Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 28 stycznia 2020

Powrót w Rudawy

170120
Okolice Rędzin i Czarnowa w Rudawach Janowickich. Czarnym szlakiem pod Pisarzowice, niebieskim przez Jaworową i Bukową na Przełęcz pod Wilkowyją. Zboczami Wilkowyi do Czarnowa.

Boczna, wąska szosa omija masyw samotnej Wielkiej Kopy, pnąc się ostro w górę, ku Przełęczy Rędzińskiej. Z jej siodła jest wspaniały widok, jeden z ładniejszych widoków w Sudetach. Wzrok sięga Gór Kaczawskich na północy, Wałbrzyskich na wschodzie, a bliżej południa widać niezliczone szczyty Gór Kamiennych, Stołowych i sam nie wiem jakich jeszcze. Właśnie w tamtą stronę widok czyni na mnie największe wrażenie, ponieważ horyzont nie jest zamknięty jedną linią szczytów, a widać tam ich głębię. Szczyty, za którymi wyrastają następne, a za nimi kolejne.
Dwa już razy stałem na tej przełęczy, a pamiętając o widokach, nie mogłem ominąć jej dzisiaj. Przy wjeździe na łąkę, jedyne miejsca do bezpiecznego zaparkowania, są wyraźne ślady kół; najwyraźniej nie ja jeden doceniłem walory tego miejsca.
Była godzina siódma, do wschodu słońca brakowało ponad pół godziny, ale właśnie o tej porze, w pogodny dzień zimowy, kolory ubranka Eos są najintensywniejsze i najładniejsze. W spokojnym podziwianiu jej urody przeszkadzał mi silny i zimny wiatr. Cała seria pierwszy zdjęć okazała się nieostra. Trząsłem się z zimna, bo gdzież ja będę zakładał kalesony, skoro nie ma mrozu! Samochód zaparkowany był blisko, więc wróciłem dla uzupełnienia garderoby. Siedząc w fotelu, miałem kilka minut dzikiej gimnastyki przy zakładaniu kalesonów, bo przezorności wystarczyło mi na ich wrzucenie do plecaka.
Dodatkowo uzbrojony w jeszcze jeden sweter, wróciłem na widokowe miejsce. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad wałbrzyskie szczyty. Z odległości dwudziestu kilometrów, widziałem dość wyraźnie wieżę widokową na Trójgarbie i ten okropny krzyż na Chełmcu.
Mała chmurka znalazła dla siebie miejsce akurat tam, gdzie wschodziło słońce. Trafiona światłem, rozpłomieniła się jaskrawymi kolorami, a wokół niej rozbiegły się, niczym aureola, silne promienie. Śnieg na łące przede mną zalśnił pomarańczowymi barwami, a w chwilę później zobaczyłem z tyłu swój długi cień. Zaczął się dzień.



Dlaczego wróciłem pod Czarnów w Rudawach Janowickich? – pytałem się siebie. Przecież nie dla tych kilkuset metrów, których zabrakło mi do pierwszych domów wioski w czasie jesiennej, długiej trasy wzdłuż Rudaw.
Powód był inny.
Ostatnie domy Rędzin niemal stykają się w pierwszymi domami Czarnowa. Tam właśnie, na zboczu bezimiennej górki, jest dróżka. Widziałem ją jesienią, w pobliżu wypatrzyłem miejsce na samochód, i dzisiaj wróciłem do niej.
Dziwny powód, powiadacie? Nie dla mnie. Wiele razy jechałem w góry, chcąc ponownie zobaczyć zapamiętaną drogę, widok czy drzewo. Tak naprawdę wracam do miejsc naznaczonych moim przeżywaniem.
Jaka ona jest? To zwykła droga: pnie się po zboczu, zakręca, przez chwilę ocienia kępą brzóz, i niewiele dalej znika na tle nieba. Ma więc w sobie cechy, które najbardziej mnie ujmują, ale dzisiaj, patrząc na nią w zimowy dzień, z poczuciem zawodu dostrzegłem skazy w jej urodzie. Straciła ciepło i kolory, a jeżdżące nią traktory uszkodziły darń. 

Może zbyt rzeczowo patrzę – pomyślałem – jakbym patrzył na niekochaną już kobietę mającą swoje lata?
Chyba właśnie tak było, ponieważ nie ona jedna traciła część swojej urody, gdy zastanawiałem się, czym właściwie mnie czaruje. Podobieństwo drogi do bliskiej kobiety nie tylko w tej ulotności czaru; jest też w jego samoistnym powrocie. Wystarczy niedługi czas, czasami tylko niewielkie oddalenie się i obejrzenie wstecz, żeby czar wrócił, a z nim chęć ponownego jej zobaczenia.
Czułem to wyraźnie stojąc na przeciwległym zboczu i z odległości dwóch kilometrów patrząc na brzozy, pod którymi biegła. Nie widziałem jej, ale wiedziałem, że ona tam jest. Czułem, że woła mnie i że kiedyś wrócę do niej.
Kiedy w końcu odwróciłem się w stronę Czarnowa, przywitała mnie inna dróżka, ładna jak niemal wszystkie drogi które przemierzam. Ochoczo doprowadziła mnie do wioskowej ulicy, ale dalej nie chciała iść ze mną.


Wioskę miałem na malutką osadę złożoną w paru domków, dzisiaj zobaczyłem, jak bardzo się myliłem.
Mało tam zwartej zabudowy, budynki są oddalone od siebie, wiele z nich jest nowych, a są wśród nich prawdziwe, duże wille. Odruchowo porównując wioskę i jej zabudowania do kaczawskich wiosek, widziałem wyraźną różnicę: moje góry przyciągają znacznie mniej zamożnych ludzi. Mimo iż patrzę na te nowy domy z ukontentowaniem (no, może nie na wszystkie), nie zazdroszczę Rudawom i innym pasmom sudeckim ich popularności. Wiedząc o irracjonalności tegoż, chciałbym zachować status quo moich gór, mimo że przecież nie osiedlę się tam.



W wiosce zauważyłem parę rzadko spotykanych znaków, na przykład swastykę z zaokrąglonymi brzegami. Zdaje się, że jest starym słowiańskim symbolem, ale też znak kojarzący mi się z dwoma splecionymi wężami, a przez nie z Hermesem i Asklepiosem. Jeśli ktoś wie, co oznaczają te symbole, proszę o informacje.


Wioskę przemierzyłem całą, umyśliwszy sobie zrobienie pętli, drugą połową wiodącą szczytami gór.
Szedłem lasem, którego warto byłoby zobaczyć ponownie w ładny dzień lata lub wczesnej jesieni, a w połowie szlaku dotarłem do kolejnego widokowego miejsca.
Góra ma dziwną nazwę, Wilkowyja, a oddzielona jest od sąsiadki odsłoniętą przełęczą. Stałem tam patrząc na nieznane mi góry, łąki podchodzące ku szczytom, kępy drzew, poplątane dróżki, falowanie zboczy. Ładnie tam jest, i jak zwykle, gdy doceniam urodę krajobrazów niekaczawskich, pojawiały się myśli o ich przeniesieniu w moje góry, albo o przesunięciu aż tutaj granic Kaczaw, a myśli te były zabarwione zazdrością. Wcale nie pozytywną, bo wyrastającą z pazerności.
Za przełęczą szlak prowadził lasem, ale widząc między drzewami jasność, porzuciłem go i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Po co iść lasem, mogąc iść tam, gdzie dalekie widoki? Nie wiedziałem, że ten mój zwyczaj chodzenia bezdrożami, nazajutrz wyda zaskakujący plon.
Niemal cała wioska, rozłożona na pokaźnym zboczu, otworzyła się przede mną, a ja, schodząc w dolinę, później między domy, patrzyłem na przemiany przestrzeni. Ta jej cecha, czy raczej takie jej widzenie przez nas, jakbyśmy byli centrum świata, zadziwia mnie od lat.
Wracając (a przejechać miałem spory kawał Rudaw i Gór Kaczawskich, do znajomych mieszkających w odległym zakątku moich gór), ponownie zatrzymałem się na Przełęczy Rzędzińskiej. Dalekiego zachodu zimowego nie widać z niej, ale przecież widać zmiany kolorów dali. Nim wysiadłem z samochodu, poczułem jego silne kołysanie, a na zewnątrz mogłem stać jedynie odwrócony tyłem do wiatru. Od południa niósł paskudne, sine, rozmyte i niskie chmury, ale na północy uwagę przykuwał rzadko widywany spektakl.



Białe i kłębiaste chmury pchane wiatrem wyjątkowo szybko pędziły po niebie, a oświetlone były niskim słońcem. Wydawały się tak masywne, że naturalną była myśl o przygnieceniu ziemi ich ciężarem i impetem. Chmury w oczach zmieniały się. Obłe góry zapadały się albo zwijały, doliny puchły wznosząc się i zmieniając kształty. W tym zadziwiającym, bałwaniastym krajobrazie, nie było nic stałego, żadna forma nie trwała niezmienna, podlegając nieustannym, ale płynnym przemianom.
Od południa silny wiatr gnał sine chmury, a te stopniowo zasłaniały opalizujące zmienności. Wkrótce na niebie zostały tylko rozmazane szarości. Ruszyłem w stronę Gór Kaczawskich.
Dziwna jest moja znajomość z gospodarzami domu Konopka w Czernicy. Widzimy się raz w roku, rzadko częściej, i to krótko, ledwie przez parę godzin, a witany tam jestem bardziej jak domownik, niż gość.
Bożeno, Krzysztofie, dziękuję Wam.








sobota, 25 stycznia 2020

O książce „Gniazdo żmij. Rzecz o laborantach z Karkonoszy”


Miłość i morderstwo, życie i praca zielarzy, prawo i stosunki społeczne, dziewczyńskie marzenia i troska rodziców – oto treść książki Magdaleny Woźniak, ale tylko w warstwie zewnętrznej, wyrażonej słowami, którymi autorka posługuje się nader sprawnie, potrafiąc niewielką ich ilością stworzyć obraz i nasycić go właściwą atmosferą.
Między nimi kryje się znacznie szersza i głębsza zawartość.
Może zacznę okrężną drogą.
W obecnym świecie zanikają lokalne odmienności, skoro będąc we Francji, na Słowacji, czy u siebie, w Polsce, widzi się reklamy i szyldy tych samych firm i marek. Tu i tam, ale i daleko dalej, można zjeść hamburgera w barze McDonald’s, kupić wiele takich samych produktów, albo usłyszeć puszczany i w polskim radiu przebój.
W świecie opanowanym przez wielkie koncerny i połączonym wszechogarniającą siecią Internetu, kultywowanie lokalnych baśni, dawnych wierzeń, także tradycji, przestaje być przejawem pasji miłośników swoich małych ojczyzn, a staje się koniecznością zachowania cech odróżniających grupę czy środowisko od innych. Wizja świata zunifikowanego, homogenizowanego, bez ziarnistości, wydaje się paskudna – jak wizja wielkich koszar wojskowych.

Nierzadko spotykamy się z lekceważeniem starych przekazów i wierzeń ludowych, z uznawaniem ich za przejaw braku wiedzy i ciasnoty horyzontów, a nawet zabobonu. Były i takie, jednak w tych ocenach popełniamy błąd, przykładając dzisiejszą miarę do realiów dawnych czasów. Łatwo zapominamy, że ludzie żyjący w minionych wiekach nie byli głupsi od nas, a jedynie mieli mniejszą wiedzę, zwłaszcza techniczną. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nasze obecne umiejętności budowy urządzeń i rozumienia zasad ich działania, skłonni jesteśmy traktować jako wskaźnik wiedzy w ogóle, a tak przecież nie jest, czego dobrym przykładem była stara, przez wieki doskonalona, sztuka ziołolecznictwa. Owszem, i wokół niej zawsze niemało było dziwnych przekonań bliskich czarom, ale te można było racjonalnie wyjaśnić dopiero współcześnie, stosując skomplikowane badania laboratoryjne. Bo jakże wytłumaczyć bez wspomożenia wyrafinowaną techniką, dlaczego zioła zbierane świtem w określone dni, są najskuteczniejsze? Łatwo wtedy o proste wyjaśnienia, nieobce i współczesnym ludziom.
Warto zaznaczyć, że zbieraniem ziół, a w środowisku zielarzy dzieje się akcja powieści, nadal zajmują się mieszkańcy górskich wsi (tutaj karkonoskich), i niekoniecznie są to wiekowe babcie, a myślę tutaj o pewnej mojej znajomej.
Tak, Anno, o Tobie, a domyślam się, że nie jesteś jedyną kontynuatorką  zielarskich tradycji.
W łatwości stosowania tyleż prostych, co nieprawdziwych wierzeń, daleko nie odeszliśmy, wystarczy wspomnieć jeszcze niedawno istniejące przekonanie o skuteczności sproszkowanego rogu nosorożca jako leku na męską niemoc, a to przez proste (by nie rzec prymitywne) skojarzenie sterczącego w górę rogu z oczekiwaną przez mężczyznę reakcją swojego organizmu.

W świecie ludzi mało jest jednoznaczności, a dużo przenikania przeciwnych cech i dążeń. Dobro miesza się ze złem, racjonalność z magią, prawo z bezprawiem, pobudki przyziemne ze wzniosłymi, nienawiść bywa blisko miłości, wiedza sąsiaduje z zabobonem lub ezoteryką. Tak było i tak jest, chociaż zmieniają się proporcje i nasilenie pewnych cech.

Wracam do książki.
W niewielkiej powieści Magdaleny Woźniak poruszone zostały wszystkie te trzy zespoły zagadnień. Mamy więc nakreślone zwyczaje lokalnej społeczności, mowa jest o wiedzy zbieranej latami, ale nie bez pewnej dozy magii, oraz nakreślony jest splot różnorodnych dążeń ludzi. Mamy obraz małego świata. Nieistniejącego już, ale nie wymarłego bezpotomnie.
To, co istniało w świecie ludzi, rzadko odchodzi bez śladu, czego najlepszym dowodem jest nasza kultura, a więc także język i zwyczaje. Pisząc swoją książkę, Magda pokazała aktualność naszych związków z dawnymi czasami i ludźmi wtedy żyjącymi.

Jeśliby policzyć odpowiednie słowa i wersety tekstu, mit ducha czy też diabła tych gór nie zajmuje naczelnego miejsca, ale tak naprawdę jest on w pewien sposób obecny cały czas, nawet jeśli bieżące wydarzenia są daleko od niego. Można by dopatrzeć się tutaj siły oddziaływania kultury, której częścią są nasze legendy i wierzenia.
Jest jeszcze jeden aspekt warty zaznaczenia. Akcja powieści dzieje się w polskiej części Karkonoszy, ale ówcześnie należały one do Prus, i Polaków chyba wielu tam nie było. Te ziemie długo były niemieckie, i o ile na początku okresu powojennego próbowano zacierać ślady poprzednich mieszkańców, a przynajmniej nie dbano o ich zabezpieczenie, to teraz, w ostatnich latach, sytuacja się zmienia, i to w znacznej mierze oddolnie. Ludzie coraz wyraźniej dostrzegają związki z miejscem zamieszkania, z okolicą, ze swoją małą ojczyzną. Nabiera znaczenia fakt mieszkania w tej samej wiosce ludzi, których niepolskie nazwiska wyryte są na starych, pochylonych nagrobkach, a mało istotna staje się ich przynależność państwowa.
Państwo to twór obcy i daleki, nie zawsze przyjazny, a ci, którzy leżą pod kamienną płytą, i ci, którzy stoją nad nią, mieszkali i mieszkają w tym samym miejscu, wśród tych samych gór. Nie są więc sobie obcy.
Przeszłość nie umiera cała i tak być powinno, co doskonale rozumie autorka.

środa, 22 stycznia 2020

Tajemnicza aura, telefony i sądy

220120

Po sześciu tygodniach nieobecności wszedłem do swojego zimowego pokoju w bazie firmy, zapaliłem światło i rozejrzałem się po tym moim lokum. Poczułem zimno, obcość i odpychanie, mimo że wokół widziałem swoje rzeczy. Miałem chęć wyjść.
Mając techniczny i rzeczowy umysł, trudno mi określić to wrażenie, tak wiele razy odczuwane przy wejściu do długo niezamieszkałych pomieszczeń, ale ono jest, i to wyraźne. Czasami myślę, że wnętrza oswajają się z nami, może przejmują od ludzi jakąś cząstkę ich ducha. Chyba właśnie dlatego miewam nieco podobne odczucia wchodząc do pokoju hotelowego, a w mojej pracy niemało nocy spędziłem w hotelach. Tam też czuję obcość, ale inaczej zabarwioną: jest to obcość wynikła z pomieszania. Wyczuwalne są ślady tłumu ludzi nocujących w tych pokojach przede mną, z których każdy zostawił swój maleńki odcisk. Ich suma i różnorodność, tworzy mieszankę tak charakterystyczną dla atmosfery hoteli.
Ta nasza tajemnicza aura wypełnia nie tylko przestrzeń wnętrz, ona zostaje i na naszych przedmiotach – tym silniejsza, im częściej i dłużej mamy z nimi do czynienia.
Nawet nie staram się wytłumaczyć tych zjawisk, ponieważ jedyne, które przychodzi mi do głowy, racjonalne nie jest: coś z nas emanuje. Coś, co dla każdego człowieka jest charakterystyczne i tylko jemu właściwe.
* * *
Byłem w szpitalu i tam dane mi było przeżyć chwile odczuwania wyjątkowo intensywnego, mianowicie zrywania paznokcia. Dla odpędzenia strachu przed bólem (tak, przyznaję się do strachu) rozmawiałem z chirurgiem o butach górskich; temat on zaczął, widząc moje buty z czerwonymi sznurówkami. Założyłem je, ponieważ będąc większe, mniej uciskały. Rozmowa pomogła, ledwie zauważyłem wielkie szczypce, którymi sięgał do mojego palca. Dużo wyraźniej zauważyłem powabne kształty nachylonej ku mnie pielęgniarki, co traktuję jako dowód mojego powrotu do zdrowia.
Na drzwiach wszystkich gabinetów zauważyłem kartki z poleceniem wyłączenia telefonów, a wypisane były wielkimi literami i dodatkowo podkreślone wykrzyknikami. Nie dziwię się, ponieważ używanie telefonów stało się plagą. Wielu ludzi w niemal każdej możliwej chwili, a czasami i w niemożliwej, sięgają do telefonów. Patrzą na ekran przechodząc przez jezdnię, przerywają rozmowę sięgając po dzwoniący telefon, w tłumie ludzi prowadzą głośną rozmowę o swoich prywatnych sprawach.
Kiedyś w Atenach precyzowano definicję człowieka. Jedna z propozycji określała nas jako nieowłosioną istotę dwunożną. W odpowiedzi, pewien dyskutant przyniósł na drugi dzień oskubanego koguta.
Mam swoją propozycję: dwunożna, dwuręczna i jednosmartfonowa istota, chociaż dopuszczam odmiany dwusmartfonowe.
* * *
Z dala trzymam się od polityki, trendów, reklam, telewizorni, prasy i radia, dlatego o wielu aferach czy zdarzaniach niewiele wiem, a bywa, że nic nie wiem. Stan taki bardzo mi odpowiada, chociaż wiem, że dawny Ateńczyk nazwałby mnie nieprzydatnym obywatelem. Nie muszę nim być, ponieważ żyję dla siebie, nie dla społeczności czy tym bardziej państwa. Temu płacę podatki i tyle wystarczy.
Będąc niedawno w domu, usłyszałem o zagrożeniu niezawisłości sędziów. Poruszył mnie ten temat, ponieważ nie mówi się o najważniejszym aspekcie, decydującym o jakości wymiaru sprawiedliwości, traktując ową niezależność sędziów jako gwaranta dobrego sądownictwa. W moim przekonaniu tak nie jest, a stwierdzam tak nie tylko na podstawie osobistych doświadczeń, ale też mojej praktycznej, zbieranej przez całe życie, wiedzy o ludziach i ich psychice.
Zacznę od zadania kłamu powszechnemu przekonaniu i twierdzeniu o sądzeniu ludzi przez sąd. Tak nie jest. Sąd to ogólna nazwa instytucji państwowej, a ta nie sądzi. Oskarżonego osądza drugi człowiek, nie sąd. Człowiek, któremu państwo dało prawo sądzenie drugiego człowieka.
Dając mu takie prawo, wyniosło go ponad zwykłych obywateli. Sędzia i prokurator są trochę ponad prawem, będąc inaczej traktowani przez organa władzy państwowej. Oni mają swoisty immunitet. W połączeniu z prawem sądzenia, daje im to niemałą władzę i vipowskie przywileje.
Już dwa tysiące lat temu Rzymianie stwierdzili, że władza deprawuje tym silniej, im jest większa. Ta prawidłowość aktualna jest i teraz, ponieważ wynika z cech ludzi, nie z aktualnego ustroju czy organizacji państwa.
Nie da się zmienić istniejącego stanu rzeczy, czyli wydawania sądów przez ludzi, dlatego bardzo ważna powinna być staranność w wyborze kandydatów na sędziów, a tak nie jest. Tajemnicą poliszynela jest istnienie cechy najważniejszej, omalże decydującej o przyjęciu w poczet sędziów: jest nim pochodzenie kandydata z rodziny prawniczej. Wszyscy o tym wiedzą, i żadna z osób mogących coś tutaj zmienić, nic nie robi, uważając taki stan za normalny. Nie jest normalnym, będąc paranoicznym i po prostu szkodliwym dla sprawiedliwości.
Osoba mająca otrzymać prawo sądzenia ludzi powinna być człowiekiem ze wszech miar prawym, być jednostką moralnie wyjątkową, niepodlegającą niszczącym wpływom władzy, skromną i potrafiącą pochylić się nad każdą sprawą. Osobą dostrzegającą człowieka, którego może skrzywdzić, ale też osobą stosującą prawo bezstronnie, także bez uwzględniania swoich prywatnych sympatii.
A jak jest? Jak może być, skoro syn prawników ma znacznie łatwiejszą drogę do togi, niż ludzie spoza tej grupy zawodowej? Skoro od dzieciństwa mówi się mu o karierze w sądownictwie, o byciu elitą?
Owszem, sprawdza się kandydatów, ale jak! Czy nie był karany i czy dzielnicowy ma o nim dobrą opinię. Pominąłem coś? Testy psychologiczne? Te schematyczne, prościutkie pytania, mające na celu określić jego osobowość? Jakże łatwo postawić ptaszka we właściwej rubryce!
No i mamy sędziego czy sędzinę, którzy ubrani w tradycyjne stroje i w swoje przekonanie o byciu kimś stojącym ponad tłum zwykłych ludzi (przecież muszą wstać, gdy ich zobaczą), wchodzą na salę i sądzą, praktycznie nie ponosząc odpowiedzialności za swoje decyzje, nawet te ewidentnie błędne.
Nie widzę możliwości zmienienia tego stanu rzeczy, ponieważ nie wiem, kto miałby wybierać sędziów. Powołać grupę autorytetów moralnych do dokonywania wyborów po wszechstronnym i długim poznawaniu kandydatów? A kto ich z kolei powoła? A kto jest tym zainteresowany? Kto na to pozwoli i kto zapłaci?
Ta grupa pytań aktualna jest i wtedy, gdy myśli się o kontrolowaniu sędziów, czy wpływaniu na ich decyzje. Ani oni sami, we własnej, dość szczelnej i dlatego elitarnej grupie tego nie zrobią, ani tym bardziej nie zrobi tego polityk zmieniający się co parę lat na stanowisku ich przełożonego. A swoją drogą, czyż nie dziwny układ mamy tutaj: sędzia ma posadę państwową, czyli państwo jest jego pracodawcą, a reprezentantowi pracodawcy (ministrowi) odmawia się prawa ich kontrolowania.
Żeby jeszcze bardziej zagmatwać i tak trudną sprawę, przyznam rację obu stronom: nie polityk powinien decydować o pracy sędziów, ale też sędziowie nie powinni zostać bez nadzoru, sami sobie.
Sytuację mam za patową. Sąd był i jest instytucją, którą zwykły obywatel powinien unikać, bo jeśli dostanie się w jej tryby, łatwo może zostać zgnieciony, przeżuty i wypluty.
A wtedy nikt nawet nie spojrzy na ludzki łach leżący pod murem sądu.

piątek, 3 stycznia 2020

Marudzenie

030120
Jak wszystkim wiadomo, nad jezdniami polskich dróg szybkiego ruchu stoją tablice umożliwiające wyświetlanie informacji dla kierowców.
Kiedyś widziałem takie w UK, a tam bardzo szybko reagowano na zmianę warunków ruchu i przy pomocy takich tablic przekazywano kierowcom odpowiednie informacje. U nas na ogół wyświetlany jest numer telefonu do informacji o ruchu drogowym, albo tekst, który skłonił mnie do napisania tych paru zdań. Otóż wyświetlane jest przypomnienie czy uwaga, która brzmi jakoś tak: pamiętaj jechać prawą stroną.
Ki licho? – pomyślałem, gdy zobaczyłem to dziwadło po raz pierwszy. Przecież przeciętny kierowca w Polsce, a właściwie w niemal całej Europie, odruchowo jedzie prawą stroną, a na drogach szybkiego ruchu nie ma możliwości skręcenia na lewą stronę. Widziałem takie tablice w Calais we Francji, przy wyjeździe z portu promowego, ale tam ich postawienie jest uzasadnione i przydatne dla kierowców opuszczających promy płynące z Anglii i właśnie przestawiających z ruchu lewostronnego, na prawostronny, ale u nas??
Po co?
Objawienie przyszło do mnie z opóźnieniem: autorowi tej informacji nie chodziło o pamiętanie o ruchu prawostronnym, a jeździe prawym pasem ruchu!
Jest:
Pamiętaj jechać prawą stroną.
Powinno być:
Pamiętaj jechać prawym pasem ruchu.
No i tutaj docieram do meritum.
Współczesny język jest na tyle rozbudowany, że umożliwia precyzyjne wyrażenie myśli, bez żadnych niejasności i dwuznaczności. „Prawa strona” i „prawy pas” nie są synonimami.
Wszyscy drogowcy widzą ten ewidentny kulfon, i żadnemu on nie przeszkadza.
W całej Polsce ten bzdet jest wyświetlany, jakby wszyscy odpowiedzialni za organizację ruchu się zmówili, albo jakby jeden od drugiej ściągał, nie będąc w stanie samemu ułożyć prostego zdania. A może to jakiś odgórny przepis ułożony przez kogoś ważnego, dla kogo nasz język jest po prostu za trudny?
Może więc jednak nie widzą tutaj nieprawidłowości? Ale cóż w takim razie powiedzieć o ich wykształceniu, wyższym przecież? Za koszyk kurzych jaj dostali dyplom?
Podobne myśli mam czytając pokraczną informację drukowaną wszędzie, na każdym produkcie żywnościowym.
„Najlepiej spożyć przed: data na wieczku.”
Boże drogi! To tak trudno napisać proste i poprawne zdanie? Na przykład takie:
Termin przydatności do spożycia podany jest na wieczku.
Najwyraźniej trudno. Albo, co gorsza, jest to ludziom obojętne.
Tym Polakom chciałem powiedzieć, że w obecnym świecie, coraz bardziej zunifikowanym, wyróżnia nas wśród innych narodów właśnie język, oraz, że o prawo do jego używania walczyli nasi dziadowie. Był czas, gdy za posługiwanie się ojczystym językiem byliśmy szykanowani, i Polacy powinni o tym pamiętać.
Teraz sami zamieniamy język polski na polskawy, a na zwróconą uwagę reagujemy wzruszeniem ramion.
Muszę kończyć, bo zaraz krew jasna mnie zaleje z powodu moich rodaków.

O rzepie i zaprzeczeniu prywatności
Znacie powiedzenie o rzepie czepiającym się psiego ogona? Pewnie tak, chociaż jest ono w zaniku.
Otóż dla mnie takim rzepem jest Facebook. Kilka lat temu popełniłem błąd rejestrując się tam, na stronie, która mi nie odpowiada i ma poważne niedoróbki programowe. Wyrejestrowywałem się z niej dwa razy. Dano mi spokój na parę lat, a wczoraj otrzymałem od nich list informujący o ponownym uaktywnieniu mojego konta.
Najwyraźniej nie ma możliwości wypisania się z tego grajdołka, jak nie ma możliwości uchronienia psiego ogona przed rzepami.
Jak się ma to ich namolne wykorzystywanie znajomości mojego elektronicznego adresu do sławetnego RODO, nie wiem, ale zapewne jakoś się ma, skoro całe to RODO jest w praktyce tylko sposobem wymuszania zgody na nie wiadomo co. Wypowiedziałem swoją prywatną wojnę tym przymusom, temu zaprzeczeniu prywatności, rezygnując z korzystania ze stron, które otwierają się dopiero po mojej zgodzie na elektroniczną inwigilację.
Dla mnie przepisy nazywane w skrócie RODO są doskonałym przykładem dokładnego odwrócenia zamierzeń ustawodawców, skoro prędzej posłużą złoczyńcom, niż zwykłym ludziom.

O zwyczajach
Ukrainiec niedbale obsługuje klientów trzymając telefon przy uchu, a drugi, zawiadujący kołem młyna, ogląda filmy na YouTube i zapomina o zatrzymaniu koła. Jednemu i drugiemu nie mam szans wyjaśnić niewłaściwość ich zachowania.
– Przecież ja rabotaju – mówią, rozkładając ręce w geście „co on chce ode mnie?”.
Kiedyś widziałem, jak operator dźwigu zatrzymał maszynę z ciężarem wiszącym na linach, bo zadzwonił telefon. Kiedy zwrócono mu uwagę, odpowiedział z tonem zdziwienia:
– Przecież miałem telefon.
Z niektórymi ludźmi nie można normalnie porozmawiać, ponieważ co kilka minut dzwoni ich telefon, a oni wyłączają się z rzeczywistości. Bo przecież mają telefon.
Obrazek obserwowany codziennie:
Klienci wsiadają do gondoli młyna, i wielu z nich wyciąga telefony. Ponieważ jazda trwa trzy obroty koła, widzę, co robią w przesuwających się obok mnie gondolach: przynajmniej trzecia część siedzi z nosem w smartfonie. Aż prosi się zapytać ich, po co tyle płacili za jazdę. Przecież mogli za darmo usiąść na ulicznej ławce i tam wsadzić nos w ekran.
Dzisiaj klientka z córką chciała usiąść do wybranej przez siebie gondoli, bo „będzie lepsze ujęcie”. Spora grupa ludzi czekała, a ona przed wejściem robiła zdjęcia córce.
– Kochanie, postaw nogę na progu i spójrz na mnie.
Mówią, że klient jest naszym panem.
– Proszę, dziękuję, zapraszam, do widzenia, poproszę.
Po całym dniu pracy zmęczony jestem tymi słowami wypowiadanymi setki razy, ale mówię, bo tak trzeba, co jest dla mnie zrozumiałe i akceptowane. Oczekiwałbym jednak, że ojciec zaopiekuje się swoim dwuletnim synem, a nie zajmie się telefonem, i ja nie będę musiał trzymać dziecka stającego tuż przy jadącej gondoli. Cóż powiedział ojciec? Przecież oni są na terenie imprezy, i organizator ma zadbać o bezpieczeństwo. Proste? Więc jego rola, ojca i opiekuna, kończy się w chwili wejścia na peron. Faktycznie, proste.
Coraz częściej widzę u klientów nastawienia roszczeniowe i oczekiwanie traktowania po królewsku.
Oczekiwałbym przygotowania żetonów uprawniających do wejścia.
– Poproszę żetony – mówię do ludzi przy wejściu do gondoli.
Czasami zaczyna się wielkie szukanie, zwłaszcza, jeśli szuka kobieta mająca dużą torebkę.
– Zdzisiu, nie masz naszych biletów? Sprawdź jeszcze raz w kieszeni.
Oczekiwałbym ich przygotowania nie tyle z powodu mojego czasu (w końcu jest służbowy i pracodawca za niego płaci), co czasu wielu innych ludzi oczekujących na jazdę.
A co się dzieje przy kasie! Bywa, że grupa ludzi stojąc w kolejce rozmawia, albo wpatruje się w ekrany, a gdy przyjdzie ich kolei zakupu, przy ladzie zaczynają debaty nad tym, kto jedzie, ile kupić biletów, kto ma płacić, etc.
Ale przecież klient to ho ho! To nasz pan, a może nawet w ogóle pan.
Nie akceptuję tego rodzaju zachowań, i nie ma tutaj znaczenia, że mam do czynienia z klientem. Nie akceptuję, ponieważ w takich zachowaniach wyraźna jest obojętność na innych ludzi, na ich czas i potrzeby. W tego rodzaju zachowaniach objawia się mniemanie łatwe do wyrażenia słowami:
– Ja jestem najważniejszy, inni się nie liczą.
Kto pracuje w usługach, ten wie, jak ciężka bywa ta praca.

PS
Ludzie, na miłość Boską, nie zaczynajcie swoich listów małą literą!

PS 2
Dla wytchnienia od marudzenia, dwa zdjęcia przedwieczornych Kielc. Zrobiłem je dzisiaj ze szczytu młyna.



środa, 1 stycznia 2020

Recenzja mojej książki

010120
W Biblionetce, portalu poświęconym książkom, na którym zarejestrowany jestem od kilkunastu lat, ukazała się nowa recenzja mojej książki o Górach Kaczawskich. Autorką jest biblionetkowa Pani_Wu, czyli Magdalena Woźniak, mieszkanka Jeleniej Góry, nauczycielka, miłośniczka słowa pisanego i górskich wędrówek.
Dzięki jej uprzejmości, recenzję mogę opublikować na swoim blogu.
Ukazała się też na jej blogu:


Także na stronach kilku hurtowni sprzedających książki, a w najbliższych dniach będzie widoczna na stronie wydawcy książki.
Publikuję ją tutaj, ponieważ po prostu mi się podoba, zwłaszcza zawarte w niej odniesienia do mitologii greckiej.
Jankowi polecam zwrócenie uwagi na dwa znaczenia słowa fotograf.
Pierwsze, potoczne, oznacza tego, który dobrze się zna na robieniu zdjęć. Jest fachowcem lub amatorem, ale znającym się na rzeczy. W drugim znaczeniu użyte zostało przez autorkę recenzji: to po prostu ten, który robi zdjęcia, czyli także ja.
Swoje podziękowanie wysłałem Pani_Wu w prywatnej wiadomości, tutaj dziękuję po raz drugi. Miło jest mało znanemu autorowi przeczytać pochwały jego tekstów.
Oddaję głos recenzentce:

Zimowy wędrowiec

Pasjonat, fotograf, samotnik, kochanek różanopalcej Eos, Odys szukający swojej Itaki na ośnieżonych szlakach Dolnego Śląska, a może Włóczykij? Kim jest, czego szuka lub przed czym ucieka Krzysztof Gdula?
Po raz drugi zanurzyłam się w świat widziany oczami autora, zinterpretowany oraz ubrany w słowa i fotografie zrobione przez niego. W świat, który znam po swojemu, mieszkając w okolicach, po których wędruje. Napisał na swoim blogu:
"Tyle jest obrazów świata, ilu jest patrzących"[1].

Początek wędrówek sięga roku 2011. Wtedy zaczęła się jego Odyseja po Górach Kaczawskich, a zarazem poszukiwanie jej sensu. Sensu, który pojąć mogą tylko podobni Jemu wędrowcy:
„... nie rozumieją mojego wstawania nad ranem w niedzielę i dalekiej podróży, żeby chodzić cały dzień po wertepach, nierzadko w deszczu i błocie. (...) Zresztą, jak tamtym wytłumaczyć moją potrzebę wędrówki, skoro nie bardzo potrafię wytłumaczyć jej sobie?” [2]
Tajemnicą jest dla mnie, dlaczego wiosną i latem autor wędrować nie może i, jak sam pisze, "pozostają mi krótkie, bo jednodniowe, jesienne i zimowe rendez-vous, dni nierzadko kradzione mojej rodzinie, oraz niepewne plany na przyszłość"[3]. Szkoda. Mnie brakowałoby widoku kolorowych, górskich łąk w porze kwitnienia, ciepłego wiatru i brzęczenia owadów. Nie tłumaczy tej pasji wyłącznie ciężka praca w trudnych warunkach, w zimnym warsztacie lub pod gołym niebem. "Cieszyłem się myślą o tym wyjeździe tak, jakbym miesiące całe nie był na włóczędze. Cieszyłem się wybierając buty i szykując je do drogi, cieszyłem się myślą o doborze ubrań, pakując plecak i szykując kanapki, a nawet wyobrażając sobie skomplikowaną gimnastykę przy zakładaniu i sznurowaniu butów w samochodzie. Cieszyła mnie moja radość"[4]. Kto nie przeżył takich emocji, nie zrozumie. Po prostu.
Autor przywiódł mi na myśl Włóczykija. On także przychodził do Doliny Muminków wiosną, a ruszał na wędrówkę późną jesienią, gdy Muminki zasypiały na zimę. Mam nadzieję, że autor wybaczy mi to porównanie.

Krzysztof Gdula zazwyczaj wędruje samotnie, wyrusza z Leszna o trzeciej nad ranem, by zdążyć przed świtem dotrzeć w Góry Kaczawskie i powitać jutrzenkę, mityczną tytanidę Eos.
„W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię”[5].
Tym wersem Homer rozpoczął ósmą Pieśń Iliady, a autor - rozdział swojej książki. Ten cytat zawiódł mnie na trop bloga, w którym znalazłam opisy kilku tych samych wędrówek co na blogu i w książce autora "Gór Kaczawskich słowem malowanych", a także zdjęcia obu panów. Tak oto objawił mi się wspominany w książce współtowarzysz niektórych wędrówek autora, także fotograf i bloger, Jan Łęcki.

Góry Kaczawskie, na podobieństwo Olimpu, zamieszkują greccy bogowie. Oprócz Eos spotkamy Zeusa, Boreasza, Meandra, Heliosa i innych. Jedni usiłują zdmuchnąć autora ze skały, inni psują piękny spektakl jutrzenki:
"Tak więc oczywistym sprawcą chmurnych brzasków bez kolorów jest Zeus, ten stary pierdoła z myszami w brodzie, a nie biedna i samotna Eos"[6] - tłumaczy autor po przytoczeniu boskich ploteczek na temat prowadzenia się herosów i tytanid, po czym szczerze wyznaje - "Że podkochuję się w niej i dlatego bronię? Ależ tak! Jakże być obojętnym na jej urok?"[7]
Olimpijscy bogowie zaludnili europejską kulturę tak dawno temu, że ich obecność, na zimnej dla nich północy, nie dziwi. Dlaczegóż więc miałby dziwić Odyseusz, jako zimowy wędrowiec?
Czy autor chciałby, na podobieństwo Odyseusza, dotrzeć do swojej Itaki?
"Chciałbym mieć dom. Zbudowałbym go z kamienia, cegły i drewna. Miałby dużą werandę, z której mógłbym, siedząc w wiklinowym fotelu, patrzeć na deszcz. Dom miałby także spadzisty dach z pokojem na poddaszu, wielką bibliotekę i kominek, w którym mieściłyby się grube pnie drewna. (...) Karmiłbym sarny podchodzące pod dom i wiewiórki biegające po dachu, czytałbym lub patrzył na ogień w kominku, chodziłbym po górach i słuchał Bacha. (...) Wybrałem już miejsce na ten mój dom, jest na zboczu Mojego Wzgórza"[8],

Ciekawie czytało mi się gawędy o wędrówkach po Górach Kaczawskich. Pora roku też jest odpowiednia, by wczuć się w klimat krótkich, chłodnych dni, opadów śniegu lub deszczu, uśpionej przyrody. Nie sposób opisać w recenzji wszystkich wątków, na które natrafiłam w książce. Polecam uwadze fragment o butach. kto wędruje, ten wie, jak bardzo są ważne. Także o zwierzętach, które się pojawiają, lampce wina w Zaczarowanym Ogrodzie, napotkanym tubylcu, który zapytany o ścieżkę w poprzek góry odparł: "Jak się zna drogę, to się przejdzie"[9], o jaskiniach i wiele, wiele innych.
Życzę przyjemnej, nieśpiesznej lektury na długie, zimowe wieczory!

[1] krzysztofgdula.blogspot.com/...
[2] Krzysztof Gdula,"Góry Kaczawskie słowem malowane", Wydawnictwo PrimoLibro 2019, s. 36-37.
[3] Tamże, s. 174.
[4] Tamże, s. 100.
[5] Homer, "Iliada. Pieśń VIII", z pamięci.
[6] Krzysztof Gdula, op.cit., s. 88.
[7] Tamże, s.88.
[8] Tamże, s. 62.
[9]Tamże, s. 101.