drzwiczki wypadły z regału.

Trzeba wstać, zrobić porządek w pokoju i wziąć prysznic – pomyślałem niechętnie.

Zaraz wstanę. Jest po ósmej, mam parę godzin. Ściągnę buty i nogi położę wyżej, na łóżko. Odpoczną... A więc sezon rozpoczęty. Pierwszy przerzut, pierwszy montaż na pierwszym placu... Który to już sezon? – myślę leniwie, bo nic mi się nie chce. Dlaczego? Jestem zmęczony? Wsłuchuję się w siebie, ale znajduję tylko piekące stopy. To przez nich tak dobrze mi się siedzi.

Siedzę, a jedyną czynnością do której zmusiłem się, było wyciągnięcie nóg pod drzwi.

Zaraz wstanę i wezmę się za porządki. Zaraz to zrobię...

Dlaczego jestem taki... oklapnięty?

Sezon rozpoczęty.... rozpoczęty......... dlaczego?, przecież sezon rozpoczęty. Wyjechaliśmy.... tak, wyjechaliśmy: nowa ciężarówka, nowa łazienka za ścianą i nowy sezon...

Nic się nie zaczęło, a już na pewno nic nowego. Po prostu dzisiaj zamieniłem jeden kołowrót na drugi. Jednakowo szare dni zimowe zamknięte w hali warsztatu lub w czterech ścianach pokoju z ciemnymi ślepiami okna, dzisiaj zamienione zostały na ciąg miast, placów, montaży i demontaży urządzeń, na nocną drogę i piasek w oczach z niewyspania. Ta różnorodność też jest monotonią przez swoje cotygodniowe i coroczne powtarzanie się. Wiem, co będę robił za miesiąc, za rok, chociaż mogę nie wiedzieć w jakim mieście będę pracował w przyszłym tygodniu. Ale jaka to różnica? Czasami wyjdę na miasto i znowu zdarzy mi się stać na czerwonym świetle zastanawiając, w jakim mieście jestem. Za karuzelami będzie widać inne drzewa i domy, a sklep, do którego wyskoczę po papierosy czy gazetę będzie w innym miejscu. Wiosnę na początku sezonu i jesień jego końca poznam po krótszym dniu pracy i swetrach pod kurtką. Gdy odłożę je na górną półkę w szafie, będzie lato. Krótkie i deszczowe dni będą oznaczały bliski powrót do brudnego i śmierdzącego warsztatu. W środku którejś nocy zimowej usłyszę wystrzały petard i będzie to oznaczać zatoczenie kolejnego koła.

Kolejny rok. Inna cyferka na końcu daty.

Cała zmiana.

Muszę coś zrobić – myśli mi się, ale samo się myśli, bo ja patrzę na dwie nabrzmiałe moim majątkiem, stojące na łóżku torby, i jedyne co odczuwam, to niechęć. Nawet gorzej, bo zniechęcenie.

Jak to się stało, że tyle lat minęło?

(…)

I co?

Nic...

Tak, czytałem dziesiątki książek z jakichś dziwnych dziedzin wiedzy, ale czy to wystarczy, aby zapełnić życie, skoro było jedynie zapełnieniem wieczornych godzin? Czym zapełnić ten ciąg godzin, dni i miesięcy, abym nie miał takich wieczorów, jak ten?

Rozejrzałem się bezradnie po pokoju, jakbym w jego ścianach szukał pomocy, bo właśnie uświadomiłem sobie, że jedyny sposób jest dla mnie nieosiągalny, a jest nim istnienie celu. Czegoś, ku czemu będzie dążył ten ciąg dni i pracy, który jest moim życiem. Do jakiego celu mam dążyć?

Ech! – spojrzałem na torby – trzeba ruszyć dupę i brać się za robotę i to bez względu na istnienie jakiegoś nadrzędnego celu, bo muszę iść się umyć, a ręcznik i mydło w torbie.

Już miałem wstawać, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.

Proszę! – krzyknąłem.

Przepraszam – w otwartych drzwiach stała moja sąsiadka.

Chce pożyczyć cukru? – pomyślałem niechętnie. Chyba nie, bo nie ma szklanki.

Proszę, pani wejdzie – wstałem z fotela.

Nie, nie. Panie Marcinie, nie mogę sobie poradzić z telewizorem i pomyślałam... – przerwała, obrzucając pokój szybkim spojrzeniem, a zatrzymując je na torbach.

A... tak. Oczywiście. Już idę.

Wie pan, nie znam tutaj nikogo. Nie chciałam przeszkadzać.

W porządku.  Nie ma sprawy, naprawdę. Chodźmy.

Jej pokój wyglądał tak, jakby mieszkała w nim długi czas. Na ściennej półce i blacie szafki nocnej stały różne drobiazgi, a w uchylonych drzwiach szafy zobaczyłem poukładane na półkach ubrania. Tylko otwarte tekturowe pudło z telewizorem na podłodze nie pasowało tutaj.

Nie wiem, jak podłączyć – pokazała ręką pudło.

Zajrzałem za szafkę: na ścianie było gniazdo antenowe i obok dwa sieciowe.

A ma pani przewód antenowy i końcówki do niego?

Końcówki?.. Nie mam nic.

Rano powiem Darkowi żeby kupił i wtedy podłączę.

Przepraszam za kłopot. Myślałam, że tylko do gniazdka podłączyć... Na co pan patrzy?

Na szafce, w małym flakoniku stało kilka tulipanów. Byłem zaskoczony ich widokiem, bo u mnie na stoliku różne rzeczy się poniewierały, kiedyś znalazłem tam dwukilowy młotek, który zawieruszył mi się dzień wcześniej, ale kwiaty? Te kwiaty były... wyciągnąłem rękę aby je dotknąć, ale zaraz cofnąłem.

Niby zwykłe tulipany, ale ładne.

Prawda? Też tak pomyślałam i dlatego kupiłam je na targu. Tutaj obok.

Przepraszam. Muszę iść. Nie rozpakowałem się jeszcze.

Męcząca ta praca, prawda?

Można przywyknąć. Ma pani klucz do łazienki?

Mam. Mietek mi dał.

To... dobranoc pani.

Dobranoc, panie Marcinie.

W torbach dogrzebałem się do mydła i ręcznika, wziąłem prysznic w tej nowej, jeszcze czystej łazience, przestawiłem torby na fotel i byle jak rozłożywszy pościel położyłem się spać z postanowieniem zrobienia porządków jutro.

Minął pierwszy dzień sezonu – pomyślałem obojętnie usypiając.

--------------------------------

Dla odmiany może jeden fragment z środkowej części powieści, gdy jej bohaterowie mniej są do siebie zjeżeni.

---------------------------------------

Wieczorem siedziałem w swoim pokoju, nieuważnie czytając jakąś książkę. Starałem się skupić nad tekstem aby pojąć sens słów, ale przez jakiś dziwny niepokój we mnie nie mogłem. Przez szparę w uchylonych drzwiach pokoju wchodziło chłodne powietrze wiosennej nocy, a z nim... ten niepokój.

Wstałem, ubrałem się i wyszedłem. Za ostatnim wozem przeskoczyłem ogrodzenie i rozejrzałem się wokół.

Opodal, na wydeptanym trawniku, bieliło się drzewo całe w kwiatach. Podszedłem, poczułem zapach i zrozumiałem: to wiosna. Zapach majowej nocy. Długo patrzyłem na delikatne płatki drobnych kwiatków, słuchając siebie, swoich dalekich, prawie zapomnianych wspomnień. W końcu poczułem żałość i łzy stanęły mi w oczach. Odwróciłem się i poszedłem do siebie. Noc majowa – prychnąłem zły, nie wiem, na co. Dla kogo ta noc majowa!?

Ten głos usłyszałem stojąc pod drzwiami i szukając w kieszeni kluczy. To był głos kobiety. Pół śpiewała, pół recytowała słowa głosem pełnym żalu do wtóru przejmującego dźwięku skrzypiec. Dźwięki dochodziły z pokoju Jasi; cicho podszedłem pod jej drzwi, oparłem się o ścianę i zamarłem w bezruchu, oczarowany tym głosem. Po chwili usłyszałem dźwięki orkiestry symfonicznej i kobieta zaczęła śpiewać.

Nie wiedziałem o czym śpiewa, nie wiedziałem czego słucham, ale słuchałem całym sobą, bo w jej głosie było jakieś przejmujące, bolesne piękno. Żal był, skarga i duma.

Pieśń śpiewała kobieta zraniona w swoich uczuciach.

Jak można zostawić kobietę, która tak śpiewa? – pomyślało mi się.

Nie zdążyłem zastanowić się nad sensem tej myśli, bo drzwi otworzyły się, wyszła Jasia i stanęła, zdumiona, widząc mnie pod ścianą.

Marcinie... chyba przestraszyłeś mnie. Co tak stoisz?

Przepraszam. Słuchałem. Co to było?

Podobało ci się? To Giuseppe Verdi.

Verdi?... Ten od oper?

Ten od oper.

Jasiu, to jest... – chwilę szukałem właściwego słowa.

To jest piękne – dokończyłem, zaskoczony wypowiedzianym słowem.

Byłem zaskoczony i zdziwiony. Przecież nigdy, ilekroć zdarzyło się mi gdzieś słyszeć operowe pieśni, nie znajdowałem w nich nic ładnego. Wprost przeciwnie: ten wysoki, wibrujący głos raził mnie i moje uszy, a teraz...

Chcesz posłuchać?

Chcę.

To idź do pokoju. Właśnie szłam po wodę. Wypijesz herbatę?

Siedziałem na złożonej wersalce i patrzyłem na Jasię krzątającą się przy szafce. Na jej dłonie patrzyłem. Na te jej odstające kciuki.

Co tak patrzysz?

Jasiu – podniosłem głowę – puścisz mi jeszcze raz tamtą... pieśń?

Arię Violetty?

No... to, co słuchałem pod drzwiami.

To aria Violetty z trzeciego aktu "Traviaty". Masz herbatę – podała mi kubek i siadła obok, biorąc pilota.

Nie słyszałeś "Traviaty"?

Wiesz... nie słucham oper. Nie podobają mi się.

Czyli coś się dzisiaj zmieniło. To słuchaj.

Ta... aria słuchana drugi raz była jeszcze piękniejsza. Słuchając jej, widziałem piękną, nieszczęśliwie kochającą kobietę.

Dlaczego?

Dlaczego ona jest... nieszczęśliwa? – zapytałem.

Jasia spojrzała na mnie jakby zdziwiona.

Bo jest bardzo chora i nie ma przy niej jej ukochanego.

A on? Kocha ją?

Kocha, ale nie mogli być razem. On był z dobrego domu, a Violetta w przeszłości była... kurtyzaną.

Czyli teraz nie jest nią?

Nie. Gdy poznała i pokochała Alfreda, zerwała z dawnym życiem.

To czemu nie są razem?

Wiesz, to stare czasy, osiemnasty wiek, presja środowiska. Konwenanse.

Rozumiem. Głupie to. Z miłości nie można rezygnować, a już na pewno nie dla konwenansów.

Jasia znowu spojrzała na mnie uważnie.

Co tak patrzysz?

Bo... Czemu nie pijesz herbaty?

Jak się kończy ta opera? – upiłem łyk. Herbata miała smak malin.

Alfred przyjeżdża do niej, planują wspólną przyszłość, ale Violetta umiera.

No tak... Tylko bajki dobrze się kończą.

----------------------------------------- 

Arii Violetty "Addio del passato" wysłuchacie tutaj.

tutaj ta sama aria w wykonaniu legendarnej Marii Callas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz