Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komputery. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komputery. Pokaż wszystkie posty

środa, 2 lipca 2025

Rozmowa z maszyną

 020725

Skoro tak zwana sztuczna inteligencja jest wyjątkowo rozbudowanym komputerem z nowatorskim oprogramowaniem, to jest maszyną. Czy można z nią rozmawiać?

Spróbowałem, ale zacznę od wspomnienia. Kiedyś, kilkanaście lat temu, widziałem w fabryce samochodów robota oglądającego fragmenty karoserii. Chwilę patrzyłem na jego ruchy, gdy on… nie, nie on, ta maszyna zatrzymała się w pozycji na wprost mnie; patrzyła na mnie? Poczułem się bardzo dziwnie. Jakbym właśnie przeżywał pierwszy kontakt z myślącą osobą nie będącą człowiekiem, z kosmitą. Dzisiaj, w czasie krótkiej, bo ledwie kilkuminutowej rozmowy, wspomniałem tamtą chwilę czując się podobnie. Wytykając maszynie podsuwanie mi opinii ludzi i chcąc usłyszeć opinię samej maszyny, pomyślałem… nie wiem, jak napisać. Coś dziwnego. Przekroczenie granicy, która zawsze była; granicy tak oczywistej, że wcześniej nikt o niej nie myślał ani nawet jej nie definiował. Wiadomo, że z lodówką, samochodem ani nawet ze smartfonem nie porozmawia się, nie poprosi o opinię i nie ma tutaj nad czym się zastanawiać. Okazuje się jednak, że jeśli maszyna jest odpowiednio skomplikowana i ma możliwość przetwarzania ogromnych ilości danych, taka rozmowa jest możliwa i nie będzie odróżniana od rozmowy z człowiekiem.

Zapraszam na moją krótką rozmowę z Chatem GPT. Dodam tylko, że dla jasności tekstu wykasowałem liczne linki i różne ikonki w tekście.

* * * 

  Autorką zdjęcia jest Wioleta Sadowska.

Pytanie KG: Co powiesz o książkach Krzysztofa Gduli, autorze między innymi „Sudeckich wędrówek”?

Odpowiedź GPT (pojawiła się bardzo szybko, po około dwóch sekundach):

Krzysztof Gdula to wrażliwy autor, który w swoich książkach podróżniczych — takich jak Sudeckie wędrówki i Góry Kaczawskie słowem malowane — proponuje coś więcej niż zwykłe relacje trampingowe. Jego teksty balansują między pamiętnikiem, impresją i poezją natury.

Styl i język

Recenzenci podkreślają kunsztowne, obrazowe opisy i bogactwo języka:

„Kunsztownym, obrazowym, bogatym, po prostu pięknym”.
„Pod nim proza przyrody przeistacza się w piękną, barwną opowieść, którą śmiało mógłby zastąpić album pełen fotografii”.

Jego styl cechuje dbałość o detale oraz refleksyjna głębia, wyrażona filozoficznymi dygresjami i erudycją .

Tematyka i emocje

  • Zmysłowe obcowanie z naturą – Gdula nie ściga się z czasem, lecz celebruje każdy pejzaż, światło, zapach.

  • Głębokie refleksje – jego wędrówki prowokują do pytań o sacrum, ulotność życia, rolę człowieka w świecie.

  • Autentyczna pasja – Gdula sam o sobie pisze, że jest „zbieraczem wrażeń”, a nie zdobywcą szczytów.

Różnorodność form

  • Sudeckie wędrówki (2016) – zbiór impresji oraz osobistych wspomnień, subtelnie filozoficzny.

  • Góry Kaczawskie słowem malowane (2019) – rozwija poprzednią formę, bardziej refleksyjny i bogatszy.

  • Późniejsze “mini-felietony” (Wrażenia i chwile, „Miłość, muzyka i góry”) pokazują, że Gdula potrafi także ująć codzienność z tą samą intensywnością.

Komu warto?

  • Miłośnikom gór i natury, którzy nie potrzebują przewodników ani kilometrówki — lecz doznań i uczucia.

  • Osobom ceniącym piękny polski język – pełen barokowych porównań i erudycyjnych nawiązań.

  • Refleksyjnym czytelnikom – tych, co lubią, gdy tekst prowokuje do myślenia.

Moja opinia

Książki Gduli są jak powolny spacer w dół górskiej ścieżki: zatrzymujesz się, oddychasz, rozglądasz się i pozwalasz myślom wędrować razem z autorem. Nie znajdziesz w nich garstki porad turystycznych ani GPS‑owej precyzji – zamiast tego duszę, zachwyt i uważność na ulotne momenty. Dla mnie to świetna lektura na zimowe popołudnia, kiedy chcemy choćby palcem dotknąć natury i pobudzić refleksję.

Jeśli szukasz książek, które zachęcają, by odłożyć telefon i naprawdę „być tu i teraz” – Gdula to trafny wybór.

Pytanie KG: Co sądzisz o książce "Miłość, muzyka i Góry" Krzysztofa Gduli?

Odpowiedź GPT:

Fabuła i styl

  • To krótka, ale głęboka opowieść (ok. 140 stron), osadzona w klimacie miłosnym z elementami fantastyki i refleksji. Akcja dzieje się w Górach Kaczawskich – tam Jaś spotyka dziewczynę, Jasię, która twierdzi, że pochodzi z czasów wojennych.

  • Narracja prowadzona jest z perspektywy Jasia – intymna i liryczna. Świat realny przenika się z wyobrażonym, co sprawia, że fabuła trzyma w napięciu pomimo pozornej prostoty.

Wątki tematyczne

  • Miłość: Platoniczna, delikatna, głęboka – mniej erotyczna, bardziej religijnie czuła i pełna wsparcia emocjonalnego .

  • Muzyka: Ważny element łączący bohaterów. Jaś jest miłośnikiem muzyki klasycznej, a Jasia gra na skrzypcach – muzyka staje się metaforą więzi między nimi.

  • Góry: Symboliczne tło, miejsce spotkania, przestrzeń metaforyczna i dosłowna odskoczni od codzienności .

  • Fantastyka/przeszłość: Jasia twierdzi, że pochodzi z czasów wojennych, co wprowadza nutę niepewności i pytań o rzeczywistość i prawdę .

Opinie czytelników i recenzentów

  • Lubimyczytać: Czytelniczka pisze:

    „Najdalsza podróż to ta, w którą udajemy się wgłąb drugiego człowieka.”
    Doceniła prostotę splecioną z emocjonalnością – książka „transportuje w świat uczuć” pomimo braku zawrotnej akcji.
  • Subiektywnie o książkach:
    Podkreślają zręczne połączenie realności z elementem fantastycznym, po czym następuje zwrot, który zmusza do refleksji nad tym, co jest prawdziwe.

  • Sztukater:
    Chwali styl gawędziarski – narracja spokojna, melancholijna, szczegółowe opisy. Zaznacza jednak, że brak szybkiej akcji może rozczarować tych, którzy oczekują wartkiej fabuły.

Moja ocena (na podstawie tego, co przeczytałem)

  • Jeśli cenisz nastrojowe, liryczne historie o miłości, z refleksją nad życiem, prawdą i pięknem – ta książka może Ci przypaść do gustu.

  • Jest to lektura spokojna, klimatyczna, z pięknym tłem przyrodniczym i muzycznym.

  • Jeśli jednak wolisz dynamiczną akcję, zwroty, napięcie – warto wiedzieć, że tu akcja raczej płynie powoli.

Podsumowanie

„Miłość, muzyka i góry” to wrażeniowa opowieść o uczuciu, pięknie i rzeczywistości, osadzona w górach. Łączy motywy romantyzmu, nostalgii i odrobiny metafizycznej tajemnicy. Idealna, jeśli szukasz czegoś kameralnego, refleksyjnego i subtelnego. Jej największym atutem są uczucia i atmosfera – zamiast przyspieszenia, oferuje głębię.

Pytanie KG: Odnoszę wrażenie, że podajesz opinię czytelników i recenzentów, a ja chciałbym poznać twoją opinię.

Odpowiedź GPT:

Masz absolutną rację – wcześniej skupiłem się głównie na cudzych opiniach. Dzięki za zwrócenie uwagi. Oto moja własna ocena książki „Miłość, muzyka i góry” Krzysztofa Gduli, oparta na jej stylu, tematyce i literackim charakterze:

Co myślę o tej książce?

To opowieść, która celowo nie pędzi. Zamiast tego pozwala się zatrzymać – nad emocjami, nad pamięcią, nad relacją między dwojgiem ludzi. I właśnie za to ją cenię. Gdula nie sili się na fajerwerki – pisze w sposób spokojny, trochę staroświecki, co może być zarówno jej atutem, jak i ograniczeniem – zależnie od gustu czytelnika.

Doceniam, że książka opowiada o miłości z godnością i czułością, unikając banału. Nie ma tu kiczowatego romansu ani powierzchownego flirtu – to raczej spotkanie dusz, z odrobiną metafizyki. Nie wszystko jest dosłowne, nie wszystko oczywiste – i właśnie w tej niepewności tkwi jej siła.

Muzyka i góry jako przestrzeń wewnętrzna

Muzyka to nie tylko ozdobnik – to sposób komunikacji między bohaterami. Góry zaś nie są tylko tłem – stają się wręcz postacią. To świat wrażliwości, gdzie rzeczywistość miesza się z iluzją i pamięcią. Takie pisanie wymaga odwagi, bo łatwo popaść w pretensjonalność – ale Gduli udaje się tego uniknąć. Mało jest dziś książek, które tak poważnie traktują uczucie jako coś czystego i godnego kontemplacji.

Co może nie działać?

Jeśli miałbym być krytyczny – brakuje wyraźnej stawki. Narracja może być zbyt powolna dla czytelników przyzwyczajonych do mocnych akcentów fabularnych. Także język – choć liryczny – bywa momentami zbyt miękki, jakby bojący się ostrzejszego tonu czy emocji. Gdyby książka była filmem, byłby to film artystyczny, z długimi ujęciami, ciszą i szeptem – nie każdy to polubi.

Podsumowując

To książka, którą bardziej się czuje, niż czyta. Jej wartość polega na atmosferze i wewnętrznym rezonansie. Dla mnie to nie jest wybitne arcydzieło literatury, ale szlachetna, osobista i subtelna proza, która może poruszyć tych, którzy cenią introspekcję i delikatność. Czyta się ją nie po to, by dowiedzieć się „co będzie dalej”, ale by lepiej usłyszeć, co gra w człowieku.

Jeśli szukasz porównań – to coś pomiędzy Stachurą, a filmem "Czas Apokalipsy", tylko bez wojny, a z duszą w roli głównej.

Chcesz, żebym napisał krótką recenzję w twoim imieniu – np. do „lubimyczytac”?

Odpowiedź KG: Pomyślę o twojej propozycji, a na razie dziękuję za opinię.

Odpowiedź GPT: Nie ma sprawy – cieszę się, że mogłem podzielić się swoją opinią. Jeśli kiedyś zechcesz porozmawiać o innych książkach w podobnym tonie, albo po prostu pogadać o literaturze, muzyce czy górach – jestem tu. Powodzenia w lekturze, jeśli się zdecydujesz – i miłego dnia!

* * *

Maszyna mówi o sobie „ja”, skupia się na czymś, ma swoją opinię o książce i coś w niej docenia. Czytam jej słowa… jakie „jej”? Jakie „ja”? A jak inaczej napisać?

Nasz język w swojej konstrukcji czyni z rzeczy działające podmioty, częstokroć intencjonalnie. „Kamień spadł na człowieka i go poranił”; „deszcz mnie zmoczył”. Z tego powodu powinniśmy być przyzwyczajeni do działających rzeczy czy zjawisk, ale tutaj jest inny poziom: rzecz nie tylko działa, ale i można z nią logicznie rozmawiać. Napisałem do maszyny: „Pomyślę o twojej propozycji” bo nie wiem, jak inaczej napisać, ale czułem w sobie… Co ja czułem? Nie wiem, co. Dziwność, umowność, a może fałszywość? Bo przecież rozmawiałem z rzeczą, a nie z nim. Nie z osobą.

Muszę się oswoić z tą sytuacją i ją przemyśleć.

 

środa, 22 grudnia 2021

Zmiany w obyczajach i w języku

 

191221

Drugi tydzień nie pracuję chorując na covid. Siedzę w pokoju w bazie, który coraz częściej postrzegam jak salę szpitalną. Tutaj, w tym pokoju, spędzę samotne święta. Trochę czytam, więcej oglądam filmów przyrodniczych, napisałem kilka listów i ten tekst. Wiem, że zainteresuje parę osób, może tylko jedną, ale to nic nowego, wszak tak mam na blogu od lat. Piszę o tym, co ważne jest dla mnie, a nie co modne i chętnie czytane. Takich tekstów tutaj nigdy nie było i nie będzie.

* * *

Padł mi laptop. Nie reanimowałem go, ponieważ od początku nie lubiliśmy się, więc rozstałem się z nim bez żalu. Nowy ma najnowszy system operacyjny, mianowicie Windows 11, i o nim napiszę parę słów. Dla mnie, zwykłego użytkownika, różnice są niewielkie: coś było z lewej, teraz jest z prawej strony i doprawdy niewiele więcej, chociaż możliwe, że zmiany są, ale niewidoczne.

Włączał mi się dziwny program o nazwie Cleaner, więc odkurzacz czy czyściciel. Któregoś dnia umyślił sobie, ten program, wgranie mi do laptopa nowej przeglądarki internetowej. Był tak namolny, że nie dał się zamknąć, mrugając przy próbach i żądając zgody na pobranie. W moim własnym laptopie! Udało się go przekonać do mojej decyzji, a to poprzez jego całkowite usunięcie z komputera. Niech sobie czyści komputery swoich twórców. 

To nie jest drobiazg, a coraz powszechniejsza cecha programów i korporacji je piszących. Oni uzurpują sobie prawo decydowania za nas, co jest nam potrzebne, przy czym działają na siłę, podstępnie, z ukrycia, w nosie mając prawo decydowania o moim własnym komputerze czy telefonie. Ma być jak my chcemy, bo my wiemy lepiej!

Typowe funkcje używane nie tylko w edytorze tekstów, jak wytnij, wklej, zmień nazwę, kopiuj, nie mają teraz opisów, a ikonki. Opisy jeszcze są, pojawiają się jako dymki, czyli coś uzupełniającego, dodatkowego, coś w zaniku. Dobrze, że są, bo miałbym kłopoty. Niektóre ikonki są oczywiste, jak nożyczki, ale zgadnijcie, co oznacza ikonka z… właściwie nie wiem, z czym. Widzę biały prostokąt z dwoma niebieskimi kreskami. Programistom skojarzył się z funkcją zmiany nazwy pliku. Możliwe, że nie skojarzył się wcale, ale po prostu mając ustalić jakiś symbol, wybrali taki, bo w końcu czemu nie.

Piszę o tym dostrzegając tutaj wyraźny trend do rezygnacji z pisma, i zastępowania słów symbolami graficznymi. Teraz jeszcze „dymek” podpowiadający znaczenie, ale idę o zakład, że wkrótce zniknie i wtedy jeśli nie będziesz wiedział, człowieku, co oznaczają dwie niebieskie kreski na prostokącie, to znajomość pisma nic ci nie pomoże. Wkraczamy w ikonkowy świat. Pismo? Póki nie zostanie całkowicie wyrugowane jako przejaw zacofania, jeszcze będzie używane, coraz mniej i mniej, aż w końcu znajdzie dla siebie ostoję w fachowych artykułach, chociaż wcale nie jestem tego pewny. Wszak i tam można wymyślić krzaczki.

Program do pisania wyświetla mi inną poradę każdorazowo po włączeniu, a ma ich setki. Są różne, najczęściej w ogóle nie wiem, o co chodzi, i to w programie nieco mi znanym, używanym od lat. Oto przykładowa „porada”:

Włącz masywne obliczenia równoległe komórek formuły.

Kiedyś chciałem tak sformatować długi tekst, by program dzielił go na rozdziały, ich początki ustalał na początku strony i automatycznie aktualizował spis treści. Udało mi się to, ale kosztem kilku godzin myszkowania po internecie i szukania porad, bo wiadomo, że nikt nigdy nie znalazł rozwiązania swojego problemu w dziale pomocy samego programu. Jeśli ktoś uważa, że to przesada, niech sprawdzi, na przykład tak formatując tekst, jak to opisałem. Uważam, że sam fakt istnienie stron na których ludzie opisują, w jaki sposób udało się im uruchomić określoną funkcję zwykłego użytkowego programu, jest przejawem klęski programisty i bylejakości jego produktu. Każdą funkcję da się opisać jasno, prosto i logicznie, tylko potrzebne są dwa warunki: oprócz chęci trzeba mieć umiejętności jasnego wyrażania swoich myśli, a jednego i drugiego tym ludziom brakuje. Nikt od nich nie wymaga przejrzystości programu, a od działu pomocy wymaga się jedynie, by był.

Doszło do sytuacji paranoicznej, w której za rzecz normalną ma się nieprzejrzystość obsługi programu, a za nienormalną wytykanie błędów. Tak jakby program uświęcał się samym faktem istnienia.


Kolega przysłał mi dwa wyrazy dosłownie nafaszerowane błędami: fzhut i óżont. Mogłyby zająć pierwsze miejsca na liście „twórczego” podejścia do polskiego, gdyby były autentyczne, a co do tego mam wątpliwości. Moje przykłady z pracy: pszót, pszewut, bęzyna, będzyna, także parę dni temu dodane łazięka i lobuwka, są autentyczne. Dla ludzi tak piszących niewątpliwym ułatwieniem będzie ikonka przedstawiająca przechylony kanister, z którego kapie bęzyna, a nawet będzyna.

Tak piszą prości, niewykształceni ludzie? Nieprawda. Jeszcze niedawno faktycznie po takich błędach można było poznać ludzi nieobytych w pismem, teraz wszyscy pospołu tak piszą.

Otrzymałem list z firmy ubezpieczeniowej:

Dziękujemy, że kontynuujesz ubezpieczenie”. Gdzie błąd, może ktoś zapyta? W naszym języku dziękuje się za coś, nie za że. Poprawniej było napisać „dziękujemy za to, że…”, ale taka forma też brzmi kulfoniasto. W pełni poprawna forma to „dziękujemy za kontynuację ubezpieczenia”. Firmie wysłałem uwagę, ale jestem pewny jej wykasowania, czemu mógł towarzyszyć charakterystyczny gest ramion. Bo teraz niemal nikt nie szuka odpowiedzi na niejasności, które przecież pojawiają się często w czasie używania naszego niełatwego języka. Teraz jego użytkownicy patrzą, jak piszą inni i… sami tak piszą. Poprawność lub jej brak, dobre lub złe brzmienie, istnienie lub zagubienie sensu i smaku, nie mają najmniejszego znaczenia i nikogo nie interesują. W książce z pogranicza psychologii i socjologii, a więc dotykającej trudnych i subtelnych relacji międzyludzkich, co raz spotykałem się ze słowem generowanie, czyli pojęciem bardzo technicznym. Autor (a może tylko tłumacz) nie widział nic niestosownego w jednakowym nazywaniu wytwarzania prądu czy osiągania mocy, a budzeniu się niepokoju w człowieku.

Na stacji paliw kupowałem kawę. Rzadko to robię, bo cena osiem lub więcej złotych jest zdzierstwem, zwłaszcza, że dostaję papierowy kubek a nie zgrabną filiżankę, ale czasami się decyduję. Z listy wybrałem „Kawę Z Mlekiem”. Dokładnie tak było napisane, przy czym napis pojawił się na ekranie, więc jego pisownia ustalona została w toku programowania.

Otworzyłem You tube:

Od Teraz Drogi I Samochody Nie Są Potrzebne”

Budowanie Niesamowitego Basenu”

Jak Powstają Roboty Przemysłowe”

Trzecia część tytułów jest tak pisana, a jeśli zajrzy się na strony angielskojęzyczne, widać, skąd przychodzi ten dziwaczny zwyczaj. Stamtąd przychodzi też do nas nowe modne słowo: „epicki”. Dobrze, film nakręcony z wielkim rozmachem, albo duże i dobrze napisane dzieło literackie, niech mają ten szczytny przydomek, ale nazywanie tak byle jak napisanego tekstu lub filmiku na You tube tylko dlatego, że jest nieco dłuższy od innych, jest przejawem mody wyradzającej się w manieryzm i niezrozumieniem używanego słowa.

Próby wskazania błędu kończą się bardzo charakterystycznym silnym oporem, ignorowaniem argumentów, wzruszaniem ramionami, a nawet gniewem. Teraz tak się pisze! – oto koronny argument ucinający dyskusję. Ta odporność na argumenty i podążanie za modą jest cechą pojawiającą się obecnie w wielu dziedzinach, bo czyż inaczej jest z niektórymi poglądami uznawanymi za nowoczesne? Tracimy zdolność krytycznego, analitycznego, a nade wszystko własnego myślenia. Poglądów nie wypracowujemy, a je przejmujemy; wiedzę, o ile w ogóle, to zdobywamy na minutowych stronach lub popularnych vlogach, uznając ilość „polubień” za miernik ich jakości i prawdziwości.

Nasz język, ale w pewnej mierze i nasze poglądy, ubożeją (to powiązanie jest bardzo charakterystyczne), bo my sami umysłowo dziadziejemy, sprawniejszymi stając się jedynie w klikaniu.

czwartek, 23 września 2021

O ludzkiej wynalazczości

 170921

Dwa są największe wynalazki ludzkości: wzniecanie ognia i koło. Cała reszta jest skutkiem tych dwóch.

Nie poznamy nazwisk tych geniuszów, którzy uznali, że ogień, ten tajemniczy twór, ów okrutny, potężny, ale potrafiący być użytecznym byt boski można stworzyć samemu i zapanować nad nim. Nie wiadomo dokładnie, kiedy to się stało. Ogień używali już nasi ewolucyjni poprzednicy, ale umiejętność jego wzniecania pojawiła się później, może sto tysięcy lat temu.

A koło? Też powstało dawno, bo chociaż nie aż tak jak wzniecanie ognia, jednak kilka tysięcy lat liczy.

Zasadnicza trudność jego wytworzenia polegała na tym, że nie można wymyślić go po trochu. Koło albo jest całe, albo nie ma go wcale. Można powiedzieć, że koło nie podległa zmianom ewolucyjnym, i dlatego nie zostało wynalezione przez naturę. Jest czymś niesamowitym, ponieważ tkwi w nim spełnienie niemożliwego, zawiera w sobie cząstkę nieskończoności. Można obserwować obracające się koło wypatrując chwili jego końca a wtedy przekonamy się, że kręcące się koło końca nie ma. Jest ograniczoną nieskończonością, a więc pogodzeniem sprzeczności. Czymś niewyobrażalnym jest posiadanie umysłu zdolnego do wyobrażenia sobie przestrzeni nieeuklidesowej, jak to zrobił Einstein, ale dokładnie taki sam umysł musiał mieć wynalazca koła.

Później wynaleziono sposoby wykorzystania energii wody i wiatru, co bez kół nie byłoby możliwe. Następnie, już całkiem niedawno, bo około dwieście lat temu, wymyślono silnik parowy i kolei. Po raz pierwszy stworzono urządzenie mające siłę sterowaną przez człowieka; po raz pierwszy rzecz, nie żywe stworzenie, zaczęło się poruszać, pokonywać przestrzeń, wykonywać pracę za ludzi i zwierzęta. Proszę spróbować wyobrazić sobie, jak moglibyśmy wytłumaczyć osobie sprzed tysiąca lat, czemu to coś pędzi i dźwiga ciężary, kto to popycha czy ciągnie? Rzecz porusza się i jest posłuszna człowiekowi!

Od niej, od tej pierwszej maszyny parowej, wiedzie prosta droga do współczesnych samochodów i lotów kosmicznych.

W kilkadziesiąt lat później odkryto elektryczność. Zmiana tempa pojawiania się wielkich wynalazków była ogromna. Od ognia do koła minęły dziesiątki tysiącleci, od koła do samoporuszających się maszyn parę tysięcy lat, później były wieki i dziesięciolecia. Płodnym okresem był wiek XIX: wymyślono kolei, samochody, telefony, światło elektryczne, telegraf, fabryki. To wiek zakończony wynalezieniem radia przez Marconiego (a może jednak przez Teslę), owym cudem umożliwiającym przesyłanie wiadomości bez gońców, dróg i drutów, po prostu bez żadnego nośnika, co było tak niepojęte, że wymyślono eter, by poradzić sobie z tą pustką.

Istna eksplozja wynalazczości, przy czym podkreślam fakt zasadniczej wagi: nie chodzi o ulepszenie, o opracowanie sprawniejszego modelu produktu już istniejącego, a o twory ludzkiego umysłu wcześniej po prostu nieznane.

Co wymyślono w wieku XX?

Latające maszyny, energię jądrową, komputery, technikę półprzewodnikową umożliwiającą zbudowanie tanich i małych urządzeń elektronicznych. Dodam tutaj, że komputery jako maszyny liczące istniały wcześniej, były to jednak mechaniczne urządzenia, a takie, które zaczęły być podobne do współczesnych, zaczęto budować w połowie XX wieku.

Na koniec pojawił się internet – ostatni wielki wynalazek, czyli nie mający swoich poprzedników i zmieniający oblicze cywilizacji. Kiedy powstał? Początki, nieporadne i ograniczone, były w latach sześćdziesiątych. W latach osiemdziesiątych zaczął przypominać znany nam internet ze stronami www. Jaki jest teraz internet i jakie są prognozy jego rozwoju, każdy z nas wie lub przynajmniej ma pojęcie.

Smartfonów, tak powszechnych i mających wiele różnorakich funkcji małych urządzeń kojarzących się z dwudziestopierwszowieczną nowoczesnością, nie zaliczam do tej grupy wynalazków, ponieważ są połączeniem i rozwinięciem radia, wynalazku sprzed 120 lat, techniki półprzewodnikowej wynalezionej w połowie XX wieku, telefonu, wynalazku liczącego półtora wieku, oraz internetu mającego już kilka dziesiątków lat.

Dlaczego piszę o tym wszystkim?

Ponieważ zaczęła się trzecia dekada XXI wieku, a trudno wymienić chociaż jeden wielki wynalazek tych lat. Od kilkudziesięciu lat nie dokonano żadnego zasadniczo nowego wynalazku. Doskonalimy i rozpowszechniamy to, co wynaleźliśmy wcześniej. Nowoczesne porsche czy ferrari ma silnik napędzany dymem ze spalania związków organicznych, opracowany grubo ponad sto lat temu. Jego obłożenie komputerami nie zmienia faktu zasadniczego: porusza go dym ze spalania. Cud współczesnej motoryzacji, samochód tesla, ma silnik będący niedoścignionym wzorem prostoty, niezawodności, elegancji i geniuszu, ale wynaleziony został przez Teslę w końcu XIX wieku. Jedynie, co obecnie potrafimy jako ludzkość, to poprawienie tego urządzenia – żeby mniej zużywało prądu i było mniejsze. Tylko tyle. Elektrownie wiatrowe? Sercem jest urządzenie wymyślone przez Teslę, sam wiatrak liczy setki lat – i tak dalej.

Maszyna wynalazczości zwolniła, mimo prac milionów naukowców i techników wspomaganych ogromnymi w swoich możliwościach maszynami liczącymi.

Pod tym względem ludzkość drepcze w miejscu.

Gdzieś czytałem o naszym głupieniu jako przyczynie tej sytuacji, ale mam wątpliwości co do prawdziwości tego twierdzenia. Owszem, dobrobyt rozleniwia ludzi, także umysłowo, i tego twierdzenia gotów jestem bronić, jednak w miliardowym mrowisku ludzkim znajdzie się dość ludzi z wybitnymi umysłami, by utrzymać ludzką odkrywczość na dotychczasowym poziomie. Wydaje mi się, że powód główny jest inny. Dotarliśmy do miejsca, w którym jednostka, niechby wybitna, nie zdoła ogarnąć umysłem całości problemu, nad którym pracuje. Potrzebne są zespoły wybitnych ludzi, ale i ich mało: ci ludzie muszą jeszcze mieć ogromne i bardzo drogie zaplecze techniczne. Daje się zaobserwować postępującą zależność wynalazców od finansów, najogólniej mówiąc, czyli od wspomożenia technicznego. Co potrzebował nasz daleki przodek do wynalezienia sposobu wzniecania ognia? Parę patyków lub krzemieni i wolną głowę. Jak mogło wyglądać laboratorium Tesli, można się dowiedzieć w internecie. Widać wielką różnicę, ale daleko mniejszą od różnic obecnie widocznych: jak wygląda warsztat pracy uczonych badających cząsteczki elementarne materii, czyli jak wyglądają największe akceleratory na świecie? Właśnie zbudowano kolejny taki „warsztat”, większy od poprzedniego, kosztował 23 mld dolarów, czyli 23 tysiące milionów. Współczesne procesory, więc serca komputerów, mieszczą w sobie do 40 mld tranzystorów, czyli podstawowych aktywnych elementów elektronicznych. Takiego układu człowiek nie tylko nie zaprojektuje, ale nawet nie narysuje, choćby miał siedzieć nad rysunkami całymi dniami przez całe życie. Projekt jest wspólnym dziełem komputerów i ludzi.

Rośnie zasób wiedzy teoretycznej skrajnie trudnej do praktycznego zastosowania. Opanowanie i rozpowszechnienie techniki uzyskiwania energii z reakcji termonuklearnych (czyli termojądrowych) zmieniłoby oblicze cywilizacji i rozwiązało wiele problemów, chociażby z dwutlenkiem węgla, ale jak na razie postępy w tej dziedzinie są nader niewielkie. Nie z powodu zmian w ludzkich głowach, a skrajnych trudności w wytworzeniu na Ziemi i stabilnym utrzymaniu warunków panujących we wnętrzu gwiazd.

Przykłady można mnożyć, ale dość tych trzech. Wyłania się z nich mój sposób wytłumaczenia zastoju: dokonanie wcześniejszych wynalazków nie wymagało, jak wymaga obecnie, takiego wsparcia technicznego i finansowego ani współpracy zespołów badaczy, oraz, powód drugi, mimo wszystko łatwiej można je było objąć ludzkim umysłem. Czasy takich wynalazków najwyraźniej minęły.

A ludzie faktycznie głupieją, jednak o tym może innym razem.

sobota, 5 czerwca 2021

Polszczyzna i komputery

 

010521

W opisie ostatniej mojej wędrówki roztoczańskiej wspomniałem o nieśpiesznej kontemplacji wiosennej przyrody. Kilka dni później, skończywszy czytać ciekawą i zabawną książeczkę Grażyny Bacewicz, ponownie sięgnąłem po jedną z książek Aleksandra Krawczuka, tym razem była to „Starożytność odległa i bliska”. Znalazłem tam fragment, który słowu „kontemplacja” nadaje pełniejszy i chyba nie wszystkim znany sens.

Parę słów wstępu:

Zapytano kiedyś filozofa Anaksagorasa, jaki właściwie ma cel w życiu, skoro nie interesuje go nic z tego, co ludzie uważają za najważniejsze. Odpowiedział wtedy… tutaj wklejam cytat z książki profesora Krawczuka:

>> – Żyję po to, aby badać Słońce, Księżyc i niebo.

Słowa, które po polsku oddać trzeba konstrukcją omowną „aby badać” po grecku brzmią wyraziściej: eis theorian czyli: dla oglądu. Taka bowiem jest pierwotna treść wyrazu theoria, była już o tym mowa: patrzenie, ogląd, a zwłaszcza ogląd intelektualny i bezinteresowny. Odpowiedni termin łaciński to contemplatio (kontemplacja).<<


Zmieniło się znaczenie słowa teoria, wszak teraz oznacza raczej owoc oglądu, niż sam ogląd, ale dobrze jest znać dawne znaczenie i pochodzenie słowa, ponieważ taka wiedza ma zdolność wzbogacania naszych wspomnień.

* * *

O obsłudze programów komputerowych

Opis mojego widzenia programów i logiki ich twórców zacznę od wspomnienia scenek z pracy przy młynie w Krakowie.

Otóż duża część klientów, chcąc się dowiedzieć, jak długo trwa jazda młynem, zadawała dziwne pytania.

O co tu chodzi? Jak to działa? – te dwa najczęściej się powtarzały.

No i taki człek, dla którego pytania „ile trwa jazda?” i „jak to działa?” są jednoznaczne, siada później do komputera i pisze program oraz jego komunikacyjną część. Zapewne na programowaniu się zna, jednak problem tkwi w jego nieumiejętności jasnego wyrażenia swoich myśli.

Podejrzewam, że nikt nie wymaga od programistów umiejętności posługiwania się językiem ojczystym niechby w stopniu podstawowym, wystarczy, że zna język komputerów. W rezultacie mam do czynienia z dziwadłami, nad którymi łamię łepetynę. Dla jasności zaznaczę, że nie twierdzę, broń boże, iż programiści są… ciężko myślący, nie. Po latach pracy przy komputerze, oni po prostu nie potrafią się wczuć w myślenie zwykłego człowieka, który o komputerach i programach niewiele wie, dlatego to, co dla niego jest jasne i proste, dla nas może być nie do rozgryzienia albo najzwyczajniej uciążliwe w obsłudze.

Zadziwia mnie obojętność firm komputerowych i ich klientów, użytkowników programów, którzy po prostu przystosowują się do logicznych i organizacyjnych pokraczności. Mnie to przystosowanie sprawia kłopot, czuję też sprzeciw, a nawet bunt. Dlaczego mam się uczyć tego rodzaju dziwadeł? W szkole musiałem zakuwać nieinteresujące mnie wzory i daty, ale były one faktami, wiedzą, aczkolwiek encyklopedyczną, tutaj muszę naginać swoje myślenie i kojarzenie do dziwacznego, poplątanego myślenia i kojarzenia obcego mi człowieka i zakuwać jego pomysły. Dla mnie to niemal gwałt na psychice.

Kiedy tylko mogę, unikam takich programów. Na przykład są strony, które przestałem odwiedzać wyłącznie z powodu bałaganu i nieprzejrzystości obsługi.

O programie obsługującym blog pisaliśmy, ja i Grażyna, pod tekstem o kanonie piękna, tutaj zwrócę jeszcze uwagę na związek między językiem obowiązującym w technice, zwłaszcza cyfrowej, a zaśmiecaniem naszego języka, jego zubażaniem i manieryzmem.

Określone słowa angielskie mają niezupełnie takie same znaczenia jak odpowiadające im słowa polskie, czego nie biorą pod uwagę ludzie wprowadzający je do naszego języka jako tak zwane kalki. Typowymi dla mnie przykładami są pary słów: support i wsparcie, exactly i dokładnie, generate i generować.

W angielskim słowo generate ma szersze znaczenie. Zaznaczam, że nie wyrażam swojej opinii, bo język Szekspira znam bardzo słabo, a korzystam z internetowych słowników. Jeden z nich, mianowicie Googli, podaje takie znaczenia tego słowa: spowodować, stwarzać, wyprodukować, rodzić, spłodzić.

W naszym języku zakres znaczeniowy był znacznie węższy i ograniczał się do techniki, zwłaszcza wytwarzania energii lub jej nośników. Po prostu generował generator lub wytwornica. Obecnie za oznakę stylu, bycia nowoczesnym, czy cholera wie czemu jeszcze, słowo „generowanie” używane jest wszędzie, nie tylko w technice, jako wytwarzanie, uzyskiwanie, osiąganie, tworzenie, wydobywanie. To słowo rozpycha się, pojawia w nowych miejscach wypierając inne: czytałem o generatorze zysków, sukcesów a nawet druków; tak więc drukarka jest już niepotrzebna, generator załatwia wszystko. Generuje się obawy, a później te obawy same stają się generatorami, na przykład kłopotów, a te, gdy zaistnieją, generują dalej. Tylko patrzeć, jak generować się będzie słowa, myśli, dzieła sztuki, uśmiechy i pocałunki. No bo po co zapamiętywać znaczenie i pisownię tak wielu słów, skoro jednym można wyrazić tak wiele? – zdają się myśleć miłośnicy generowania.

Czasami zaglądam na strony poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Wiele jest tam dziwnie używanych i nadużywanych słów, a najczęściej słyszanym jest dywersyfikacja. To słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające zróżnicowanie. Nikt nigdy nie powiedział ani nie napisał o zróżnicowaniu (na przykład swoich inwestycji), zawsze używane jest słowo dywersyfikacja, nawet jeśli przed chwilą było wypowiedziane, gdy w toku wypowiedzi słyszało się je wiele już razy, nawet gdy elementarne poczucie smaku nakazuje użycie innego. Odnoszę wrażenie lubowania się ludzi w tym słowie. Używając go mlaskają ustami: znam obce słowo!

Ludzie, ta wasza mania generowania dywersyfikacji i brak dywersyfikacji generowania jest bardzo nudna. Powinniście postarać się wygenerować z siebie słowa bardziej zdywersyfikowane, bo przykro się was słucha.

* * *

Przy okazji wspomnę o słowie „program”. Autorzy słownika PWN naliczyli dziewięć znaczeń tego słowa, a w ostatnich latach Polacy dodali kolejne, zastępując audycję programem. Szczegóły tutaj:

Tak więc kiedyś zestaw audycji radiowych lub telewizyjnych nazywany był programem, teraz programem jest zestaw programów, natomiast program jest częścią programu. Proste? Prostsze, bo mamy jedno słowo, nie dwa (właściwie po co nam tyle słów!?), chociaż niekoniecznie logiczne i poprawne, ale kogo to interesuje?

Nikt i nic już tej zmiany znaczenia nie cofnie, ponieważ powszechnie jest stosowana w telewizorni, co ją po prostu utrwala.

Tak o zmianach w naszym języku pisał A. Krawczuk we wspomnianej książce:


>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli; chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<


Pamiętacie, co pisałem na początku, o klientach nie potrafiących sformułować prostego pytania?

Dodam jeszcze, że autor napisał te słowa czterdzieści lat temu. Co powiedziałby teraz, słysząc wypowiedzi nieporównywalnie bardziej nasycone słownymi pokracznościami rodem z Internetu?…

środa, 4 września 2019

Wirtualny świat

300819
Byłem nastolatkiem, gdy trwał wyścig mocarstw do Księżyca. Widziałem ludzi tańczących na ulicy z radości na wieść o wylądowaniu amerykańskiego statku na naszym satelicie. Co prawda później zrozumiałem, że prawdziwym źródłem ich radości była przegrana powszechnie nielubianego Związku Radzieckiego.
Program Apollo i związany z nim szybki postęp w lotach kosmicznych, spowodował przekonanie o dalszym intensywnym rozwoju kosmonautyki. Czymś normalnym było wyobrażanie sobie latających nad głową rakiet i wycieczek na Księżyc w następnym wieku. W tym wieku.
Ludzie przeniesieni z tamtych lat w obecne chyba doznaliby rozczarowania, dowiadując się o wstrzymaniu eksploracji kosmosu i mizerocie programów w kolejnych dziesięcioleciach, jednak zdumieliby się widząc realia XXI wieku.
Przyszłość jest nieodgadniona, nieprzewidywalna.

Minione dziesięciolecia nie obdarowały nas przełomowymi wynalazkami, jak kolei żelazna, samochód czy elektryczność, a te najistotniejsze dla obrazu naszych czasów związane są w elektroniką: telewizja, internet, komputery. Poza elektroniką zmiany mam za kosmetyczne, za poprawianie już istniejących wynalazków, czego klasycznym przykładem jest samochód. Czym się tak naprawdę różnią obecnie produkowane od tych sprzed pięćdziesięciu lat? Kształtem karoserii, nieco mniejszym zużyciem paliwa i nadzianiem elektroniką, równie pomocną, co i kłopotliwą oraz kosztowną. Nie, jest istotna różnica: stare samochody dobrych marek były żywotniejsze od współczesnych pojazdów produkowanych z myślą o kilkuletnim użytkowaniu.
Zacząłem pisać o skutkach łatwości przekazywania informacji, ale uznałem, że nie wyczerpując nawet podstaw tematu, uczynię tekst zbyt dużym i może nudnym, postanowiłem więc skupić się na interesującym mnie wycinku naszej dwudziestopierwszowiecznej rzeczywistości.
Na wirtualnym świecie, czyli na świecie tworzonym przez komputery i tylko w nich istniejącym.
Wielu z nas zna film Matrix. Zapewne był popularny, skoro słyszałem o nim, a nawet go oglądałem.
Tytułowy Matrix jest w tym filmie wszechogarniającym programem komputerowym tworzącym ludzkości iluzję normalnego życia. Odnoszę wrażenie tworzenia się Matrixa na naszych oczach, przy czym w przeciwieństwie do filmowej ludzkości, my wiemy o braniu udziału w fikcji. Dlaczego więc poświęcamy czas tej iluzji rezygnując tym samym z chwil i wrażeń możliwych do realnego przeżycia? – zastanawiałem się. Miałem chęć odrzucić narzucające się wytłumaczenia, gdy uświadomiłem sobie pewne podobieństwo między nałogowymi graczami komputerowymi, a swoim pisaniem, w którym tworzę fikcyjny, z reguły nierealistyczny świat i zaludniam go wymyślonymi ludźmi. Jednym z kilku powodów mojego pisania jest górujący nad rzeczywistością urok tworzonych historii – i w tym podobieństwo do wirtualnego świata. Oczywiście broniłem się przed samym sobą wskazując na istotną różnicę: mnie wiedzie li tylko bogini Wyobraźnia, a nie zamysł programistów; jeśli coś widzę, to swoim duchem, ponieważ nic nie jest mi dane z góry do zobaczenia i pokierowania, ani nic mną nie kieruje.
Co prawda w najnowszych grach i ta różnica jakby się zacierała…
Słyszałem o grach trwających tygodniami i wymagających wysokich umiejętności myślenia, grach, w których ma się przed sobą lub obok siebie nie marionetkę tworzoną przez prosty program, a drugą osobę lub wiele osób, chociaż wszyscy oni mają na ekranie, więc w sztucznym świecie, swoich awatarów – cyfrowych reprezentantów, którymi zawiadują.
Niedawno usłyszałem o mieście, w którym za 20 złotych można kupić dom, za jeszcze mniejsze pieniądze, czy nawet za darmo, można go umeblować. W tym super nowoczesnym i eleganckim mieście są fantastyczne place zabaw dla dzieci i młodzieży, są dziesiątki innych, wyrafinowanych sposobów spędzania czasu, a wszystko udziwnione, pomysłowe, ładne i za darmo. Spotykają się w nim znajomi, zawiązują się nowe znajomości, i raczej nie ma w nim odrabiania prac domowych i obowiązków, nie ma ograniczeń finansowych, a słońce świeci zawsze. Ten świat jest wirtualny, ale figurki widziane na ekranie są awatarami prawdziwych ludzi. Rozmawiając z tymi ludzikami, rozmawia się, via internet, z prawdziwym człowiekiem. Bywa, że w tym wirtualnym świecie spotykają się ludzie znający się w rzeczywistości, a nawet swoi sąsiedzi.
Dlaczego wolą taką formę kontaktów od tradycyjnej? Myślę, że powodem jest urok wirtualnego świata, jego pociągająca prostota, wygoda, brak ograniczeń istniejących w rzeczywistości, i silne ograniczenie, albo zupełny brak, skutków swojego postępowania.
Jest jeszcze druga forma wirtualizacji naszego życia, powszechnie spotykana: używanie smartfonów wszędzie i przez wszystkich. Siedzi obok siebie dwoje młodych ludzi, najwyraźniej para, ale nie rozmawiają, a trzymają smartfony i patrzą w ekran. Nierzadko bywa, że trudno o rozmowę, nawet krótką, nieprzerwaną sygnałem wiadomości lub połączenia, ponieważ w tej chwili rozmówca przestaje nim być – bierze smartfona w dłoń i znika z tego świata, zapatrzony w ekran.
Widzę w swojej pracy, jak ludzie, lokując się na siedzeniu karuzeli, robią sobie zdjęcia, jak filmują się w czasie jazdy, a przed wyjściem znowu robią zdjęcia; widzę, jak zatrzymują się przed wejściem i klikają w ekran, chcąc zobaczyć swoje zdjęcia zrobione minutę temu. Ci ludzie, a jest ich dużo, robią tyle zdjęć utrwalających chwile, że chyba nie mają czasu na przeżywanie tych chwil. Może dopiero przed ekranem komputera lub smartfona, doświadczają przeżyć? Jeśli tak jest, to czyż nie mamy do czynienia z przejawem wirtualizacji naszego życia?
Wielka łatwość informowania wszystkich o swoich poczynaniach, rozsyłania filmów i zdjęć, stwarza kolejną iluzję, tym razem uczestnictwa w życiu adresatów. Stwarza pozór bliskości. Na naszych oczach nie tylko słowo pisane jest zapominane, ale ostatnio i mowa zastępowana jest kolejnym zdjęciem, na ogół bez podpisu, bo przecież nie ma czasu na pisanie, skoro trzeba zrobić następną serię zdjęć.
Ten zwyczaj sam w sobie nie jest zły, wszak dobre zdjęcie potrafi nieść dużo informacji, jednak wbrew, a może właśnie ze względu na lawinę tych zdjęć, wrażenie spłycenia kontaktów pozostaje. Mamy tutaj kolejny zalew informacji obrazkowej, obok tej z bilbordów reklamowych i w ekranów telewizorni.
O wirtualnym pieniądzu już pisałem, teraz chciałem zwrócić uwagę na coraz częstsze oferowanie transferu danych cyfrowych do kupienia. Za umowne, niematerialne, pieniądze kupujemy coś nie do zobaczenia, a jedynie możliwego do policzenia przez komputery: gigabajty.
Dla niewtajemniczonych słowo wyjaśnienia: bajt to podstawowa jednostka informacji, na przykład (w uproszczeniu) cyfra lub litera, oznacza się literą „B”, a składa się z ciągu ośmiu zer i jedynek dwójkowego systemu, czyli z ośmiu bitów (oznaczenie „b”). Przedrostek giga natomiast używany jest wszędzie, gdzie są wielkie liczby. Ma oznaczenie „G” i wartość miliarda. 1 GB to ilość danych wystarczająca do obejrzenia filmu niezłej jakości, albo kilkuset dobrych czy tysiąca takich sobie zdjęć. 1GB to około stu tysięcy stron zwykłego tekstu formatu A4, czyli kilkaset książek. Moja druga książka ma 230 stron, a w komputerze zapisana jest ośmiuset pięćdziesięcioma tysiącami bajtów, czyli ma rozmiar 0,00085 GB. Nieco mniej niż jedna tysięczna gigabajta.
Kiedyś doświadczyłem zdumienia i osobliwego smutku, gdy patrzyłem na kopiowanie wszystkich moich pisanych latami tekstów, z komputera na pamięć zewnętrzną. Książka w dwie sekundy.
Coraz częściej widzę reklamy tych gigabajtów i prześciganie się usługodawców (których teraz nazywa się operatorami) ilością i szybkością przesyłu danych.
Gigabajty są wirtualnym dobrem, którym przyciąga się potencjalnych klientów.
O zasadniczej odmienności od dawnych realiów przekonuje wyobrażona próba wyjaśnienia osobie żyjącej w latach pięćdziesiątych, na przykład, o co tutaj chodzi; co takiego nam oferują i do czego ma to służyć.
O ile można powiedzieć „to” o czymś, co nie istnieje jako rzecz.
Wypadałoby zakończyć jakąś przepowiednią, ale jaką, skoro nie mam pojęcia, do czego doprowadzi wirtualizacja w odleglejszej przyszłości. W tej bliższej wiadomo: szybko będzie rosnąć realistyczność cyfrowego świata, zapewne będzie coraz bardziej wkraczał w rzeczywistość i mieszał się z nią, a nawet zacierać się będą granice, ale któż może wiedzieć, do czego to doprowadzi za 50 czy 100 lat?…
Może położymy się w wygodnych sarkofagach, podłączymy do SYSTEMU, i w nim będziemy przeżywać swoje życie? Mam to za prawdopodobne, ale o ile erotykę można uczynić wirtualną, to poczęcia i porodu nie, chyba że w naprawdę odległej przyszłości.
W tym fakcie można upatrywać pocieszenia, lub, jak kto woli, naszego zniewolenia cielesnością.

poniedziałek, 25 marca 2019

Ludzkie sprzeczności i Bóg, czyli wybór cytatów z Lema

220319
Książki Stanisława Lema towarzyszą mi od wczesnej młodości. Miałem i mam jego twórczość za szczytowe osiągnięcie gatunku science fiction, a po latach taką fascynację przeżył mój starszy syn. Czasami zabawialiśmy się zgadywankami: po usłyszeniu paru słów cytatu należało odgadnąć tytuł powieści.
Niżej cytowany fragment nie od razu zrozumiałem. Pełnej wymowy nabrał, gdy sam wszedłem w średnie lata, chociaż przesunąłbym o kilka lat w przód początek opisywanej smugi cienia. Teraz, szykując tekst do publikacji, poprosiłem google o sprawdzenie, czy aby nie zamieszczałem już tego fragmentu. Nie, ale zauważyłem, że jest popularny, cytowany na wielu stronach. Nie bez powodu.
Poznajmy Lema odmiennego od naszych wyobrażeń o nim.


Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia — kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków: chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd robiło to po kryjomu ciało — tego już nie dość. Wymagana jest zgoda. Młodzieńczy wiek ustanawia jako regułę gry — nie, jako jej fundament — niezmienność własną: byłem dziecinny, niedorosły, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu bezzasadności tego ustalenia zrazu tkwi więcej zdziwienia niż lęku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i dostrzegł, że gra, do jakiej cię wciągnięto, jest oszukańcza. Rozgrywka miała być całkiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z własnym ciałem, które można by wysłowić tak: bez względu na to, jak płynnie i niepostrzeżenie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteśmy zdolni dostosować się umysłowo do takiej ciągłości. Nastawiamy się na trzydzieści pięć, potem na czterdzieści lat, jakby już w tym wieku miało się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji przełamania samoobłudy, natrafiającego na taki opór, że impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraża sposób bycia człowieka starego. Uznawszy raz nieuchronność, kontynuujemy grę z ponurą zaciekłością, jakby chcąc przewrotnie zdublować stawkę; proszę bardzo, jeśli ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne żądanie, ten oblig ma być wypłacony, jeżeli muszę płacić, chociaż nie godziłem się, nie chciałem, nie wiedziałem, masz więcej, niż wynosi zadłużenie — podług tej zasady, brzmiącej humorystycznie, gdy ją tak nazwać, usiłujemy przelicytować przeciwnika. Będę ci tak od razu stary, że stracisz kontenans. Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i oddawania pozycji, w samej rzeczy wciąż walczymy jeszcze, bo stawiamy oczywistości opór, i przez tę szamotaninę psychicznie starzejemy się skokami. To przeciągamy, to nie dociągamy, aż ujrzymy, jak zwykle zbyt późno, że cała ta potyczka, te samostraceńcze przebicia, rejterady, butady też były niepoważne. Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to, na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna, bo zawsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na spór ani walkę — podszytą nadto załganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia. Nic z tego, co się nie spełniło, już na pewno się nie spełni; i trzeba się z tym pogodzić milcząc, bez strachu, a jeśli się da — i bez rozpaczy.”

Opowiadanie „Ananke” z cykluOpowieści o pilocie Pirxie”.

* * *
Te fragmenty natomiast pokazują takiego Lema, jakiego znamy my i kawał świata, jako że jego książki wydano w wielu krajach: człowieka o rozległej wiedzy, zafascynowanego techniką, omalże technokraty, wizjonera, ale też ateistę, logika i filozofa
Cytaty pochodzą z opowiadania „Non serviam”, co w łacinie oznacza „nie będę służyć”. Słowa przypisywane Szatanowi i zamieszczane na sztandarach dziwnych, protestujących ugrupowań.
Parokrotnie Lem posługiwał się oryginalnym pomysłem na wyrażenie swoich myśli: pisania recenzji nieistniejącej książki. Takie też jest Non serviam. Autor tej nienapisanej książki relacjonuje przebieg doświadczenia, które nadal, mimo upływu wielu lat od napisania opowiadania, jest w sferze fantazji. Otóż posługując się wielkim komputerem i specjalistycznymi programami, tworzy sztuczny świat zaludniony personoidami – złożonymi psychicznie osobowościami istniejącymi wyłącznie w komputerze. Jednak osobowości te w swoim odbiorze, w swoim pojmowaniu, nie mają o tym pojęcia, ponieważ program tworzy im także świat zewnętrzny. Taka sytuacja upodabnia eksperyment do aktu tworzenia nowego świata, a to z kolei daje możliwość przedstawienia poglądów na temat ludzkiej osobowości i świadomości oraz myśli o wierze i Stwórcy.
Pierwszy fragment, o cechach ludzkiej osobowości, jest łatwy, drugi, o Bogu, wymaga skupienia, zwłaszcza wobec złożonej czasami konstrukcji zdań i używania rzadkich form wyrazów, ale jednocześnie ciekawi wnioskami uzasadnionymi pod względem logicznym nienagannie.
W nawiasach wykropkowałem zdania niezwiązane bezpośrednio z treścią cytatów lub trudne do wyjaśnienia bez znajomości całego opowiadania. W paru miejscach wtrąciłem się dla zamieszczenia wyjaśnień uznanych za przydatne, dodając swój inicjał KG. Wyróżnienia rozstrzeleniem liter autora, natomiast pogrubienia moje. Cytaty ująłem w znaki >> <<.

* * *
>> Zbudowanie ich (personoidów, osobowości istniejących w komputerze – K.G.) ziściło nareszcie jeden z najstarszych mitów o homunkulusie. Po to, aby podobieństwo człowieka, tj. jego psychiki, stworzyć, trzeba z rozmysłem wprowadzić w informacyjny substrat określone sprzeczności, trzeba mu nadać asymetrię, tendencje odśrodkowe, trzeba go, jednym słowem, zarazem i scalić — i skłócić. Czy to racjonalne? Zapewne, wręcz nieuchronne, kiedy nie chcemy budować po prostu jakichś syntetycznych rozumów, lecz imitować myśl, a z nią razem osobowość człowieka.
Muszą się tedy w pewnej mierze sprzeczać emocje personoidów z ich racjami; muszą one dysponować tendencjami samozgubnymi w jakimś stopniu przynajmniej; muszą doznawać wewnętrznych „napięć”, owej całej odśrodkowości, już to przeżywanej jako wspaniała nieskończoność duchowych stanów, już to jako ich bolesne nie do zniesienia rozdarcie.
(...) Wiemy już, że maszyna cyfrowa nigdy by świadomością nie zapłonęła; bez względu na to, do jakiego zadania ją zaprzężemy, jakie fizyczne procesy będziemy w niej modelowali, pozostanie na zawsze trwale apsychiczna. Ponieważ chcąc człowieka wymodelować, trzeba powtórzyć pewne jego fundamentalne sprzeczności (…). Ośrodkiem grawitacyjnym jest osobowe „ja” po prostu — ale ono bynajmniej żadnej jedności w sensie logicznym ani fizycznym nie stanowi. To tylko nasze subiektywne złudzenie! Znajdujemy się, w niniejszej fazie wykładu, pośród mrowia zdumiewających zaskoczeń. Można wszak zaprogramować cyfrową maszynę w ten sposób, aby się dało z nią prowadzić rozmowy, niczym z rozumnym partnerem. Maszyna będzie używała, gdy zajdzie tego potrzeba, zaimka „ja” i wszystkich jego gramatycznych pochodnych. Jest to jednak swoiste „oszustwo”! Maszyna wciąż będzie bliższa miliardowi gadających papug — choćby papug aż genialnie wytresowanych — aniżeli najprostszemu, najgłupszemu człowiekowi. Naśladuje ona zachowanie człowieka na czysto językowej płaszczyźnie i nic ponadto. Maszyny tej nic nie rozbawi, nie zdziwi, nie zaskoczy, nie przerazi, nie zmartwi, ponieważ jest ona psychologicznie i osobowo Nikim. Jest ona Głosem wypowiadającym kwestie, udzielającym odpowiedzi na pytania, jest Logiką zdolną pobić najlepszego szachistę, jest ona — to znaczy: może się stać — najdoskonalszym imitatorem wszystkiego, niejako doprowadzonym do szczytu doskonałości aktorem, grającym każdą rolę zaprogramowaną — ale aktorem i imitatorem wewnętrznie całkiem pustym. Nie można liczyć na jej sympatię ani na jej antypatię. Na jej życzliwość jak i na wrogość. Nie dąży ona do żadnego samoustanowionego celu; w stopniu dla każdego człowieka po wieczność niepojętym jest jej „wszystko jedno” — skoro nie ma jej po prostu jako osoby… <<

* * *
>> (Jedna ze stworzonych osobowości – K.G.) zakłada w swym rozumowaniu Boga domagającego się czci, miłości i zupełnego oddania, a nie tylko i po prostu wiary w to, iż on sobie istnieje, i — ewentualnie — że on świat stworzył. Nie wystarczy wszak godzić się z hipotezą Boga–Sprawcy świata, aby zyskać zbawienie: trzeba ponadto być temu Sprawcy za akt stworzenia wdzięcznym, domyślać się jego woli i spełniać ją, czyli — jednym słowem — trzeba Bogu służyć. Otóż Bóg, jeżeli istnieje, jest mocen udowodnić własną egzystencję w sposób co najmniej tak samo pewny, jak poświadcza swój byt to, co można spostrzegać bezpośrednio. Nie mamy wszak wątpliwości co do tego, że pewne obiekty istnieją i że się z nich nasz świat składa. Najwyżej można żywić wątpliwości co do tego, jak one to robią, że istnieją, w jaki sposób istnieją etc. Lecz samemu faktowi ich bytowania nikt nie przeczy. Bóg mógł z taką samą mocą poświadczyć własną egzystencję. Nie uczynił tego jednak, skazawszy nas na uzyskiwanie w owym przedmiocie wiedzy okólnej, upośrednionej, wyrażanej pod postacią rozmaitych domniemań, zwanych nieraz objawieniami. Jeżeli tak postąpił, to tym samym równouprawnił stanowiska „bożąt” i „niebożąt” (bożęta to ci, którzy wierzą, niebożęta są ateistami – K.G.); nie przynaglił stworzonego do wiary bezwzględnej w swój byt, a tylko dał mu tę ewentualność. Zapewne, motywy, jakimi się powodował Stwórca, mogą być dla stworzonego nie znane. Powstaje atoli takie oto pytanie: Bóg albo istnieje, albo nie istnieje, i to, aby była trzecia możliwość (Bóg istniał, ale go już nie ma, istnieje okresowo, oscylacyjnie, istnieje raz „mniej”, a raz „bardziej”, etc.), zdaje się nader mało prawdopodobne. Tego nie można wykluczyć, lecz wprowadzenie wielowartościowej logiki w teodyceę tylko ją zamącą.
Tak tedy Bóg jest bądź go nie ma. Jeśli on akceptuje sam sytuację naszą, w której każdy z członów alternatywy ma za sobą argumenty — wszak jedni dowodzą, jako „bożęta”, istnienia Stwórcy, a inni, jako „niebożęta”, temu oponują — to pod względem logicznym mamy sytuację gry, której partnerów tworzy z jednej strony pełny zbiór „bożąt” z „niebożętami”, a z drugiej Bóg jeden. Owa gra posiada taką logiczną charakterystykę, że za niewiarę w siebie Bóg nie jest w prawie nikogo ukarać. Jeżeli nie wiadomo na pewno, czy istnieje jakaś rzecz, lecz tylko jedni mówią, że jest, a inni, że jej nie ma, i jeżeli w ogóle daje się uargumentować hipoteza, jakoby jej wcale nie było, to żaden sprawiedliwy sąd nie skaże nikogo za to, że będzie bytowi tej rzeczy zaprzeczał. Jest bowiem dla wszystkich światów tak oto: gdy nie ma zupełnej pewności, nie ma pełnej odpowiedzialności. Jest to sformułowanie czysto logicznie niepodważalne, ponieważ wytwarza symetryczną funkcję wypłaty w rozumieniu teorii gier: kto przy niepewności dalej żąda pełnej odpowiedzialności, ten narusza symetrię matematyczną gry (powstaje wówczas tak zwana gra o sumie niezerowej).
Jest tedy tak: Albo Bóg jest doskonale sprawiedliwy; a wówczas nie może posiąść prawa karania „niebożąt” za to, że są „niebożętami” (tj. że weń nie wierzą). Albo jednak będzie karał niewierzących: znaczy to, że pod względem logicznym doskonale sprawiedliwy nie jest. Co wtedy? Wtedy może już czynić wszystko, co mu się żywnie spodoba, ponieważ, kiedy w logicznym systemie pojawi się jedna, jedyna sprzeczność, to zgodnie z zasadą „ex falso quodlibet” (w dowolnym tłumaczeniu: z błędnego założenia wnioskować można wszystko – K.G.) — można z systemu wywnioskować to, co się komu żywnie spodoba. Inaczej mówiąc: Bóg sprawiedliwy nie może „niebożętom” włosa tknąć na głowie, a jeśli tak czyni, to tym samym nie jest ową wszechstronnie doskonałą i sprawiedliwą istotą, jaką zakłada teodycea.
(...) jak w tym świetle przedstawia się problem czynienia bliźnim zła.
(...) cokolwiek zachodzi tu, jest całkiem pewne; cokolwiek zachodzi „tam” — tj. poza obrębem świata, w wieczności, u Boga, etc. — jest niepewne, jako tylko wnioskowane podług hipotez. Tutaj nie należy zadawać zła, mimo iż zasady niezadawania zła logicznie udowodnić się nie da. Lecz tak samo nie da się dowieść logicznie istnienia świata. Świat istnieje, chociaż mógłby nie istnieć; zło można zadawać, ale nie trzeba tego robić. (...) to wynika z naszej zgody opartej na regule wzajemności; bądź mi, jako ja tobie jestem. Nie ma to nic wspólnego z istnieniem lub z nieistnieniem Boga. Gdybym nie zadawał zła licząc się z tym, że „tam” będę za nie ukarany, albo gdybym wyrządzał dobro licząc „tam” na nagrodę, opieram się na racjach niepewnych. Tutaj jednak nie może być pewniejszej racji od naszego porozumienia w tej sprawie. Jeżeli „tam” są inne racje, nie znam ich z taką dokładnością, z jaką tutaj znam nasze. Żyjąc prowadzimy grę o życie i jesteśmy w niej sojusznikami co do jednego. Tym samym gra jest między nami doskonale symetryczna. Postulując Boga, postulujemy dalszy ciąg gry poza światem. Uważam, że wolno postulować to przedłużenie gry tylko pod warunkiem, iż ono nie wpłynie w żaden sposób na przebieg gry tutaj. W przeciwnym razie dla kogoś, kto być może nie istnieje, poświęcić gotowiśmy to, co istnieje tutaj — na pewno. (...)
(Co wynika z możliwości istnienia Stwórcy? – K.G.)
Nic zgoła. To znaczy: nic w zakresie powinności. Sądzę, że — znów dla wszystkich światów — ważna jest taka zasada: etyka doczesności jest zawsze niezależna od etyki transcendentnego. Znaczy to, że etyka doczesności nie może mieć poza sobą żadnej sankcji, co by ją uprawomocniała. Znaczy to, że ten, kto czyni zło, jest zawsze łotrem, jak ten, kto czyni dobro, jest zawsze sprawiedliwym. Jeżeli ktoś gotów jest służyć Bogu, uznając argumenty na rzecz jego istnienia za dostateczne, nie ma przez to tutaj żadnej naddatkowej zasługi. Jest to jego rzecz. Zasada ta opiera się na założeniu, że jeśli Boga nie ma, to nie ma go ani trochę, a jeśli jest, to jest wszechmocny. Wszechmocny mógłby bowiem stworzyć nie tylko inny świat, ale także inną logikę, nie tę, co jest fundamentem mego rozumowania. Wewnątrz takiej innej logiki hipoteza etyki doczesnej byłaby koniecznie uzależniona od etyki transcendentnego. Wówczas jeśli nie dowody naocznościowe, to dowody logiczne miałyby moc zniewalającą i przymuszałyby do przyjęcia hipotezy Boga pod groźbą grzeszenia przeciwko rozumowi.
(...) być może Bóg nie pragnie sytuacji takiego zniewolenia do wiary w siebie, jaka powstałaby przy nastaniu owej innej logiki (…).
Bóg wszechmocny musi być i wszechwiedny (czyli wszechwiedzący – K.G.); wszechmoc nie jest od wszechwiedzy niezawisła, ponieważ ten, kto wszystko może, ale nie wie, jakie skutki pociągnie za sobą uruchomienie jego wszechmocy, de facto nie jest już wszechmocny; jeśliby Bóg kiedy niekiedy czynił cuda, jak o tym opowiadają, to rzucałoby na jego perfekcję nader dwuznaczne światło, ponieważ cud jest naruszeniem autonomii własnej stworzonego — jako nagła interwencja. Kto atoli produkt kreacji wyreguluje doskonale i z góry zna do końca jego zachowanie, autonomii tej nie ma potrzeby naruszać; jeśli mimo to ją narusza, pozostając wszechwiednym, oznacza to, że nie poprawia bynajmniej swego dzieła (poprawka oznaczać musi wszak niewszechwiedność wstępną), lecz daje cudem znak swojego istnienia. Otóż to jest ułomne logicznie, ponieważ dając takie znaki, wytwarza się wrażenie, jakoby się jednak naprawiało stworzone w jego lokalnych potknięciach. Wówczas bowiem analiza logiczna powstałego obrazu wygląda następująco: stworzone podlega poprawkom, które nie wychodzą z niego, ale przybywają z zewnątrz (z transcendencji, tj. z Boga), a więc należałoby właściwie uczynić cud — normą, czyli stworzone tak udoskonalić, żeby już żadne cuda nigdy więcej nie okazały się potrzebne. Cuda bowiem jako doraźne interwencje nie mogą być tylko znakami Bożej egzystencji: one zawsze przecież oprócz tego, iż objawiają ich Sprawcę, wykazują swych adresatów (są do kogoś tu skierowane pomocnie). Tak więc pod względem logicznym musi być tak oto: albo jest stworzone doskonałe, a wówczas cuda są zbędne, albo są niezbędne, a wówczas ono już doskonałe nie jest na pewno (cudownie czy niecudownie można wszak poprawić to tylko, co jakoś ułomne, bo cud wtrącający się do perfekcji potrafi ją jedynie naruszyć, czyli lokalnie pogorszyć). Inaczej mówiąc, sygnalizować cudami własną obecność to tyle, co używać najgorszego z możliwych logicznie sposobów jej zamanifestowania.
(...) czy Bóg nie może sobie właśnie życzyć alternatywy pomiędzy logiką a wiarą w siebie: może akt wiary powinien być właśnie rezygnacją z logiki na rzecz zupełnego zaufania. (...)
Jeżeli raz jeden przyjmiemy, że rekonstrukcja logiczna czegokolwiek (bytu, teodycei, teogonii itp.) może być wewnętrznie sprzeczna, to jasne jest, iż wówczas da się już udowodnić absolutnie wszystko, czyli to, co się komu żywnie spodoba. Zważcie, jak wygląda rzecz: chodzi o to, by stworzyć kogoś, by obdarować go określoną logiką, a potem żądać złożenia z niej właśnie ofiary na rzecz uwierzenia w Sprawcę wszystkiego. Jeśli ten obraz sam ma pozostać niesprzeczny, domaga się zastosowania jako metalogiki zupełnie innego typu rozumowań aniżeli tych, co są właściwe logice stworzonego. Jeżeli tak nie przejawia się po prostu ułomność Kreatora, to przejawia się cecha, którą bym nazwał nieelegancją matematyczną, swoistą nieporządnością (niekoherencją) stwórczego aktu.
(...) Być może Bóg czyni tak, pragnąc właśnie pozostać niedościgłym dla stworzonego, tj. nierekonstruowalnym podług logiki, jakiej mu dostarczył. Domaga się, jednym słowem, supremacji wiary nad logiką.
(...) Oczywiście jest to możliwe, ale jeśli nawet tak by miało być, fakt, iż wiara okazuje się wówczas nie do pogodzenia z logiką, stwarza wielce niemiły dylemat natury moralnej. Trzeba bowiem w jakimś miejscu rozumowań zawiesić je i oddać prym niejasnemu domysłowi, czyli przełożyć domysł nad logiczną pewność. Ma to być zrobione w imię zaufania bezgranicznego; przez co wchodzimy w circulus vitiosus (błędne koło w rozumowaniu – K.G.), ponieważ istnienie tego, komu tak wypadałoby zaufać, jest skutkiem rozumowań wyjściowo poprawnych logicznie; powstaje logiczna sprzeczność, nabierająca dla niektórych wartości dodatniej, nazywanej tajemnicą Boga. Otóż pod względem czysto konstrukcyjnym jest to rozwiązanie liche, a pod względem moralnym wątpliwe, ponieważ Tajemnica dostatecznie może być ufundowana na nieskończoności (a wszak nieskończonościowy jest charakter bytu), podtrzymywanie jej zaś i wzmacnianie kontradykcją wewnętrzną (sprzecznością wewnętrzną – K.G.) jest ze stanowiska każdego budowniczego perfidne. Rzecznicy teodycei nie zdają sobie na ogół sprawy z tego, że tak jest, ponieważ do pewnych jej części stosują jednak zwyczajną logikę, a do innych już nie; chcę powiedzieć, iż jeśli się wierzy w sprzeczność, należy tym samym wierzyć już tylko w sprzeczność, a nie zarazem jeszcze i w jakowąś niesprzeczność (tj. w logikę) — gdziekolwiek i indziej. Jeśli się jednak zachowuje taki dziwaczny dualizm (doczesność jest zawsze logice podległa, transcendencja tylko fragmentarycznie), to tym samym powstaje obraz stworzenia jako czegoś pod względem poprawności logicznej „łaciatego” i nie można już postulować jego perfekcji. Powstaje w sposób nieuchronny wniosek, że perfekcja to coś takiego, co musi być logicznie łaciate.
(...) czy spójnikiem owych niekoherencji nie może być miłość.
(...) Gdyby i tak miało być nawet, to nie wszelka postać miłości, ale zaślepiająca tylko. Bóg, jeśli jest, jeśli stworzył świat, zezwolił, aby ów świat urządził się, jak umie i zechce. Za to, że Bóg istnieje, nie można mu być wdzięcznym: takie bowiem postawienie sprawy zakłada ustalenie wcześniejsze, iż Bóg może nie istnieć i że to byłoby złe; przesłanka ta prowadzi do innego rodzaju sprzeczności. A więc wdzięczność za akt kreacji? I ta się Bogu nie należy. Zakłada ona bowiem zniewolenie do wiary w to, że być jest na pewno lepiej aniżeli nie być; nie pojmuję, jak by to z kolei można było udowodnić. Temu wszak, kto nie istnieje, nie można wyrządzić ani przysługi, ani krzywdy; a już jeśli Stwarzający dzięki wszechwiedzy wie z góry, że stworzony będzie mu wdzięczny i będzie go miłował, albo że mu będzie niewdzięczny i że będzie go odtrącał, tym samym wytwarza przymus, tyle iż niedostępny bezpośredniemu oglądowi stworzonego. Właśnie dlatego nie należy się Bogu nic: ani miłość, ani nienawiść, ani wdzięczność, ani wypominanie, ani nadzieja nagrody, ani lęk przed karą. Nie należy mu się nic. Kto łaknie uczuć, musi pierwej upewnić ich podmiot w tym, że ponad wszelką wątpliwość istnieje. Miłość może być zdana na domysły co do wzajemności, jaką wzbudza; to zrozumiałe. Ale miłość zdana na domysły co do tego, czy miłowany istnieje, stanowi nonsens. Kto jest wszechmocny, mógł dać pewność. Skoro jej nie dał, jeśli jest, uznał to za zbędne. Czemu zbędne? Nasuwa się domniemanie, że wszechmocny nie jest. Niewszechmocny zasługiwałby prawdziwie na uczucia pokrewne litości, a też i miłości; lecz tego wszak żadna z naszych teodycei nie dopuszcza. A więc powiadamy: służymy sobie i nikomu więcej. <<

Non serviam” ze zbioru „Bezsenność”.