Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lunapark. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lunapark. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 marca 2025

Bez tytułu

 

Kilkanaście lat temu napisana i odłożona powieść. Nie doczekała się tytułu ani mojej chęci podjęcia starań o wydanie. O czym jest? O czasie. O dwojga życiowych rozbitkach spotykających się – a jakże! – w lunaparku i o stopniowej a radykalnej odmianie ich życia.

Poniżej fragmenty pierwszego rozdziału.

-----------------------------------------------------------

Czas...

Czas...

Zima, zima, ciągle zima, bez końca i bez początku.

Czy zima jest wieczna?

Mgnienie lata i oto listopad otwiera przede mną swe nieskończone przestrzenie szarego czasu.

Praca.

Praca i sen.

Praca, sen i ciemność.

Budzę się, zapalam światło i widzę czarne okno. Ubieram się i ciemność pochłania mnie, idącego do pracy. Warsztat wypluwa mnie ze swego hałaśliwego i śmierdzącego wnętrza w objęcia ciemności. Myję się, przebieram, idę do sklepu: ciemność przerywana kołyszącą się na wietrze lampą. Jem to, co wczoraj i tydzień temu... nie pamiętam.

Jaki dzisiaj dzień tygodnia? - umysł budzi się z otępiającego zapatrzenia w stary kalendarz na ścianie.

Wczoraj była niedziela, a więc dzisiaj poniedziałek... Nie, wolny dzień był dwa dni temu, czyli dzisiaj wtorek.

A jaki dzisiaj dzień miesiąca?

Po namyśle wyciągam rękę po telefon i w nim szukam odpowiedzi.

Dzisiaj jest piąty dzień lutego, czwartek.

Patrzę na ekran i przychodzi mi do głowy myśl, że niepotrzebnie trzymam ten telefon. Po co, skoro on ciągle milczy?

Co się stało z środą?

Jak to jest z tym czasem, że każdy dzień rozciąga swój szereg pustych godzin w nieskończoność, wlecze je, czarne, bez końca i początku, a później, gdy jakimś cudem przetrwam tydzień, spoglądam wstecz i widzę tylko jeden dzień, czasami dwa?

Ledwie minie naznaczone poniedziałkowym piętnem niedzielne popołudnie, ledwie zmuszę się do wstania, a już czwartek, piątek. Niedziela sąsiaduje z niedzielą, bo między nimi ledwie dwa dni z których nic nie pamiętam, bo i nie ma co zapamiętać.

Praca i sen.

Praca, sen i ciemność.

***

Marcin, czy ty nie zrobiłeś tej klapy za delikatnej? Ona wygina się przy podnoszeniu.

Fasada na niej ma ją usztywniać. Pracować jako konstrukcja nośna. Jest odpowiednio skratowana. Wyliczyłem, że...

Zrób próby obciążeniowe, tak ze 150%.

Miałem tak zrobić w sobotę – żeby do poniedziałku na podniesionej klapie wisiały te bębny hamulcowe jako obciążenie.

Aż tyle ich?

800 kilo, 200%.

Nie za dużo?

Nie, chodzi o wiatr.

Dobra. A o tych rozkręcanych stabilizatorach myślałeś?

.. Zapomniałem. Siądę nad tym.

A rozrysowałeś układ tych listew świetlnych?

... Nie.

Nic ci nie jest? Coś ostatnio ciągle zapominasz.

Nie, nic. Mam kłopoty.

Z czym?

Z czasem.

***

Nieskończenie jednostajny, powolny cykl zmian pór roku, dzisiaj dał mi się dostrzec. O siedemnastej wyszedłem z warsztatu i gdy podniosłem wzrok jak zwykle utkwiony pod nogi, spostrzegłem, że jest jeszcze widno.

Poczułem w sobie niepokój wobec niewzruszonej maszynerii czasu. Bezsens ciągłej pracy wobec zmian pór roku, wobec mijania czasu, ale także bezsens czasu, który wypełnia jedynie praca. Uświadomiłem sobie, że któregoś dnia stanę przed drzewem i zobaczę liście.

Nazajutrz rano, w kołowrocie powtarzających się bez końca czynności dnia powszedniego, zobaczę, że te liście żółkną, a po południu opadną i drzewo wyciągnie do mnie swe obnażone konary. Obudzę się do nowego dnia w ciemności i znowu będzie mi ona towarzyszyła miesiącami, aż któregoś popołudnia dzień zaskoczy mnie swoim trwaniem.

Po co to wszystko? Albo inaczej: kim jestem wobec czasu? Po co został mi dany? Dany? A może po prostu: po co go mam? Jaki w tym sens?

(…)

Nad czym siedzisz? – do pokoju wszedł Mietek, mój szef.

Ten podest w mieszkalnej scanii.

Tylko nie wymyślaj. Za dwa tygodnie ma być gotowe. Wyjeżdżamy w objazd.

A masz nową kasjerkę?

Mam. Poznasz ją w niedzielę przed wyjazdem. Zajmie ten pierwszy pokój w twojej scanii.

Znowu będą hałaśliwe przyjątka do świtu, a ja nie będę mógł spać.

Nie będzie. Ona jest w twoim wieku i jest już babką.

Babki też bywają rozrywkowe.

Nie ona. Mów, coś wymyślił mi tutaj – Mietek nachyla się nade mną, patrząc w rysunki.

***

Wstałem nieprzytomny i starając się nie myśleć o czekającym mnie całym dniu pracy, szykowałem się do wyjścia. Zasiedziałem się w nocy nad książką i teraz nawet ranna kawa nie może ocucić mnie. Cieszyłbym się z takich nocnych czytań, jak kiedyś, w dawnych czasach, ale teraz było inaczej, bo czytałem tak długo nie tyle ze względu na lekturę, co na sen. Chcąc usnąć w miarę szybko, muszę kłaść się spać bardzo późno i spać niewiele. Wychodząc, spojrzałem w okno: poniżej reprodukcji przedstawiającej ukwieconą łąkę, przez niezasłonięty pasek szyby zobaczyłem jaśniejące niebo na wschodzie.

Dzisiaj będzie ładny dzień, pomyślałem.

Plac przeszedłem patrząc pod nogi i gdy drzwi warsztatu zamknęły się za mną z hukiem – jak zwykle, podniosłem głowę na ścienny zegar. Była siódma. Miałem iść dalej, ale stałem i patrzyłem na ścianę: była w brązowych zaciekach, szara od gromadzonego latami na niej kurzu, a pod sufitem, między sterczącymi jakimiś starymi kablami, zwisały pajęczyny. Biel, pierwotny kolor ściany, widać było na dole, w jednym miejscu, gdzie ktoś niedawno skierował na nią strumień farby z pistoletu, sprawdzając jego działanie.

Wstrząsnąłem się, zawróciłem i wybiegłem na dwór.

Słońce świeciło między nagimi, czarnymi gałęziami drzew. Miało czysty kolor płynnej miedzi. Spojrzałem na szare wrota warsztatu: wokół dźwigni zamka widać było ślady tysięcy brudnych rąk, a dołem widoczne aż stąd rdzawe dziury.

Zacisnąłem mocno powieki i stałem tak chwilę. Gdy otworzyłem je, słońce było jaśniejącym złotem.

Stałem i patrzyłem na nie, aż w końcu otworzyły się drzwi warsztatu i usłyszałem wołanie.:

Majster, co jest, kurwa?! Zabłądziłeś?

Zacisnąłem pięści i poszedłem w stronę uchylonych drzwi.

***

W niedzielę wybrałem się za miasto, do tego lasu, który daleką, czarną linią zamykał mi horyzont z okna pokoju. Był czarno – brązowy, wymarły i smutny. Na brzegu jakiegoś błotnistego duktu leśnego pełnego kałuż, znalazłem kępę krzaków pokrytych baziami. Patrzyłem na ich szary meszek, na lśniące wilgocią czarne gałązki, znowu czując w sobie ten niepokój sprzed paru tygodni.

Jakbym bał się wiosny...

Czułem... wydawało się mi, że pod martwotą zimowego lasu, gdzieś głęboko, od korzeni, zbiera się jakaś przemożna siła, która już niebawem ma w swoim wybuchu odmienić oblicze tej ziemi.

Nie wiosny się bałem, a zmian, jakie niesie ze sobą, bo działy się one w świecie zewnętrznym, a nie we mnie. Poczułem niechęć do wiosny.    Wiosna...w czym ona mi zawiniła?

Zawsze odczuwałem ekscytację z powodu wiosennego wyjazdu w trasę. W ostatnich latach te ożywienie mijało mi szybko, wypierane przez zniechęcenie i monotonię, ale teraz coś się zmieniło. Zrozumiałem, że niezauważalnie przekroczyłem jakąś granicę, za którą nie ma prawie nic, bo tylko szare pustkowie wypełnione ogłupiającą pracą i szarpiącymi nerwy wspomnieniami. Ta zima tak mi dokuczyła, bo ona była.. nie: ona jest we mnie. Siedzi mi w piersi zabierając ostatnie moje radości. Zrozumiałem, że jeśli nie pozbędę się jej gaszącego wszystko tchnienia, zawładnie mną całkowicie czyniąc ze mnie zgorzkniałego, starego człowieka.

Ale jak to zrobić, skoro jest we mnie jednocześnie pragnienie zmian i strach przed nimi? Opancerzyłem się przed kolejnymi zranieniami, zamykając się w ten sposób przed ludźmi. Dobrze, tak chciałem, ale jakoś tak wyszło, że do tego doszło zamknięcie przed... wszystkim.

Jak to zmienić? Ku czemu się zwrócić, aby odnaleźć w sobie coś, cokolwiek, co nadałoby barwy mojemu życiu?

Ze smutnej zadumy wyrwała mnie jakaś zmiana w otoczeniu. Podniosłem głowę i rozejrzałem się: to słońce! Niebo przetarło się nieco i poprzez gałęzie drzew nade mną zobaczyłem skrawek czystego błękitu. Syciłem wzrok jego słoneczną jaskrawością i czułem wstępującą we mnie otuchę. Spojrzałem na gałązki krzewu: obwieszone były błyszczącymi kropelkami wody. Zadziwiony urokiem wyciągnąłem rękę dotykając ich, a one spłynęły zimnem po palcach, na nadgarstek.

Nie dam się pochłonąć przez smutek tego szarego czasu - pomyślałem.

Rozejrzałem się raz jeszcze po tak nagle rozjaśnionym lesie, a wzrok zatrzymałem na napęczniałych pąkach pochylającej się ku mnie gałęzi drzewa.

A wy pomożecie mi w tym. Podzielicie się ze mną tą pierwotną siłą, która budzi się w was, abym i ja mógł się nią nasycić i tak jak wy, na przekór wszystkim przeszkodom, poczuć w sobie niecierpliwe oczekiwanie.

(…)

Kasjerkę zobaczyłem w niedzielne, chmurne popołudnie, na tym nowym podeście błyszczącym czystą, aluminiową blachą.

Byłem zajęty przenoszeniem swoich rzeczy z pokoju na górze, do pokoiku w scanii. Wyszedłem z niego z dwoma pustymi torbami, gdy ona wchodziła na schody, prowadzona przez Mietka.

O, Marcin! Dobrze, że jesteś. Poznaj naszą nową kasjerkę.

Marcin Niewiadomski – wyciągnąłem do niej dłoń.

Nim odpowiedziała i puściłem jej rękę, zauważyłem okrągłą, sympatyczną twarz i zmarszczki wokół szarych oczu, którymi przez moment patrzyła na mnie.

Galewska... Janina.

To teraz chodź zobaczyć swój pokój, Janka. Marcin, będziecie sąsiadami.

... To dobrze – nie wiedziałem, co powiedzieć.

Uśmiechnęła się do mnie, nachylając się po swoją torbę, ale Mietek był szybszy.

Przenosisz się? – zapytał, ale nie czekając odpowiedzi poszedł w stronę drzwi jej pokoju.

Wziąłem swoje torby i poszedłem na górę po resztę rzeczy.

Zdawało się mi, że mało ich mam, ale robiłem już trzeci taki kurs.

O swojej sąsiadce myślałem tylko przez chwilę, gdy zbierając z blatu biurka jakieś drobiazgi, przypomniał mi się jej uśmiech. Był... nieśmiały? Raczej niepewny.

Ona chyba faktycznie nie będzie urządzać nocnych imprez. Wszystko zabrałem? – rozglądam się po pokoju.

Zostało tylko robocze ubranie, które założę jutro, przybory toaletowe, telefon z ładowarką i czajnik z kubkiem na ranną kawę. Chyba wszystko.

Zaniosę te graty i sprawdzę, czy silnik w scanii odpala – pomyślałem. Po wymianie filtrów paliwowych miałem kłopoty z odpowietrzeniem instalacji paliwowej.

Na placu Mietek z kasjerką wsiadali do jego samochodu.

Marcin, to do jutra. Pamiętaj, szósta rano. A z Janką spotkacie się już na placu.

Do jutra. Do widzenia pani – ukłoniłem się.

Do zobaczenia, panie Marcinie. – uśmiechnęła się kącikami ust i wsiadła do samochodu.

Jutro wyjazd... – myślałem, stojąc nad garnuszkiem podgrzewanej w kuchni zupy.

To dobrze. Wyjazd to taki symboliczny koniec zimy. Koniec ciemności, bo dzień zimowy oglądam tylko przez wysokie okna w warsztacie.

Nagle, nie wiadomo dlaczego, zapragnąłem widoku słońca. Byłem zdziwiony intensywnością tego pragnienia tym bardziej, że uświadomiłem sobie, jak długo nie odczuwałem takiej potrzeby. Co się ze mną stało, czy raczej co się dzieje? Przecież w dawnych latach było inaczej: była we mnie potrzeba częstego kontaktu z przyrodą i żywa na nią reakcja, a teraz...

To przez tę pracę! Ogłupiającą, nerwową harówę po 300 i więcej godzin miesięcznie, w tej hali, gdzie smród, hałas i trupie światło jarzeniówek.

To przez tę zimę! Wiecznie zapłakane bure niebo, przejmujące zimno i ciągłe ciemności. Przez tę breję pod nogami i rozpaczliwie smutne, nagie i czarne drzewa.

Człowiek nie powinien tyle pracować, a zima powinna trwać miesiąc!

Może jutro, gdy wyjdę na dwór, zobaczę słońce?

***

Budzik obudził mnie pół do szóstej. Kiedy otworzyłem oczy, spojrzałem na widoczny przez małe okno skrawek nieba.

Było szaro – bure.

Zamknąłem oczy próbując znaleźć w sobie chęci do rozpoczęcia nowego dnia. Nic z tego nie wyszło i musiałem zadać sobie gwałt, by wstać.

Później, siedząc z kubkiem kawy w ręku, wodziłem wzrokiem po tym pokoju, w którym spędziłem pięć jesiennych i zimowych miesięcy. Ile to już zim przeszło tutaj? Ile ich jeszcze będzie?

Rok temu, dwudziestego któregoś marca siedziałem w tym samym fotelu pijąc kawę i patrząc na związaną paskiem od spodni pościel, gotową do przeniesienia do pokoju w wozie – jak teraz.

Rok temu? Wiem, że minął rok, ale wydaje się, jakby to było miesiąc temu. Puste, jednakowe dni nie wypełniają pamięci. Zlewają się w masę szarą jak to niebo.

Dzisiaj jest poniedziałek, ale przecież dwa dni temu także był poniedziałek! Pamiętam dokładnie, bo tak jak dzisiaj jadłem chleb z dżemem, zapijając kawą. Pamiętam, bo ledwie dwa dni minęło. Wczoraj była niedziela, a przedwczorajszy dzień był całym tygodniem.

Jak to możliwe?

Miesiąc temu wyjechałem w siedmiomiesięczny objazd, a po nim pięć miesięcy pracowałem w warsztacie. Ledwie miesiąc minął...

Jak to możliwe?

Pięć lat temu urodził mi się syn. Gdy patrzyłem na niego, wierzyłem w radosną przyszłość i czułem w sobie chęć jej tworzenia. To było tak niedawno! A teraz Roman ma już 28 lat.

Jak to możliwe?

Przecież minęło ledwie parę lat!

Dlaczego czas się odwrócił ode mnie, stając się moim wrogiem?

Kiedy i jak się to stało?

Z zamyślenia wyrwał mnie rumor na korytarzu. Spojrzałem na telefon – dochodziła szósta, trzeba było iść. Wziąłem związaną pościel i wyszedłem na korytarz. Dwóch nowych pracowników, popędzanych przez kierownika warsztatu, znosiło kolumny głośnikowe.

Szkoda, że przypomnieli sobie o nich. Moje uszy miałyby trochę spokoju - pomyślałem.

Cześć, Marcin – przywitał się ze mną kierownik.

Dobrze, że w końcu jedziecie, bo już mam was dosyć. Będzie trochę spokoju.

Cześć, Marianie. Klucze od pokoju zostawić ci?

Zostaw. Zabrałeś wszystko?

Nie. Zostało w nim pięć moich miesięcy. Nie mogę ich znaleźć.

Chyba cię rozumiem. Nie to, co te szczyle. - machnął ręką na chłopaków - Oni nie wiedzą jeszcze nic o czasie.

A może jest odwrotnie?

Co masz na myśli?

Nie wiem. Ja też nic o nim nie wiem.

Po podniesieniu podestu do pozycji transportowej siadłem w kabinie i zapaliłem silnik. Słuchając jego stłumionego, chrapliwego pomruku, patrzyłem na plac manewrowy. Chłopaki pakowali do kabin i pokoi swoje torby, ktoś dolewał wody do chłodnicy, paru podczepiało przyczepy do ciężarówek. Za moją scanią stał podczepiony barakowóz mieszkalny. W lusterku, daleko w tyle, widziałem koniec zestawu długiego jak pociąg.

Ma ze 25 metrów. Jak zwykle wbrew przepisom – pomyślałem.

Znasz drogę? – drzwi otworzyły się i zobaczyłem Mietka patrzącego do góry, na mnie.

Mam zapisaną.

To jedź. Stań od strony torów, przy stacji trafo. Powinienem być zaraz po tobie. Jadę z autodromem, bo brakuje mi kierowców. Przyjadę, to ustawię cię i zadzwonię do elektrowni po pogotowie. Aha! Renia z kablami już pojechała. Wystawcie rozdzielnię z tymi mniejszymi przekładnikami. Jakie one są?

Dwieście na pięć amperów.

O, to te! I podłącz jakiś krótki przewód 90 milimetrów. Wystarczy z dziesięć metrów. Tachograf wypełniłeś?

Wypełniłem.

To w drogę!

Podniósł kciuk, odpowiedziałem mu machnięciem ręki i włączyłem bieg.

Sezon rozpoczęty – pomyślałem, kołując wolno w stronę bramy.

***

Przez pierwszą godzinę jazdy czułem się niepewnie w nowym dla mnie samochodzie i co chwila kontrolowałem wskaźniki na desce rozdzielczej oraz tor jazdy ciągnionego barakowozu, którego boki widziałem w lusterkach wstecznych. Najgorzej mi szło z biegami, gdy trzeba było zredukować poniżej piątego. Jak to w scaniach, ten samochód miał "niską" i "wysoką" skrzynię biegów uruchamianą przełącznikiem na dźwigni zmiany biegów. Więc niskie biegi do piątego, a szósty, to z powrotem pierwszy z jednoczesnym przełączeniem na biegi wysokie. Siódmy to drugi, ósmy to trzeci i tak dalej, do dziesiątego, czyli piątego wysokiego. Znaczyło to, że zredukowanie z dziesiątego na piąty nie wymagało używania dźwigni, a tylko przełączenie przełącznika na niej w dolną pozycję. Przełączenie z dziesiątego na czwarty, to włożenie dziewiątego i zmiana pozycji przełącznika, czyli redukcja o pięć biegów w dół.

Wariactwo!

Kilka razy pomyliła mi się ta matematyka i w rezultacie albo dławiłem silnik na zbyt wysokim biegu, albo odwrotnie – po puszczeniu sprzęgła diesel wył na trzech tysiącach obrotów. Jednak stopniowo ręka sama zaczęła wykonywać odpowiednie ruchy dźwignią i przełącznikiem, zwalniając głowę z myślenia o biegach.

Dzień był brzydki. Pochmurny i szary jak te pola wokół. Starałem się nie patrzyć na nie, skupiając wzrok na drodze.

Wzrok, bo myśli znowu zaczęły wędrować swoimi drogami.

***

Z pustego, bez myśli zamyślenia wyrwał mnie widok miasta przede mną. To już Konin! Jak to było? Na światłach w lewo, paręset metrów, skrzyżowanie prosto, wiadukt, zjazd w prawo i plac po prawej. Naddać się mocno w lewo, bo ciasny wjazd między dwoma drzewami. - przypominam sobie instrukcje szefa.

Jest! Na wiadukcie, z góry, widzę parę naszych ciężarówek po prawej. Przed wjazdem zjeżdżam na lewą stronę ulicy i ostro skręcam w prawo. Gdy kabina mija wjazd, daję trochę w lewo pamiętając o ciągnącym się daleko z tyłu barakowozie. W prawym lusterku obserwuję jego bok i pień drzewa. Zmieści się. Kołuję pod kontenerową stacją trafo. Dojechałem.

***

Nim przyjechał Mietek, wystawiliśmy rozdzielnię i podłączyłem do niej przewód. Drugi jego koniec przepchnęliśmy pod siatką ogrodzeniową przy drzwiach stacji.

Jak ci się jechało? – przywitał mnie szef zaraz po zeskoczeniu ze schodków kabiny dafa którym jechał.

Nieźle, ale słaby silnik ma ta scania. Byle górka i mieszanie biegów w dół.

Zapisz do sprawdzenia. Może wtryski. Co z rozdzielnią?

Dzwoń po elektryków. Wszystko gotowe.

Dobra. A ty dawaj dalej z kablami. Kuchnia i duże karuzele żeby miały szybko prąd.

Ile mamy prądu?

Stąd 200 amper, ale jeszcze sto z drugiego przyłącza, o tam – pokazuje mi ręką.

Postaw tam tę aluminiową skrzynkę i jakoś rozdziel ten prąd. Bierz tych dwóch. Hej, wy! Do Marcina!

Robota szła wolno – jak zawsze w pierwsze przeprowadzki, gdy część załogi jest nowa i nic nie wie. Skończyliśmy o ósmej, bo po ciemku wielu robót nie da się zrobić.

Poszedłem do pokoju, zapaliłem światło i z ulgą siadłem na fotelu. Na nie zaścielonym łóżku stały dwie torby, w kącie pod grzejnikiem kilka par butów, a na podłodze dwie książki, które przez otwarte drzwiczki wypadły z regału.

Trzeba wstać, zrobić porządek w pokoju i wziąć prysznic – pomyślałem niechętnie.

Zaraz wstanę. Jest po ósmej, mam parę godzin. Ściągnę buty i nogi położę wyżej, na łóżko. Odpoczną... A więc sezon rozpoczęty. Pierwszy przerzut, pierwszy montaż na pierwszym placu... Który to już sezon? – myślę leniwie, bo nic mi się nie chce. Dlaczego? Jestem zmęczony? Wsłuchuję się w siebie, ale znajduję tylko piekące stopy. To przez nich tak dobrze mi się siedzi.

Siedzę, a jedyną czynnością do której zmusiłem się, było wyciągnięcie nóg pod drzwi.

Zaraz wstanę i wezmę się za porządki. Zaraz to zrobię...

Dlaczego jestem taki... oklapnięty?

Sezon rozpoczęty.... rozpoczęty......... dlaczego?, przecież sezon rozpoczęty. Wyjechaliśmy.... tak, wyjechaliśmy: nowa ciężarówka, nowa łazienka za ścianą i nowy sezon...

Nic się nie zaczęło, a już na pewno nic nowego. Po prostu dzisiaj zamieniłem jeden kołowrót na drugi. Jednakowo szare dni zimowe zamknięte w hali warsztatu lub w czterech ścianach pokoju z ciemnymi ślepiami okna, dzisiaj zamienione zostały na ciąg miast, placów, montaży i demontaży urządzeń, na nocną drogę i piasek w oczach z niewyspania. Ta różnorodność też jest monotonią przez swoje cotygodniowe i coroczne powtarzanie się. Wiem, co będę robił za miesiąc, za rok, chociaż mogę nie wiedzieć w jakim mieście będę pracował w przyszłym tygodniu. Ale jaka to różnica? Czasami wyjdę na miasto i znowu zdarzy mi się stać na czerwonym świetle zastanawiając, w jakim mieście jestem. Za karuzelami będzie widać inne drzewa i domy, a sklep, do którego wyskoczę po papierosy czy gazetę będzie w innym miejscu. Wiosnę na początku sezonu i jesień jego końca poznam po krótszym dniu pracy i swetrach pod kurtką. Gdy odłożę je na górną półkę w szafie, będzie lato. Krótkie i deszczowe dni będą oznaczały bliski powrót do brudnego i śmierdzącego warsztatu. W środku którejś nocy zimowej usłyszę wystrzały petard i będzie to oznaczać zatoczenie kolejnego koła.

Kolejny rok. Inna cyferka na końcu daty.

Cała zmiana.

Muszę coś zrobić – myśli mi się, ale samo się myśli, bo ja patrzę na dwie nabrzmiałe moim majątkiem, stojące na łóżku torby, i jedyne co odczuwam, to niechęć. Nawet gorzej, bo zniechęcenie.

Jak to się stało, że tyle lat minęło?

(…)

I co?

Nic...

Tak, czytałem dziesiątki książek z jakichś dziwnych dziedzin wiedzy, ale czy to wystarczy, aby zapełnić życie, skoro było jedynie zapełnieniem wieczornych godzin? Czym zapełnić ten ciąg godzin, dni i miesięcy, abym nie miał takich wieczorów, jak ten?

Rozejrzałem się bezradnie po pokoju, jakbym w jego ścianach szukał pomocy, bo właśnie uświadomiłem sobie, że jedyny sposób jest dla mnie nieosiągalny, a jest nim istnienie celu. Czegoś, ku czemu będzie dążył ten ciąg dni i pracy, który jest moim życiem. Do jakiego celu mam dążyć?

Ech! – spojrzałem na torby – trzeba ruszyć dupę i brać się za robotę i to bez względu na istnienie jakiegoś nadrzędnego celu, bo muszę iść się umyć, a ręcznik i mydło w torbie.

Już miałem wstawać, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.

Proszę! – krzyknąłem.

Przepraszam – w otwartych drzwiach stała moja sąsiadka.

Chce pożyczyć cukru? – pomyślałem niechętnie. Chyba nie, bo nie ma szklanki.

Proszę, pani wejdzie – wstałem z fotela.

Nie, nie. Panie Marcinie, nie mogę sobie poradzić z telewizorem i pomyślałam... – przerwała, obrzucając pokój szybkim spojrzeniem, a zatrzymując je na torbach.

A... tak. Oczywiście. Już idę.

Wie pan, nie znam tutaj nikogo. Nie chciałam przeszkadzać.

W porządku.  Nie ma sprawy, naprawdę. Chodźmy.

Jej pokój wyglądał tak, jakby mieszkała w nim długi czas. Na ściennej półce i blacie szafki nocnej stały różne drobiazgi, a w uchylonych drzwiach szafy zobaczyłem poukładane na półkach ubrania. Tylko otwarte tekturowe pudło z telewizorem na podłodze nie pasowało tutaj.

Nie wiem, jak podłączyć – pokazała ręką pudło.

Zajrzałem za szafkę: na ścianie było gniazdo antenowe i obok dwa sieciowe.

A ma pani przewód antenowy i końcówki do niego?

Końcówki?.. Nie mam nic.

Rano powiem Darkowi żeby kupił i wtedy podłączę.

Przepraszam za kłopot. Myślałam, że tylko do gniazdka podłączyć... Na co pan patrzy?

Na szafce, w małym flakoniku stało kilka tulipanów. Byłem zaskoczony ich widokiem, bo u mnie na stoliku różne rzeczy się poniewierały, kiedyś znalazłem tam dwukilowy młotek, który zawieruszył mi się dzień wcześniej, ale kwiaty? Te kwiaty były... wyciągnąłem rękę aby je dotknąć, ale zaraz cofnąłem.

Niby zwykłe tulipany, ale ładne.

Prawda? Też tak pomyślałam i dlatego kupiłam je na targu. Tutaj obok.

Przepraszam. Muszę iść. Nie rozpakowałem się jeszcze.

Męcząca ta praca, prawda?

Można przywyknąć. Ma pani klucz do łazienki?

Mam. Mietek mi dał.

To... dobranoc pani.

Dobranoc, panie Marcinie.

W torbach dogrzebałem się do mydła i ręcznika, wziąłem prysznic w tej nowej, jeszcze czystej łazience, przestawiłem torby na fotel i byle jak rozłożywszy pościel położyłem się spać z postanowieniem zrobienia porządków jutro.

Minął pierwszy dzień sezonu – pomyślałem obojętnie usypiając.

--------------------------------

Dla odmiany może jeden fragment z środkowej części powieści, gdy jej bohaterowie mniej są do siebie zjeżeni.

---------------------------------------

Wieczorem siedziałem w swoim pokoju, nieuważnie czytając jakąś książkę. Starałem się skupić nad tekstem aby pojąć sens słów, ale przez jakiś dziwny niepokój we mnie nie mogłem. Przez szparę w uchylonych drzwiach pokoju wchodziło chłodne powietrze wiosennej nocy, a z nim... ten niepokój.

Wstałem, ubrałem się i wyszedłem. Za ostatnim wozem przeskoczyłem ogrodzenie i rozejrzałem się wokół.

Opodal, na wydeptanym trawniku, bieliło się drzewo całe w kwiatach. Podszedłem, poczułem zapach i zrozumiałem: to wiosna. Zapach majowej nocy. Długo patrzyłem na delikatne płatki drobnych kwiatków, słuchając siebie, swoich dalekich, prawie zapomnianych wspomnień. W końcu poczułem żałość i łzy stanęły mi w oczach. Odwróciłem się i poszedłem do siebie. Noc majowa – prychnąłem zły, nie wiem, na co. Dla kogo ta noc majowa!?

Ten głos usłyszałem stojąc pod drzwiami i szukając w kieszeni kluczy. To był głos kobiety. Pół śpiewała, pół recytowała słowa głosem pełnym żalu do wtóru przejmującego dźwięku skrzypiec. Dźwięki dochodziły z pokoju Jasi; cicho podszedłem pod jej drzwi, oparłem się o ścianę i zamarłem w bezruchu, oczarowany tym głosem. Po chwili usłyszałem dźwięki orkiestry symfonicznej i kobieta zaczęła śpiewać.

Nie wiedziałem o czym śpiewa, nie wiedziałem czego słucham, ale słuchałem całym sobą, bo w jej głosie było jakieś przejmujące, bolesne piękno. Żal był, skarga i duma.

Pieśń śpiewała kobieta zraniona w swoich uczuciach.

Jak można zostawić kobietę, która tak śpiewa? – pomyślało mi się.

Nie zdążyłem zastanowić się nad sensem tej myśli, bo drzwi otworzyły się, wyszła Jasia i stanęła, zdumiona, widząc mnie pod ścianą.

Marcinie... chyba przestraszyłeś mnie. Co tak stoisz?

Przepraszam. Słuchałem. Co to było?

Podobało ci się? To Giuseppe Verdi.

Verdi?... Ten od oper?

Ten od oper.

Jasiu, to jest... – chwilę szukałem właściwego słowa.

To jest piękne – dokończyłem, zaskoczony wypowiedzianym słowem.

Byłem zaskoczony i zdziwiony. Przecież nigdy, ilekroć zdarzyło się mi gdzieś słyszeć operowe pieśni, nie znajdowałem w nich nic ładnego. Wprost przeciwnie: ten wysoki, wibrujący głos raził mnie i moje uszy, a teraz...

Chcesz posłuchać?

Chcę.

To idź do pokoju. Właśnie szłam po wodę. Wypijesz herbatę?

Siedziałem na złożonej wersalce i patrzyłem na Jasię krzątającą się przy szafce. Na jej dłonie patrzyłem. Na te jej odstające kciuki.

Co tak patrzysz?

Jasiu – podniosłem głowę – puścisz mi jeszcze raz tamtą... pieśń?

Arię Violetty?

No... to, co słuchałem pod drzwiami.

To aria Violetty z trzeciego aktu "Traviaty". Masz herbatę – podała mi kubek i siadła obok, biorąc pilota.

Nie słyszałeś "Traviaty"?

Wiesz... nie słucham oper. Nie podobają mi się.

Czyli coś się dzisiaj zmieniło. To słuchaj.

Ta... aria słuchana drugi raz była jeszcze piękniejsza. Słuchając jej, widziałem piękną, nieszczęśliwie kochającą kobietę.

Dlaczego?

Dlaczego ona jest... nieszczęśliwa? – zapytałem.

Jasia spojrzała na mnie jakby zdziwiona.

Bo jest bardzo chora i nie ma przy niej jej ukochanego.

A on? Kocha ją?

Kocha, ale nie mogli być razem. On był z dobrego domu, a Violetta w przeszłości była... kurtyzaną.

Czyli teraz nie jest nią?

Nie. Gdy poznała i pokochała Alfreda, zerwała z dawnym życiem.

To czemu nie są razem?

Wiesz, to stare czasy, osiemnasty wiek, presja środowiska. Konwenanse.

Rozumiem. Głupie to. Z miłości nie można rezygnować, a już na pewno nie dla konwenansów.

Jasia znowu spojrzała na mnie uważnie.

Co tak patrzysz?

Bo... Czemu nie pijesz herbaty?

Jak się kończy ta opera? – upiłem łyk. Herbata miała smak malin.

Alfred przyjeżdża do niej, planują wspólną przyszłość, ale Violetta umiera.

No tak... Tylko bajki dobrze się kończą.

----------------------------------------- 

Arii Violetty "Addio del passato" wysłuchacie tutaj.

tutaj ta sama aria w wykonaniu legendarnej Marii Callas. 

--------------------------------- 

Na życzenie Janka dodaję jeszcze jeden fragment. To parę obrazków z pracy w lunaparku. Wszystkie zdarzenia i dialogi są oryginalne, nic nie wymyśliłem poza imionami.

------------------------- 

Siedzę "na kasie". Jest chmurne, lipcowe południe. Siedzę i gapię się na kałuże gęsto rozlane po placu, na nielicznych klientów meandrujących między nimi w poszukiwaniu suchej drogi, i nic mi się nie chce. Czuję się tak, jakby zwały szarych chmur nade mną miały zaraz spaść na ten błotnisty plac i przygnieść mnie. Sięgam do gazety i przeglądam ją: sieczka krótkich tekstów pomieszanych z nakładającymi się na siebie zdjęciami. Krzykliwe tytuły ponad jakimiś pierdołami udającymi ważne wiadomości, a na koniec zdjęcie roznegliżowanej panienki. To jakiś szmatławiec i nie dziwię się, że kosztuje złotówkę.

– Czy ta kolejka jedzie do tyłu? – pyta twarz w okienku.

– Tak, ale tylko chwilę, w czasie rozpędzania się.

– Widzisz – mówi twarz do córki – nie pojedziemy, bo to się przekręca głową w dół.

– Nie przekręca się – mówię.

– Przecież mówił pan, że tak.

– Pytał pan, czy kolejka jedzie do tyłu. Tak, jedzie od tyłu.

– To jak w końcu jest? Przekręca się, czy nie?

– Nie.

– Na pewno? Mówi pan, jakby sam nie był pewien.

Odrywam wzrok od niego i patrzę przez szybę w górę. Na tle chmur uwija się całe stado jaskółek.

Nigdy nie widziałem ich tak dużo – myślę.

– Chodźmy, dziecko. Nie dogadam się z tym... panem – słyszę.

Czuję złość w sobie. Chciałbym otworzyć drzwi kasy i krzyknąć coś do tego faceta, ale patrzę w górę, na jaskółki. Widzę, jak jedna z nich, ta, która zmagała się z wiatrem mocno trzepocząc skrzydłami, robi nagle zwrot i z nieruchomo rozpostartymi ramionami mknie, szybsza od wiatru, wirażując między swoimi koleżankami. Szukam jej między wierzchołkami drzew, ale od okienka słyszę stukanie. Opuszczam wzrok i widzę uśmiechniętą kobietę. Ma zielone oczy i piękne dłonie o szczupłych, długich palcach.

– Przepraszam że przeszkadzam. Kupię bilet i już mnie nie ma.

– Szkoda – mówię, wyciągając rękę po pieniądze.

Pracuję automatycznie, bez zaangażowania myśli. Kwoty za sprzedawane bilety wyskakują mi w głowie, a dłonie same sięgają do segregatora po właściwe monety reszty.

– Czy wszystkie karuzele są po cztery złote? – pyta klientka, mając tuż przed sobą duży, drukowany cennik.

– Nie.

– A ta z konikami ile kosztuje?

– Cztery.

– Czyli jednak wszystkie są po cztery – stwierdza klientka.

Patrzę na jej włosy – blondynka, ale farbowana. Nie chce mi się rozmawiać z nią. Wyglądam przez okno szukając jaskółek, a odchodząca kobieta mówi:

– Debil – nie wiem, czy do mnie, czy do siebie, ale niewątpliwie o mnie.

Może jednak jej włosy nie są farbowane? – myślę.

– Marcin, micha. – w drzwiach stoi Iwona, jedna z kasjerek. Ma zastąpić mnie na obiad.

– Marcin, zobacz co ten cham mi przysłał! – pokazuje mi telefon. – Prosiłam go, żeby ściszył głośniki, bo nic nie słyszę, co klienci mówią.

– Nie ściszę, do c..uja. – czytam na ekranie. Nadawca: Siwy. To ksywka jednego z kolegów. Faktycznie, ma włosy siwe, mimo że nie ma trzydziestki.

– To smsem ci odpowiedział?

– Bo ja też mu wysłałam.

– A co napisałaś?

– Normalnie – wzrusza ramionami.

– Napisałam: ścisz głośniki, do ku..wy nędzy.

środa, 27 grudnia 2023

O kolizjach praw

 171223

W trójkę, ja i dwoje Ukraińców, obsługujemy karuzelę na jarmarku świątecznym w Białymstoku. Praca nie jest fizycznie ciężka, ale uciążliwa owszem. Trzeci tydzień tutaj jestem, a nawet przez chwilę nie widziałem słońca, niemal codziennie pada deszcz, a na grzbiecie całymi dniami noszę górę ubrań. Mijają dni chmurne, mokre i krótkie; w najbardziej ponure już o godzinie 15 zmierzch jest wyraźnie widoczny, a kwadrans później jest praktycznie ciemno. Wieczorami, a właściwie nocami, ponieważ pracę kończymy między 21.30 a 22.30, oglądam filmy przyrodnicze; ta kuracja pomaga, chociaż budzi tęsknotę za wędrówką, zielenią i słońcem. Te białostockie dni są też monotonne z powodu powtarzalności wykonywanej pracy, ale udaje mi się nie poganiać czasu. W miarę upływu lat ta sztuka wychodzi mi coraz lepiej, bo po prostu czas cenię bardziej. Częściej niż kiedyś nie tylko uświadamiam sobie jego niepowtarzalność, ale i tak czuję. Dobre dni można przeżywać właściwie niezależnie od okoliczności, od świata zewnętrznego, chociaż taka umiejętność łatwą nie jest.

Tyle tytułem wstępu, przejdę do tematu głównego.

Na co dzień mając kontakt z klientami, obserwuję ich zachowania i reagowania, także zmiany w miarę upływu lat, a w tej branży pracuję od 1982 roku, mam więc znaczną skalę porównawczą. Pisząc w największym skrócie: dawniej znacznie częściej miałem do czynienia z ordynarnymi (nierzadko wprost z chamskimi i niebezpiecznymi) ludźmi, teraz jest ich znacznie mniej, natomiast przybywa ludzi grzecznych, ale mających dziwne oczekiwania, które postrzegam jako znamię obecnych czasów.

Zmienność odczuwania upływu czasu u klientów

W ciągu tygodnia chętnych na jazdę jest mało, ale w weekendy bywa ich aż nadto. Stojąc w kolejce do kasy rozmawiają, a gdy już są przy okienku bywa, że zaczynają ustalać ile kupić biletów, kto z ich grupy chce jechać, kto ma płacić. Takie scenki potrafią trwać dłuższą chwilę i nie można poprosić o szybsze podjęcie decyzji ponieważ ryzykuje się ich ostrą reakcję. Po odejściu od kasy też mają czas: trwają rozmowy, przewijanie treści ekranów telefonów, robienie zdjęć. Zachowują się po prostu jak ludzie spokojni i nigdzie się nie spieszący, gdy jednak już się zdecydują jechać i okaże się, że w tej chwili nie mogą wejść ponieważ nie ma miejsc albo karuzela jest w ruchu, nagle ich czas przyspiesza, staje się bardzo cenny.

– Za ile będzie można wejść?

– Za parę minut – odpowiadam.

– To znaczy za ile? Wie pan czy nie?

– Za 2 minuty i 28 sekund – ciekawe, czy taka odpowiedź zadowoliłaby klientów.

Ich czas ponownie zwalnia w sposób radykalny gdy skończą jazdę. Nadal będąc na karuzeli robią sobie zdjęcia, czasami całe sesje zdjęciowe z ustawianiem pozycji, opowiadają o wrażeniach, szukają swoich, prowadzą małe dzieci za ręce do wyjścia, a na schodach uczą je pokonywania stopni udzielając instrukcji krok po kroku. Blokują w ten sposób możliwość wejścia klientów oczekujących, ale broń nas Panie Boże przed pokusą poproszenia ich o pośpiech, o wzięcie dziecka na rękę albo przerwanie sesji zdjęciowej, bo przecież oni mają prawo, a my jesteśmy nieuprzejmi. Mają czas i oczywiście mają prawo.

A nowi klienci czekają. Problem w tym, że akurat ich czas już przyspieszył, co potrafią wyrażać słownie.

Aby być uczciwym dodam, że białostoccy klienci są w ścisłej czołówce mojego rankingu dobrych, bo spokojnych i kulturalnych, klientów. Wulgarne zachowania zdarzają się nader rzadko, tyle że jak wielu klientów w różnych miastach, tak i oni mają dużo praw, a gdy im to odpowiada, nawet bardzo dużo – podobnie jak oczekiwań.

Daleko od nas jest lepiej

Kiedy okrągły podest karuzeli opuszczą ostatni klienci, proszę oczekujących o zajmowanie miejsc i wtedy obserwuję stale powtarzającą się scenkę: ludzie wchodzą, część z nich skręca w lewo, część w prawo, ale nie wsiadają do najbliższych gondoli tylko pędzą dalej po obwodzie podestu. Po chwili dwie grupy ludzi idących z przeciwnych stron zderzają się ze sobą, odbijają i zaczynają szukać wolnych gondoli. Różnie z tym bywa, ponieważ idący za nimi ludzie zajmują miejsca. W rezultacie dość często słyszę żale, a bywa, że i pretensje. W ostatnich dniach dwukrotnie słyszałem taką uwagę:

– Byłam pierwsza i nie zdążyłam wsiąść!

Ten odruch obserwuję w wielu sytuacjach od lat. Pamiętam czasy zatłoczonych pociągów, gdy ludzie pędzili korytarzem wagonu mijając wolne przedziały. Gdzie i po co tak pędzili? Dalej, bo tam będzie lepiej. Dlaczego tak sądzili? Bo tkwi w nas takie spodziewanie, zapewne wrodzone jak wiele, bardzo wiele naszych zachowań i sposobów reagowania. Proszenie o zajmowanie miejsc w najbliższych gondolach (a są identyczne) niewiele daje, ponieważ nie posłuchają i pójdą dalej, albo wyrzucą z siebie oburzone pytanie:

– To ja nie mogę wybrać sobie miejsca?!

Oczywiście, że możecie, wszak macie prawo.

Moje zarobki nie zależą od ilości obsłużonych klientów, a staram się o skrócenie czasu wymiany klientów ponieważ uważam, że pracę, za którą dostaję wynagrodzenie, powinienem wykonywać dobrze.

Ze słuchaniem naszych poleceń też jest różnie. Dla mnie to naturalne, że w takich miejscach jak karuzele mam dostosować się do instrukcji osób obsługujących, ale wielu ludziom ta zasada nie jest znana, co potrafią dosadnie wyrazić.

W pracy obserwuję też rosnące oczekiwanie rodziców dbania o ich dzieci. Jest to zrozumiałe, a nawet oczywiste, w czasie korzystania dziecka z karuzeli, ale ludzie rozszerzają je także na sąsiedztwo i wtedy, gdy nie są klientami. Zdarza się, że dziecko próbuje pokonać jakieś ogrodzenie czy otworzyć barierkę, a rodzic nie reaguje. Upomniany o zajęcie się swoim dzieckiem potrafi powiedzieć, że jest „na imprezie” i dlatego to nie on (ona), a organizator ma dbać o bezpieczeństwo jego pociechy.

Bywa też odwrotnie: obserwuję nadopiekuńczość u mam. Wprowadzą dziecko, usadzą, poprawią czapkę i rękawiczki, dwukrotnie poproszą mnie o sprawdzenie zabezpieczeń, odchodzą i wracają zauważywszy źle zawiązany szalik, kolejny raz nakażą dziecku mocne trzymanie się i dalej stoją obok gondoli nie mogąc się zdecydować na zostawienie dziecka samego; idą do wyjścia dopiero na naszą prośbę. Mimo opóźniania uruchomienia maszyny nie krytykuję takich zachowań, wszak są zrozumiałe, dla mnie bywają nawet ujmujące, a opisuję jedynie dla uzupełnienia kolorytu. Przy okazji: wiele mam straszy dzieci nakazując im mocne trzymanie się aby nie wypadły, a przy tym nie słuchają naszych zapewnień o bezpieczeństwie i braku konieczności trzymania się; akurat takie ich zachowanie stanowczo mi się nie podoba, tak jak dość częste uszczęśliwianie dziecka na siłę, kiedy ono nie chce jechać.

Obowiązuje jedna cena dla dzieci i dorosłych, a karuzela jest przeznaczona dla dzieci, chociaż dorosła osoba (z trudem) się mieści. Znaczna część klientów oczekuje zniżki dla swoich pociech. W moim rozumieniu to tak, jakby pytali się w przedszkolu, jaka jest zniżka dla dzieci. Zdarzają się komiczne sytuacje, gdy zwalisty mężczyzna ważący na oko minimum 100 kilo kupuje bilet dla siebie i dziecka chcąc zniżki, no bo przecież dziecko jest małe.

Trudne do zrozumienia zachowania klientów na karuzeli, i chyba tylko tam

Najczęściej spotykanym jest ich zaskoczenie gdy słyszą prośbę o bilet.

– „Nie wiedziałem, że będzie potrzebny.” „Nie wiem, co z nim zrobiłem.” „Mąż go ma. O, tamten w brązowej kurtce!” „Nie mogę go znaleźć, ale jeśli pan nie wierzy że kupiłam, proszę zapytać kasjerki!” Przed tą pracą nie wiedziałem, jak przepastne mogą być torby damskie i jaki w nich bywa bałagan; teraz wiem, ponieważ wiele razy stałem nad klientką nerwowo przeszukującą nieskończoną ilość przegródek torby lub portfela. Rzadko, ale jednak zdarza się, że wypraszamy osobę nie mającą biletu, czy zgodnie z jej twierdzeniem nie mogącą go znaleźć, a co się wtedy nasłuchamy o naszej kulturze, to tylko my wiemy.

Pada deszcz. Gładką plastikową płaszczyznę siedzenia wycieramy ścierkami, ale do suchego się nie da, mimo zamienienia kiosku sterowniczego w suszarnię. Klientka (mężczyźni rzadziej) przed zajęciem miejsca sprawdza go ręką i mówi: „Tutaj jest mokro”. Częściej słyszę wtedy zdziwienie niż pretensje w głosie, i właśnie to zdziwienie dziwi mnie. Przecież pada deszcz; widać, jak z każdą sekundą przybywa kropel wody na wytartym przed chwilą siedzeniu.

Kiedy jest kolejka chętnych do jazdy, często znajduje się ktoś, kto żąda (nie prosi, a właśnie żąda ostrym tonem) ustawienia ich w kolejkę. Dorosłych ludzi przed jedyną bramką wejściową! Kiedyś próbowałem tak robić, ale już przy pierwszej próbie usłyszałem „Pan mi nie będzie kazał co mam robić”.

Krótko o polszczyźnie

Klienci mają do dyspozycji pedał, którego naciskanie zmienia wysokość jazdy; ponieważ ta funkcja nie jest znana, każdemu tłumaczymy działanie. W dzień dużego ruchu powtarzam te same słowa setki razy, dlatego starałem się maksymalnie skrócić instrukcję; udaje mi się wszystko zawrzeć w dziesięciu słowach.

Jedna z klientek po wysłuchaniu instruktarzu krzyknęła:

– A! Czyli generuje się podnoszenie!

To słowo stało się uniwersalne. Generować można wszystko, nie tylko dzieci, pismo na kartce, poborowych do wojska (autentyczne!) i dziesiątki najróżniejszych różności, ale też podnoszenie gondoli w karuzeli.


 


Mój pokój. Jest ciepły i czysty, ale mebli w nim niewiele. Cóż, z torbami spędziłem połowę swojego życia.

 Piesi na przejściach

Każdy kierowca wie, jak w ciągu ostatnich paru lat znacznie zmieniły się zwyczaje pieszych i kierowców na przejściach oraz policjantów oceniających zachowania uczestników ruchu.

Zmiana w przepisach o ruchu drogowym była niewielka, ponieważ dodano słowa o pierwszeństwie pieszego wchodzącego na przejście. Zgodnie z logiką i definicją, te słowa powinny oznaczać moment przekraczania granicy przejścia, czyli na ogół krawężnika: jeśli pieszy jedną nogą minął już krawężnik ma pierwszeństwo, a krok wcześniej pierwszeństwa nie ma. Co z tego wyszło, wszyscy wiemy: w praktyce przepis rozszerzono prawem kaduka, i teraz można dostać mandat nawet wtedy, gdy pieszy dopiero zbliża się do przejścia. W oczywisty sposób zmniejsza to płynność ruchu i wprowadza niepewność kierowców, ale chciałem tutaj zwrócić uwagę na inny skutek tak pokracznie interpretowanego przepisu: otóż piesi jeszcze mniej niż wcześniej zwracają uwagę na zbliżające się do przejścia samochody. Wzrosła liczba ludzi wchodzących bez sprawdzenia, czy wejść mogą, czy nie ma samochodu tuż przed przejściem. Wchodzą w ogóle nie patrząc na boki! W rezultacie wzrosła o 30% ilość zdarzeń na przejściach po wprowadzeniu tej zmiany, a ściślej: jej nieprawidłowej interpretacji. Ustawodawca chciał zwiększyć bezpieczeństwo pieszych, wyszło na odwrót ponieważ… tutaj w końcu docieram do sedna. Piesi uznali, że mogą wchodzić kiedy zechcą, bo mają prawo. Tak po prostu. Mają prawo.

Uogólniając, myślenie i spodziewanie rosnącej liczby ludzi jest proste jak cep: ja mam prawa, nie mam obowiązków. Za moje bezpieczeństwo mają dbać inni, ja nie muszę. Moje prawa są najważniejsze, prawa innych ludzi mało albo wcale się nie liczą. Tylko taki stary i przez to nieprzystający do współczesności człowiek jak ja przyspiesza kroku na przejściu widząc nadjeżdżający samochód, no bo po co kierowca ma hamować, skoro mogę przejść szybciej...

Tutaj  możecie przeczytać o najbardziej znanych (i najbardziej absurdalnych) oczekiwaniach tego rodzaju.

Kobieta uciekając z dyskoteki przez okno aby uniknąć zapłacenia rachunku potłukła się i za to sąd przyznał jej odszkodowanie od właściciela lokalu! Ktoś rzucił butelkę na podłogę, po chwili przewrócił się na niej, i dostał odszkodowanie! O czym tak naprawdę świadczą te przypadki?

Nawiążę do wcześniejszego mojego tekstu w którym pisałem o szkodliwym wpływie na ludzi długotrwałego dobrobytu i spokoju. Zbytnia dbałość prawa o nas też nam szkodzi, ponieważ z reguły zamieniana jest w paranoję, której amerykańskie odszkodowania za gorącą kawę nie jedynymi są przykładami. U nas, w Europie i w Polsce, procesy przekształcania dobrych intencji w paranoję, chociaż niekoniecznie kawową, też narastają.